Po co nam parlament?
W ekspresowym trybie przez polski parlament przemknęła ustawa o obronie ojczyzny, podpisana w równie błyskawicznym tempie przez Prezydenta Andrzeja Dudę. Tym razem opozycja nie tylko nie protestowała, ale gremialnie poparła projekt (tylko pięciu posłów wstrzymało się od głosu, pełna jednomyślność wśród senatorów). Nie wynikało to jednak z braku zastrzeżeń do liczącej setki stron aktu prawnego. Wręcz przeciwnie, marszałek Grodzki stwierdził, że „Mamy wiele zastrzeżeń do ustawy o obronie ojczyzny, ale kierując się priorytetem bezpieczeństwa Ojczyzny i wymogami chwili, decydujemy się przekazać ją Sejmowi bez poprawek”. Miała to być realizacja obietnicy Donalda Tuska, który zapowiedział uchwalenie ustawy przez aklamację. Te kuriozalne wypowiedzi liderów największej opozycyjnej partii, która zresztą nie po raz pierwszy świadomie głosuje za przepisami, z którymi się nie zgadza, stawiają konieczność zadania sobie fundamentalnego pytanie. Po co nam taka opozycja? I po co nam w ogóle parlament?
Ustawa o obronie Ojczyzny wytycza wieloletni kierunek rozwoju polskiej armii, a sam proces wprowadzania przewidzianych tam rozwiązań i ich przewidywane efekty będą widoczne za kilka lat. W tej sytuacji uchwalanie bez głębszych analiz i refleksji tak ważnego aktu prawnego, jest przejawem skrajnej nieodpowiedzialności. Tym bardziej, że przecież mamy świeże doświadczenia z Nowym Ładem, który okazał się legislacyjnym bublem i totalnym podatkowym bałaganem. Nie wszystkie błędy da się potem bezproblemowo skorygować, a radość opozycji, że rządzący zgodzili się poddać realizację ustawy pod kontrolę parlamentu (cóż za łaska) wzbudza jedynie pusty śmiech. Przecież od ponad sześciu lat opozycja kontroluje rządzących. A rządzący opozycję. Pegasusem.
Wymóg chwili, o której mówił marszałek Grodzki, nie wynika z bezpośredniego zagrożenia Polski rosyjskim atakiem. Lądowa agresja na pełną skalę nigdy nie była bardzo prawdopodobna. Atak na państwo należące do NATO byłby dla Putina mocno ryzykowny. W Polsce nie ma rosyjskojęzycznej mniejszości, która mogłaby poprzeć agresorów, a przynajmniej stanowić pretekst do rozpoczęcia inwazji. Problemem byłaby też logistyka. Poza obwodem kaliningradzkim nie mamy bezpośredniej granicy z Rosją, a przygotowanie Białorusi jako zaplecza do długotrwałego konfliktu nie jest wcale takie proste. Wojna z Ukrainą spowodowała, że jakikolwiek lądowy atak na Polskę jest jeszcze mniej prawdopodobny niż był przed rosyjską agresją.
Rosja ponosi na Ukrainie ogromne straty ludzkie i materiałowe. Zamiast blitzkriegu mamy przeciągające się walki, które przybierają coraz bardziej pozycyjny charakter. Rozpoczynanie wojny z NATO w trakcie toczącego się konfliktu, w którym nie odnosi się sukcesów, jest równie prawdopodobne jak porozumienie Kaczyńskiego z Putinem o rozbiorze Ukrainy, o którym mówią Roman Giertych i Tomasz Lis. Zabrzmi to niesłychanie brutalnie, ale im dłużej toczą się walki i im więcej będzie ofiar po rosyjskiej (ale i tym samym również po ukraińskiej) stronie, tym bardziej zwiększy się nasze bezpieczeństwo w najbliższych latach. Walczymy z Rosją do ostatniej kropli ukraińskiej krwi.
Nawet gdyby w najbliższym czasie zostało zawarte jakieś rosyjsko-ukraińskie porozumienie, to nie zakończy to sporu pomiędzy dwoma wschodniosłowiańskimi narodami. Tym samym Moskwa będzie przez kolejne dziesięciolecia zaabsorbowana relacjami z Kijowem, a to ograniczy jej możliwości działania na innych kierunkach. Wiele lat pochłonie również uzupełnienie strat w sprzęcie poniesionych w Ukrainie, o ile w ogóle będzie to możliwe. Nałożone na Rosję sankcje poważnie osłabią rosyjską gospodarkę, a tym samym i możliwości rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego. Być może jesteśmy świadkami ostatecznego końca potęgi powstałego trzysta lat temu imperium.
Kluczową sprawą jest jednak załamanie dość powszechnej wiary w potęgę rosyjskiej armii. Reformy podjęte po wojnie z Gruzją w 2008 roku wydawały się przynosić bardzo pozytywne efekty, a przynajmniej tak to oceniała zdecydowana większość analityków. Tymczasem okazało się, że jest to armia o bardzo zróżnicowanej wartości bojowej, fatalnej logistyce (brak paliwa i jedzenia) oraz niezbyt wysokim morale, zwłaszcza wśród poborowych. Trudno z takim wojskiem iść na podbój Europy, a nawet najbliższych sąsiadów. Putin boleśnie zderzył się z rzeczywistością i widać po wyrazie jego twarzy jak bardzo go to zaskoczyło. Nie ma nic gorszego jak wiara we własną propagandę.
Nie znaczy to jednak, że żadne niebezpieczeństwo nam nie grozi. Rosja dysponuje sporym, choć mocno uszczuplonym w trakcie toczącej się obecnie wojny, potencjałem rakietowym. Przyparty do muru Putin może szantażować Państwa zachodnie groźbą ataku powietrznego żądając zniesienia sankcji. A nic tak nie uwiarygodnia ultimatum jak demonstracja posiadanych możliwości – w tym przypadku wysłanie na przykład kilku rakiet na słabo zaludnione tereny wschodniej Polski. Tyle, że przed takim szantażem nie obroni nas trzystutysięczna armia, którą przewiduje ustawa o obronie ojczyzny, a co jest przejawem skrajnie anachronicznego myślenia (mniej więcej tyle liczyła u schyłku PRL-u). Pokazują to wyraźnie dwa ostatnie konflikty – wojna ormiańsko-azerska o Górski Karabach i właśnie agresja rosyjska na Ukrainę. Widać jak bardzo ograniczone znaczenie mają czołgi, gdy tylko strona broniąca dysponuje skuteczną bronią przeciwpancerną. Większą rolę odgrywają siły powietrzne, ale i te przy skutecznej obronie przeciwlotniczej ponoszą ogromne straty, a ich skuteczność jest mocno ograniczona. Coraz większe znaczenie mają natomiast różnego rodzaju bezzałogowe drony, które poza większą skutecznością są też po prostu wielokrotnie tańsze i łatwiejsze do wyprodukowania. To właśnie tureckie bayraktary zapewniły Azerbejdżanowi pierwsze od trzydziestu lat zwycięstwo, a Ukraińcom spektakularne sukcesy w rozbijaniu rosyjskich kolumn pancernych.
Ustawa zakłada, że corocznie będziemy wydawali na obronę 3% PKB. To około 70 mld zł – o 20 mld więcej niż obecnie. Wzrost wydatków ma być realizowany poza budżetem państwa (z powodu niebezpieczeństwa przekroczenia konstytucyjnego progu zadłużenia), ale wykup wyemitowanych obligacji i tak obciąży wszystkich obywateli. W praktyce oznacza to, że mniej pieniędzy będziemy mogli przeznaczyć np. na edukację, naukę czy służbę zdrowia. A przecież dopiero co wszyscy załamywali ręce z powodu katastrofalnych skutków pandemii i ogromnej ilości nadmiarowych zgonów w ciągu ostatnich dwóch lat. Było ich znacznie więcej niż pochłonęłaby nawet długotrwała i brutalna agresja rosyjska (o ile nie doszłoby oczywiście do użycia broni jądrowej). Coroczny dodatkowy zastrzyk w wysokości 20 miliardów zł radykalnie poprawiłby w ciągu kilku lat stan polskiej służby zdrowia i mógłby uratować dziesiątki tysięcy istnień ludzkich. Zamiast tego będziemy nabijali kabzę zagranicznym producentom sprzętu wojskowego i utrzymywali setki tysięcy bezproduktywnych ludzi w koszarach.
Zamiłowanie Jarosława Kaczyńskiego do rozbudowy armii, w anachroniczny z punktu widzenia dzisiejszych czasów sposób, nie dziwi. Pełnego poparcia parlamentarzystów Zjednoczonej Prawicy dla tego pomysłu również można było się spodziewać – część myśli podobnie, a reszta przegłosowałaby własną egzekucję, gdyby prezes tego zażądał. Dlaczego jednak wśród opozycji nie znalazł się nikt, kto wyraziłby sprzeciw? Odpowiedź jest prosta. Ze strachu. Nie przed Putinem czy Kaczyńskim. Przed wyborcami. Ci bowiem pod presją wydarzeń za wschodnią granicą są oczywiście za zwiększeniem środków na obronę. Tak jak dopiero co byli za zwiększeniem nakładów na służbę zdrowia. A jak przyjdzie fala upałów, to będą za przyśpieszeniem transformacji energetycznej. I bez wątpienia posłowie i senatorowie (także opozycyjni) też będą za. Bo przecież zawsze, a zwłaszcza przed wyborami, trzeba słuchać ludzi. Tylko w takim razie po co nam parlament? Może wystarczy robić pogłębione badania opinii publicznej i na tej podstawie podejmować decyzje? Zaoszczędzimy sporo pieniędzy, ponieważ koszty sondaży będą znacznie mniejsze niż utrzymywanie całej parlamentarnej menażerii, a lud będzie usatysfakcjonowany. Tylko kogo wówczas obciążałby odpowiedzialnością za wszelkie niepowodzenia? Prezydent i rząd mogą nie wystarczyć. Może więc jednak dla zachowania jego satysfakcji i psychicznej równowagi warto jednak zachować istnieje tej kosztownej atrapy zwanej Sejmem i Senatem.
Karol Winiarski