Chmury na horyzoncie
Ogłoszony przez Radę Ministrów wstępny projekt budżetu spotkał się na ogół z dość pozytywną oceną ekonomistów. Dotyczy ona przede wszystkim realności makroekonomicznych założeń, które się w nim znalazły. Wzrost gospodarczy na poziomie 3,8%, stopa bezrobocia nie przekraczająca 6,4% w końcówce roku, inflacja w wysokości 2,3% czy w końcu deficyt finansów publicznych sięgający 2,7% PKB (41,5 mld zł), to dość realistyczne założenia. Realistyczne, biorąc oczywiści pod uwagę obecną sytuację gospodarczą, która w każdej chwili w wyniku zawirowań na świecie może ulec zmianie. Nie oznacza to także, że ci sami ekonomiści równie pozytywnie oceniają perspektywy polskich finansów publicznych.
Zarówno obecny, jak i prognozowany wzrost gospodarczy będzie prawdopodobnie jednym z najwyższych w Europie. Daleko mu jednak do osiągnięć jaka miała polska gospodarka po akcesji do UE, a przed ogólnoświatowym kryzysem gospodarczym roku 2008 (6,2% w roku 2006 i 6,8% rok później). Jeszcze lepsze wyniki notowaliśmy w połowie lat 90-tych, chociaż nie korzystaliśmy wtedy ze wsparcia unijnego (7% w roku 1995 i 7,1% dwa lata później i to mimo „powodzi tysiąclecia”). Na dodatek te niezłe wyniki nie odbiegają zbytnio od tych, które mieliśmy w minionych latach, gdy przez światową gospodarkę przewalały się fale światowego kryzysu (3,9% w 2010 i 4,3% w roku następnym). Teraz, gdy kraje europejskie, jak się wydaje, wyszły na prostą, niespełna 4% wzrost na kolana nie rzuca.
Do tej pory wzrost polskiego PKB w dużym stopniu wynikał ze znaczącego wzrostu spożycia, co oczywiście było wynikiem wzrostu płac realnych, spadku bezrobocia i oczywiście programu 500+. Piętą achillesową były natomiast inwestycje, które w ubiegłym roku spadły aż o 7,9% w porównaniu z rokiem 2015. Teraz powoli sytuacja ulega poprawie, chociaż jak na razie dotyczy to głównie inwestycji w sektorze publicznym (głównie samorządowych) dzięki przedsięwzięciom finansowanym przy wsparciu funduszy unijnych. Sektor prywatny, poza budownictwem (głównie mieszkaniowym) w dalszym ciągu pozostaje w tyle. Ponieważ konsumpcyjny efekt programu 500 + będzie stopniowo wygasał (ilość pieniędzy wpływających z tego tytułu na rynek w porównaniu z analogicznym okresem roku ubiegłego nie będzie już rosła), utrzymanie tempa wzrostu PKB będzie możliwe tylko jeśli zaczną rosnąć inwestycje.
Stopniowo wygasa też jeden z motorów rozwojowych naszej gospodarki – niewykorzystana siła robocza. Po raz pierwszy od wielu lat (a konkretnie od 2012, gdy dopadła nas druga fala kryzysu), stopa bezrobocia w lipcu w porównaniu z poprzednim miesiącem nie spadła. Klimat naszego kraju powoduje, że od marca, kwietnia do września, października ilość miejsc pracy wzrasta ze względu na nasilenie prac sezonowych, a w miesiącach jesienno-zimowych spada. To, że po raz pierwszy w okresie dobrej koniunktury tak się nie stało, świadczy, że wyczerpują się proste rezerwy rozwojowe tkwiące w polskim społeczeństwie. To także efekt bardzo małej aktywności zawodowej Polaków, a zwłaszcza kobiet, w porównaniu z innymi krajami Europy (56,2% pierwszym kwartale br. podczas gdy w krajach skandynawskich, Szwajcarii i w Niemczech wskaźnik ten oscyluje wokół 75% populacji). Z pewnością nie sprzyja zmianie tej sytuacji program 500+, który niekiedy wręcz zniechęca do kontynuowania pracy zawodowej oraz obniżenie wieku emerytalnego, które wchodzi w życie w październiku br. Pod znakiem zapytania staje też zasilanie polskiej gospodarki pracownikami z Ukrainy, którzy dzięki zniesieniu obowiązku wizowego, mogą wyjechać do innych krajów Europy w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy. Nie ma również co liczyć na masowy powrót polskich emigrantów ekonomicznych z Wielkiej Brytanii, których ilość według brytyjskiego urzędu statystycznego (ONS) przekroczyła w ubiegłym roku milion osób (w 2016 przybyło 86 tys. Polaków). Konieczność podniesienia wynagrodzeń wynikającą z braku chętnych do pracy ograniczy konkurencyjność polskiej gospodarki, której głównym atutem są niestety w dalszym ciągu niższe koszty pracy, co nazywane jest przez niektórych socjalnym dumpingiem. Taka sytuacja ma oczywiście także pozytywne konsekwencje. Poza wzrostem wynagrodzeń, co z punktu widzenia zatrudnionych jest okolicznością pozytywną, może to wymusić modernizację polskiej gospodarki, której innowacyjność pozostaje daleko w tyle w stosunku do najlepiej rozwiniętych krajów.
Dużą niewiadomą jest inflacja. Po wielu latach deflacji, pod koniec ubiegłego roku nastąpił jej gwałtowny wzrost do 2%, a następnie względna stabilizacja na trochę niższym poziomie. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak się będzie rozwijała sytuacja w najbliższych miesiącach. Dużo zależy od cen żywności, które raczej będą rosły. Drugim inflacjotwórczym elementem są ceny energii, a zwłaszcza ropy naftowej. Te z kolei są bardzo podatne nie tylko na tendencje w światowej gospodarce, ale także na sytuację międzynarodową, która w ostatnich latach jest coraz bardziej niestabilna. Wzrost inflacji korzystnie wpływa na dochody budżetowe, ale już niekoniecznie na portfele Polaków. Z pewnością zwiększy to presję płacową – zwłaszcza w szeroko rozumianej sferze budżetowej. A tu, mimo dobrej sytuacji gospodarczej, Rada Ministrów dość niespodziewanie zapowiedziała zamrożenie wzrostu wynagrodzeń w roku przyszłym. Wzrost inflacji może też skłonić Radę Polityki Pieniężnej do podniesienia stóp procentowych, co negatywnie wpłynie na i tak już niewielką skłonność polskich przedsiębiorców do inwestowania, nie mówiąc o zwiększeniu wysokości rat kredytów złotówkowych płaconych przez klientów instytucji finansowych.
Najwięcej kontrowersji budzi wysokość przewidywanego deficytu finansów publicznych – 2,7% PKB to wielkość niższa niż górna granica określona (co nie znaczy, że przestrzegana w ostatnich latach) przez UE wynosząca 3%. Ale też niewiele od niej mniejsza. Na dodatek w przyjętym w kwietniu ubiegłego roku Wieloletnim Planie Finansowym Państwa na lata 2016-2019 zakładano, że deficyt ten będzie wynosił w roku 2018 2% PKB (2,9% w bieżącym i 1,3% w 2019). Wystarczy stosunkowo niewielka zmiana dochodów lub wydatków, a granica może zostać przekroczona. Nie rodzi to może bezpośrednich skutków dla gospodarki, ale grozi wszczęciem przez Komisję Europejską procedury nadmiernego deficytu (to akurat najmniejszy problem przy ilości toczących się wobec nas postępowań), a także obniżeniem naszego ratingu, co zwykle skutkuje wzrostem rentowności polskich obligacji – czyli podniesieniem kosztów ich obsługi przez polski budżet. A to w dłuższej perspektywie może już mieć poważne konsekwencje dla finansów publicznych.
Deficyt finansów publicznych tylko częściowo jest zależny od działań rządu. Oprócz różnicy między wydatkami a dochodami budżetu państwa w grę wchodzą też np. budżety samorządów terytorialnych, na które rząd nie ma bezpośredniego wpływu. W roku ubiegłym i w pierwszej połowie obecnego zanotowały one znaczącą nadwyżkę (odpowiednio 7,7 mld zł oraz 13,5 mld zł), co oprócz dobrej sytuacji gospodarczej (dochody samorządów w znacznym stopniu od tego zależą) było również wynikiem spadku inwestycji ze względu na opóźnienia w wykorzystywaniu środków unijnych. Ale w przyszłym roku będą miały miejsce wybory samorządowe, które zwykle sprzyjają zadłużaniu się naszych gmin, powiatów i województw – czymś przecież trzeba zachęcić wyborców do ponownego zagłosowania na dotychczasowe władze samorządowe. Na dodatek ceny realizacji samorządowych inwestycji w ostatnich miesiącach znacząco rosną, co stawia pod znakiem zapytania trafność dotychczasowych kalkulacji finansowych dotyczących planowanych przedsięwzięć.
Problematyczne są również przewidywane przez wicepremiera Morawieckiego wpływy podatkowe. W roku bieżącym są one nadzwyczajnie wysokie. Zwłaszcza dochody z VAT-u są znacząco wyższe niż w roku ubiegłym, co tłumaczone jest skuteczną walką z nadużyciami i wyłudzeniami. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Na wzrost dochodów z VAT-u wpływ miało kilka czynników. Po pierwsze inflacja. Po drugie dobra koniunktura gospodarcza. Po trzecie program 500+, który zwiększył znacząco konsumpcję. Po czwarte szybsze wypłacenie części zwrotów VAT-u (w grudniu 2016 roku zamiast miesiąc później), co zmniejszyło wpływy z tego podatku w ubiegłym roku, ale zwiększyło w obecnym. Po piąte zmiana zasad rozliczania tego podatku od początku tego roku, w tym m. in. skróceniu terminu zapłaty VAT-u dla największych firm. I w końcu po piąte, zmniejszenie nadużyć będące wynikiem zarówno wprowadzonych rozwiązań, ale i medialnych zapowiedzi ścigania podatkowych przestępców, co nie zawsze daje trwałe rezultaty.
Wzrost dochodów z VAT-u w tym roku nie jest tak spektakularny, jak przedstawiają to rządzący. W pierwszym kwartale w porównaniu z rokiem poprzednim do budżetu wpłynęło, aż 40% więcej pieniędzy niż w roku poprzednim. To najprawdopodobniej efekt wspomnianego przesunięcia w zwrotach i zmian zasad rozliczania podatku. Wskazuje na to drugi kwartał, gdy te czynniki już nie działały i wzrost wpływów zmniejszył się do ok. 17%. W sumie w pierwszym półroczu budżet zebrał o 28% więcej pieniędzy z tytułu VAT-u niż w analogicznym okresie roku poprzedniego. Zaskakujące były dane za lipiec. W tym miesiącu w porównaniu z lipcem poprzedniego roku zrost dochodów z VAT-u wyniósł już tylko 8,1%, co obniżyło ogólny przyrost w ciągu siedmiu miesięcy do 24,4%. Trudno oczywiście na podstawie jednego miesiąca snuć jakieś dalekosiężne prognozy na przyszłość, ale chyba także wicepremier Morawiecki ma świadomość, że nie będzie tak dobrze, jak jeszcze do niedawna się wydawało. Świadczy o tym jego ostatnia zapowiedź, w której określił przewidywany wzrost wpływów z VAT-u w tym roku na 14%. W liczbach bezwzględnych to 21 mld zł. Co ciekawe, po siedmiu miesiącach było to już ponad 18 mld, co może wskazywać, że w grudniu tego roku będziemy świadkami podobnej operacji do tej która miała miejsce pod koniec roku ubiegłego. W tym kontekście zastanawia jednak optymizm dotyczący roku przyszłego, w którym to dochody z VAT-u mają wzrosnąć o 20 mld zł. W świetle ostatnich danych wydaje się to mało realne.
Niezależnie od tego co się stanie w przyszłości, obecna sytuacja budżetu państwa jest dobra. Nadwyżka budżetowa po siedmiu miesiącach to rzeczywiście ewenement w ostatnich kilkudziesięciu latach. W tej sytuacji zastanawiające jest, że na koniec roku deficyt ma być co prawda niższy od planowanego aż o 20 mld zł., ale i tak sięgnie 40 mld zł – wychodzi ponad 8 mld zł. miesięcznie. Trzeba też pamiętać, że mamy obecnie okres światowej koniunktury. To nie będzie trwało wiecznie. Jeżeli obecnie jesteśmy blisko granicy bezpieczeństwa zarówno w przypadku deficytu jak i zadłużenia państwa (ok. 54,4% PKB na koniec 2016 roku, wzrost długu budżetu państwa o 94,1 mld zł w roku 2016 i o kolejne 17 mld zł w pierwszym półroczu roku bieżącego), to co się stanie, gdy przyjdą lata chude. W większości państw rządy starają się wykorzystać obecny dobry okres na poprawę sytuacji finansowej, po to żeby mieć rezerwy na gorsze czasy. Polityka polskiego rządu zmierza w przeciwnym kierunku. Lądowanie może się okazać bardzo bolesne.
Karol Winiarski