Chaos na Wschodzie
Jednodniowy bunt Jewgienija Prigożyna i podlegających mu wagnerowców wywołał zamieszanie nie tylko w Rosji. Trwał jednak zbyt krótko i zakończył się w sposób, który nie zmusił przywódców państw zachodnich do zajęcia jednoznacznego stanowiska. Dlatego też wszyscy uznali te wydarzenia za wewnętrzną sprawę Rosji. Gdyby jednak przekształcił się w wojnę domową albo doprowadził do zmiany władzy na Kremlu, to takie stanowisko przestałoby być wystarczające. Bardziej nerwowo reagowali komentatorzy i politycy drugiego szeregu. Wielu z nich kibicowało buntownikom. Dopiero po zakończeniu rebelii „przypomnieli” sobie, że Prigożyn to jednak bandyta, przy którym Władimir Putin wydaje się jednak znacznie łagodniejszą, a przede wszystkim o wiele bardziej przewidywalną, twarzą rosyjskiego systemu władzy. A na dodatek Rosja to przecież kraj posiadający broń jądrową i wewnętrznych chaos w tym kraju może być poważnym zagrożeniem dla świata.
Bezpośrednie powody rajdu wagnerowców na Moskwę pozostają w sferze spekulacji. Dlatego też trudno oceniać stopień powodzenia tej dość dziwacznej eskapady. Jeżeli Prigożyn chciał przejąć władzę, to poniósł całkowitą porażkę. Putin, chociaż ośmieszony i osłabiony, utrzymał władzę. Jeżeli celem wystąpienia było doprowadzenie do zdymisjonowania ministra obrony Siergieja Szojgu i szefa sztabu generalnego Waleria Gierasimowa, to przynajmniej na razie również trudno mówić o sukcesie, chociaż nie można wykluczyć, że za jakiś czas obaj bliscy współpracownicy Putina zostaną przesunięci na „inne ważne funkcje państwowe”. Możliwe jednak, że Prigożyn chciał jedynie uzyskać polisę bezpieczeństwa widząc (albo wiedząc), że rozpoczęło się na niego polowanie. W tym przypadku sukces rebelii byłby jedynie częściowy. Zsyłka na Białoruś nie oznacza, że wyrok został anulowany i egzekucji nie będzie. Zwłaszcza, że prawdopodobnie Prigożyn stracił kontrolę nad swoimi żołnierzami, co pozbawiło go najważniejszej polisy ubezpieczeniowej – własnej siły zbrojnej.
Bunt wagnerowców jest ciosem w wizerunek Putina – silnego człowieka w pełni kontrolującego sytuację w swoim kraju. Już wcześniej widoczne kłopoty zdrowotne i niepowodzenia w wojnie z Ukrainą nadwyrężyły kreowany przez kremlowską propagandę obraz ojca narodu. Teraz okazało się, że wydawałoby wszechwładny prezydent państwa mającego mocarstwowe aspiracje nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa wewnętrznego swoim obywatelom, a nawet sobie samemu (najprawdopodobniej uciekł z Moskwy). Zamiast zapowiadanego bezwzględnego rozprawienia się z buntownikami, doszło do zawarcia porozumienia. Wcześniej, stosunkowo niewielka grupa (5 tys.) zdeterminowanych żołnierzy, potrafiła zająć kwaterę naczelną dowództwa rosyjskich wojsk inwazyjnych w Rostowie, a następnie przejechać kilkaset kilometrów i znaleźć się niespełna 200 km od Moskwy. Twierdzenia, że powodem nadzwyczajnej bierności armii rosyjskiej była chęć uniknięcia przelewu krwi są dość wątpliwe biorąc pod uwagę, że jednak kilka śmigłowców i jeden samolot próbujący zatrzymać kolumnę wagnerowców, zostały zestrzelone, a ich załogi zginęły. Dlaczego nie interweniowały inne jednostki, a te które znalazły się na drodze buntowników nie podejmowały walki? Czyżby nikt nie chciał umierać za Władimira Putina?
Zdecydowanym beneficjentem wydarzeń rozgrywających się w Rosji okazał się Prezydent Białorusi Alaksandr Łukaszenka. To on poinformował o wynegocjowaniu porozumienia pomiędzy zbuntowanym watażką a Kremlem, chociaż nie wiadomo do końca czy był rzeczywiście jego głównym autorem. Z pewnością jednak poprawił się jego wizerunek w oczach społeczeństwa (zarówno rosyjskiego jak i białoruskiego), a być może także wzrosły notowania białoruskiego dyktatora u Władimira Putina. Nie do końca jednak jasna jest rola jaką mają odegrać wagnerowcy, którzy odmówią demobilizacji lub włączenia w szeregi armii rosyjskiej i zostaną skierowani wraz ze swoim szefem na Białoruś. Ponieważ nie wiadomo jaka będzie ich ostateczna ilość, raczej nie zostali tam skierowani w celu przygotowania się do kolejnego ataku na Ukrainę, a tym bardziej prowadzenia działań hybrydowych na Polskę czym tradycyjnie straszą politycy Zjednoczonej Prawicy. W tym drugim przypadku widać zresztą absurdalność zakupów uzbrojenia dokonywanego przez Polskę w ostatnich latach – przeciwko „zielonym ludzikom” ani Abramsy, ani HIMARS-y, ani nawet F-35 na niewiele się zdadzą, a po porażkach ponoszonych przez Rosję w Ukrainie, pełnoskalowa, konwencjonalna agresja ze strony tego państwa nie grozi nam przez wiele następnych lat. Najprawdopodobniej budowany obecnie w pobliżu Mohylewa obóz wojskowy będzie pełnił rolę bazy szkoleniowej, skąd wagnerowcy będą przerzucani do krajów, w których za niemałe pieniądze wspomagają miejscowe reżimy (Mali, Sudan, Syria). Nie można jednak wykluczyć, że mogą zostać wykorzystani do wsparcia Alaksandra Łukaszenki w przypadku zagrożenia jego władzy. Albo też do jego obalenia, o ile Kreml będzie w stanie uzyskać kontrolę nad wagnerowcami, a Putin uzna konieczność wymiany białoruskiego dyktatora na kogoś bardziej lojalnego i podporządkowanego.
Szybkie zakończenie puczu Prigożyna okazało się niekorzystne z punktu widzenia Ukraińców. Gdyby w Rosji doszło do wojny domowej, byłaby szansa na rozprężenie w armii rosyjskiej i możliwość szybkiego odzyskania okupowanych przez Moskwę terytoriów. Nic takiego jednak nie miało miejsca, a jedyną korzyścią dla Ukraińców stało się ostateczne wycofanie z frontu wagnerowców – poza tymi członkami tej formacji, którzy zdecydowali się przejść na służbę w siłach zbrojnych Federacji Rosyjskiej. Być może pewne zamieszanie wprowadzi czystka wśród wysokich oficerów armii rosyjskiej, którzy są podejrzewani o sprzyjanie Prigożynowi, z generałem Sergiejem Surowikinem na czele. Korzystne może być również spodziewane nasilenie rywalizacji na Kremlu o sukcesję po Putinie. Są to jednak jedynie ograniczone korzyści w porównaniu z tymi, które w trakcie puczu jawiły się jako całkiem realne. Stąd falstart ukraińskiego dowództwa, które na chwilę przed zawarciem porozumienia kończącego rebelię ogłosiło przejście jego wojsk do ostatecznej fazy kontrofensywy. Szybko okazało się, że siły rosyjskie nie wpadły w panikę i nie opuściły w popłochu okopów. Żadnych spektakularnych sukcesów nie osiągnięto.
Trwająca od miesiąca ukraińska kontrofensywa jak na razie rozczarowuje. Rosyjska obrona okazała się znacznie silniejsza, a wojska agresora o wiele bardziej przygotowane pod każdym względem do obrony zdobytych w pierwszej fazie wojny pozycji. Wojska ukraińskie, tam gdzie atakują, nie zdołały jak na razie przełamać nawet pierwszej linii rosyjskiej obrony, a łączne zdobycze terytorialne są mniejsze niż obszar Dąbrowy Górniczej. Nie oznacza to jednak, że w następnych miesiącach sytuacja będzie wyglądała tak samo. Stały nacisk i powolne wbijanie się w linie obronne wroga mogą w końcu przynieść powodzenie i przełamanie frontu na jednym z kluczowych odcinków. A wtedy rzucenie do walki najnowocześniejszego sprzętu, który do tej pory nie został w pełni wykorzystany, może przynieść przełom w wojnie. Nawet jednak, gdyby tak się stało, trwające miesiącami walki przyniosą dalsze krwawe straty po obydwu stronach frontu. A te będą wzmacniały wątpliwości, które pojawiły się już od momentu, gdy jasnym stało się, że Putin nie zdobędzie Kijowa i nie podporządkowuje sobie politycznie Ukrainy – czy śmierć dziesiątek tysięcy młodych ludzi warta jest odzyskania utraconych terenów? W jednej z ostatnich swoich wypowiedzi sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg powiedział, że każde przesunięcie linii frontu poprawia sytuację negocjacyjną Ukrainy w przyszłych rokowaniach pokojowych. Ta prawie w ogóle niezauważona wypowiedź wyraźnie wskazuje, że liderzy krajów zachodnich (Stoltenberg bardziej oddaje opinię przywódców państw zachodnich, a zwłaszcza USA, niż przedstawia własne poglądy) nie dążą już bezalternatywnie do przywrócenia granic Ukrainy sprzed 2014 roku.
Przed rozpadem ZSRR w Ukrainie mieszkało około 52 mln mieszkańców. W ciągu następnych trzydziestu lat ich ilość zmniejszyła się o około 8 mln, przy czym dalsze 6 mln w 2014 roku znalazło na terenach okupowanych przez Rosję. Obecnie, według wyliczeń Ukraińskiego Instytutu Przyszłości ludność tego państwa wynosi 29 mln, z czego pracuje tylko 9,1-9,5 mln. Pozostali to emeryci i renciści (8 mln), dzieci do 15 roku życia (prawie 5 mln), bezrobotni (2,5-2,9 mln) orz osoby niepracujące z wyboru. Na dodatek około 1/3 pracujących to administracja, wojskowi i pracownicy różnych służb państwowych, a więc osoby, które nie generują dochodu. W efekcie około 6 mln Ukraińców musi utrzymać 23 mln pozostałych. Oczywiście bez pomocy państw zachodnich nie byłoby to możliwe.
Perspektywy dla Ukrainy są jeszcze gorsze. Im dłużej będzie trwała wojna, tym mniej uchodźców powróci do swojego kraju. Wielu z tych, którzy podejmą taką decyzję, dość szybko może ponownie wyemigrować z powodu katastrofalnej sytuacji powojennej gospodarki ukraińskiej. To samo mogą zrobić też ci, którzy do tej pory nie opuścili swojej walczącej ojczyzny (wielu z nich to emigranci wewnętrzni). Największym jednak ciosem dla przyszłości Ukrainy może być wyjazd powracających z frontu zdemobilizowanych żołnierzy. Bardzo często ich żony wyjechały po rosyjskiej agresji do innych krajów i niekoniecznie będą chciały wracać do zrujnowanego kraju. A oni podążą za nimi.
Wcale nie najczarniejsze prognozy mówią o zmniejszeniu się w najbliższych latach liczby ludności Ukrainy do 25 mln, wśród których emeryci i renciści (także wojenni) będą dwukrotnie przewyższali liczbę pracujących Ukraińców. Nawet gdyby Ukraińcy odzyskali wszystkie utracone tereny (obecnie zapewne około 8 mln mieszkańców), to z pewnością znaczna ich część nie będzie chciała żyć pod władzą Kijowa, a w interesie zwycięzców nie będzie ich powstrzymywanie przed wyjazdem do Rosji. Do tego dochodzi katastrofalny w chwili obecnej spadek dzietności – poniżej jednego dziecka na kobietę. Nawet jeżeli po wojnie wystąpi wyż kompensacyjny, to szanse na odbudowę przedwojennej populacji w perspektywie kilku, kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu lat są mocno wątpliwe.
W XIV i XV wieku w wyniku ciągłych najazdów tatarskich, niegdyś kwitnące ziemie dzisiejszej wschodniej i środkowej Ukrainy (Kijowszczyzna) praktycznie opustoszały. Dopiero włączenie tych obszarów w przeddzień unii lubelskiej do Królestwa Polskiego i skuteczniejsza ich obrona przez wojska kwarciane umożliwiło ponowne zasiedlenie tych terenów. Nieuporządkowany i żywiołowy charakter tego procesu doprowadził do konfliktów Rzeczpospolitej z kozakami, a konsekwencji do kolejnych zbrojnych wystąpień tej mieszanej pod względem pochodzenia społecznego, etnicznego i religijnego ludności. Powstanie Chmielnickiego okazało się początkiem końca Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Powojenna słabość organizmów państwowych Rosji i Ukrainy rodzi groźbę długotrwałej anarchii na tych obszarach ze wszystkimi tego konsekwencjami. Może czasami warto spojrzeć bardziej perspektywicznie na bieżące wydarzenia i brać je pod uwagę przy podejmowaniu kluczowych decyzji. Potem może być już za późno.
Karol Winiarski