Wyborcze machlojki
Od dłuższego czasu pojawiają się informacje o możliwości przesunięcia terminu wyborów samorządowych. Powodem miałaby być ich kolizja z odbywającymi się w tym samym czasie wyborami parlamentarnymi. Wypowiedź wicemarszałka Ryszarda Terleckiego z ostatnich dni potwierdziła, że takie właśnie są plany obozu rządowego. Kadencje wybranych w październiku 2018 roku organów samorządu terytorialnego zostaną przedłużone do wiosny 2024 roku. Co ciekawe, głosy protestu ze strony opozycji są wyjątkowo słabe, a praktycznie nikt nie podnosi kwestii legalności takiej decyzji.
Pozorna kolizja wyborów samorządowych i parlamentarnych (pozorna, ponieważ pomiędzy nimi może być ponad miesiąc czasu różnicy) jest wynikiem decyzji poprzedniego parlamentu, w którym pełnię władzy miała Zjednoczona Prawica. To właśnie wówczas przyjęto absurdalny wniosek Jarosława Gowina wydłużenia do pięciu lat kadencji organów samorządu terytorialnego, co miało być rekompensatą za ograniczenie do dwóch liczby możliwych kadencji wójta, burmistrza czy prezydenta miasta (równie kuriozalny pomysł, tyle że tym razem Prawa i Sprawiedliwości). Naprawdę nie trzeba było wyjątkowego intelektu, żeby przewidzieć, że jesienią 2023 przypadnie koniec kadencji parlamentu i organów samorządowych. I nie jest usprawiedliwieniem, że w 2011 roku (czyli za rządów poprzedniej koalicji) nikt nie był w stanie przewidzieć, że zgodnie z uchwalonymi wówczas przepisami, termin wyborów samorządowych przypadnie w dniu 11 listopada 2018 roku. Czyli dokładnie w setną rocznicę odzyskania niepodległości. Jak widać, horyzont myślowy naszych posłów i senatorów, niezależnie od ich przynależności partyjnej, nie wykracza poza termin najbliższych wyborów.
Argument podawany przez liderów PiS-u wskazuje na problemy organizacyjne, które mogą przekroczyć możliwości Państwowej Komisji Wyborczej przeprowadzenia podwójnych wyborów w zbliżonym do siebie terminie. Tyle, że PKW nie sygnalizowała takich trudności, a w przeszłości z podobnymi sytuacjami mieliśmy już do czynienia. W 2005 roku dwa tygodnie po wyborach parlamentarnych odbyła się pierwsza tura wyborów prezydenckich. I żadnych problemów z ich przeprowadzeniem nie było. Na dodatek wiosną 2024 roku odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego, których nawet Jarosław Kaczyński nie jest w stanie przełożyć. A to oznacza, że kolizja z przesuniętymi wyborami samorządowymi i tak będzie miała miejsce.
Kluczowym argumentem potwierdzającym legalność planowanych zmian ma być precedens z roku 1998. Wówczas rzeczywiście przesunięto termin wyborów do rad gmin, które miały się odbyć w czasookresie czerwiec-sierpień tegoż roku na październik (o niespełna sześćdziesiąt dni od poprzedniego najpóźniejszego terminu). Powodem było powstanie dwóch kolejnych szczebli samorządu terytorialnego (powiatowego i wojewódzkiego), a tym samym konieczność przeprowadzenia do nich wyborów, które z różnych powodów mogły się odbyć dopiero jesienią 1998 roku. Dlatego chociażby z powodu oszczędności uznano, że wspólne przeprowadzenie wyborów do wszystkich wybieralnych organów samorządu (wówczas wyłącznie stanowiących, a więc rad gmin i powiatów oraz sejmików województw) będzie racjonalnym posunięciem. Nie było jednak mowy o wydłużenie kadencji wybranych w 1994 rad gmin – zakończyły one funkcjonowanie w czerwcu 1998 roku. Dalej działały zarządy gmin, ale ich członkowie wybierani byli przez rady miast i gmin, a nie przez wyborców. O żadnym wydłużeniu wybieralnych organów samorządu terytorialnego nie było więc mowy.
Sprawa przesunięcia terminów wyborów trafiła nawet wówczas do Trybunału Konstytucyjnego, który uznał takie działanie za zgodne z Konstytucją w kontekście istniejących wówczas okoliczności, a więc nie w każdym przypadku, gdy rządzącym tak się zachce. Przy okazji, chociaż wniosek kwestionujący przesunięcie terminu wyborów tego nie dotyczył, sędziowie TK zajęli się również kwestią zgodności z Konstytucją ewentualnego wydłużenia kadencji organów wybieralnych. Zdaniem naszego sądu konstytucyjnego nie byłoby to możliwe w przypadku tych organów, których długość kadencji regulowana jest w Konstytucji, czyli Sejmu, Senatu czy Prezydenta, o ile nie zachodzą przypadki określone w art. 228 Konstytucji, a więc obowiązywanie jednego ze stanów nadzwyczajnych. Ponieważ jednak nasza ustawa zasadnicza nie mówi nic na temat kadencji organów samorządu terytorialnego (w ogóle zresztą nie przesądza istnienia samorządności na szczeblu powiatów czy województw), przedłużenie kadencji organów samorządowych jest możliwe, ale tylko w sytuacji łącznego zaistnienia trzech warunków. A mianowicie, jeżeli:
-
pozwala osiągnąć zamierzone skutki,
-
jest niezbędne dla realizacji wartości konstytucyjnej – uznanej za wyższą od zasady kadencyjności – zaś danego skutku nie można osiągnąć przy pomocy innych środków, uwzględniających w większym stopniu poszczególne wartości konstytucyjne,
-
efekty regulacji pozostają w odpowiedniej proporcji do stopnia naruszenia wartości konstytucyjnych znajdujących się u podstaw zasady kadencyjności.
Absurdalne i sprzeczne z prawdą uzasadnienie w postaci problemów PKW z przeprowadzeniem obydwu wyborów w zbliżonym do siebie terminie nie wypełniają sformułowanych przez TK warunków. Tym samym wydłużenie kadencji będzie niezgodne z Konstytucją, a przynajmniej z interpretacją przedstawioną w 1998 roku przez ówczesny Trybunał Konstytucyjny. Oczywiście Julia Przyłębska i jej koledzy gotowi są dokonać każdej wykładni zgodnej z interesem partii rządzącej i tym samym kwestie prawne nie mają żadnego znaczenia. Liczy się wyłącznie polityczny interes.
W wyborach samorządowych Zjednoczona Prawica nie odnosi zazwyczaj spektakularnych sukcesów. Szczególnie jeżeli chodzi o wybory prezydentów największych miast, które zwykle wzbudzają największe zainteresowanie i z powodu zażartej walki zwycięstwa kandydatów opozycji są najbardziej spektakularne. I tym razem raczej trudno więc będzie partii rządzącej przedstawić je jako sukces. Dlatego też istnieje obawa, że na fali sukcesu samorządowego opozycja może uzyskać również lepszy wynik w wyborach parlamentarnych, które dla Prawa i Sprawiedliwości są oczywiście najważniejsze. Czy rzeczywiście tak to by zadziało? Nie ma znaczenia. Ważne, że Jarosław Kaczyński tak myśli i tego się boi.
Wydawałoby się, że taka motywacja przeciwników politycznych stwarza doskonałe pole do ataku ze strony opozycji. A jednak sprzeciw i krytyka proponowanych rozwiązań jest zdecydowanie mniejsza niż w przypadku innych działań PiS-u. Powód jest oczywisty. Wielu działaczy ugrupowań opozycyjnych to wójtowie, burmistrzowi, prezydenci miast czy radni. Dla nich kolejne miesiące to szansa na przedłużenie okresu pobierania wynagrodzeń i diet. W przypadku takiego miasta jak Sosnowiec, to możliwość zarobienia przez radnych dodatkowo ponad 20 tysięcy złotych. A przecież nie ma pewności, że po następnych wyborach będą mogli kontynuować samorządową „karierę”. Większość z nich w głębokim więc poważaniu ma prawo i zasady demokracji, gdy można wzbogacić swoje konta o kolejne diety i pensje. Dlatego liderzy partii opozycyjnych są między młotem (oczywistą potrzebą przywalenia rządzącym) a kowadłem (oczekiwaniami swoich wpływowych członków). Dlatego, podobnie jak przy ubiegłorocznej podwyżce wynagrodzeń posłów, senatorów, radnych, członków rządu i samorządowców, poza rytualnymi pohukiwaniami Tuska, nie należy się spodziewać poważniejszych protestów.
Czym się zakończy majstrowanie przy kadencyjności organów samorządowych? Wszystko wskazuje na to, że przesunięciem wyborów na wiosnę 2024. Co jednak się stanie, gdy jakiś niezawisły sąd uwzględni wniosek mieszkańca kwestionujący wysokość podniesionych stawek podatku od nieruchomości uchwalonych już po zakończeniu „normalnej” kadencji (a podwyżki z powodu inflacji i ograniczenia dochodów samorządów z powodu obniżenia PIT-u będą niemałe), uznając, że uchwałę w tej sprawie podjął organ nieuprawniony, ponieważ prawo do stanowienia lokalnego prawa, które otrzymał od wyborców w 2018 roku, już wygasło? A co będzie w przyszłości, gdy jakiś kolejny polityczny hochsztapler wpadnie na pomysł wydłużenia kadencji o rok, może trzy, a może nawet pięć lat? Albo stwierdzi, że przecież ludzie już wybrali i kolejne wybory nie są potrzebne? Ale który z polityków przejmuje się takimi problemami. Najważniejsze to wygrać wybory i zdobyć albo utrzymać władzę. Cel uświęca środki. Tym bardziej, że suweren i tak te machlojki zaakceptuje.
Karol Winiarski