Cojones
Telewizja Polska zaproponowała liderowi Platformy Obywatelskiej udział w programie „Strefa starcia”. Jego rozmówcą miał być premier Mateusz Morawiecki. Zgodnie z przewidywaniami zapraszających, Donald Tusk odmówił. Stało się to oczywiście kolejnym pretekstem dla mediów prorządowych do ataku na przywódcę opozycji. Pomijając wątpliwą niekiedy formę tych krytycznych wypowiedzi, tym razem trudno im odmówić racji.
Argumentacja polityków Platformy, oczywiście broniących decyzji Tuska jak niepodległości, uzasadniała odmowę zbyt niską rangą rozmówcy. Ich zdaniem przewodniczący najważniejszej partii opozycyjnej powinien debatować jedynie z liderem ugrupowania rządzącego, a więc Jarosławem Kaczyńskim. Ponadto Morawiecki, chociaż jest wiceprzewodniczącym Prawa i Sprawiedliwości, nie jest ich zdaniem politykiem samodzielnym. Niektórzy, jak Leszek Miller, nazwali go nawet „popychłem”, co nie świadczy o wysokiej kulturze politycznej byłego premiera. W sukurs politykom Platformy przyszli oczywiście sprzyjający opozycji dziennikarze, którzy zwracali uwagę na brak możliwości zapewnienia równych warunków debaty przez rządową telewizję i kampanię nienawiści wobec Donalda Tuska, która od ponad roku dominuje w programach informacyjnych tej stacji.
Jest oczywistą oczywistością, jak powiedziałby Jarosław Kaczyński, że strategiczne decyzje zapadają nie w budynku Rady Ministrów w Alejach Ujazdowskich, a w siedzibie Prawa i Sprawiedliwości na Nowogrodzkiej. Nie oznacza to jednak całkowitego braku decyzyjności Mateusza Morawieckiego. A przede wszystkim, to premier ponosi za nie polityczną i prawną odpowiedzialność. Trudno też byłoby mu ich skutecznie i przekonująco bronić, skoro zapewne nie ze wszystkimi się zgadza. Ułatwiłoby to Donaldowi Tuskowi wykazanie szkodliwości polityki obecnego rządu. Mateusz Morawiecki nie jest też wybitnym mówcą i w sztuce retoryki ustępuje swojemu byłemu szefowi (był w końcu członkiem Rady Gospodarczej przy premierze). Reasumując, przeciwnik wręcz wymarzony.
Nie ulega też wątpliwości, że programy informacyjne telewizji publicznej nie mają nic wspólnego z obiektywizmem i są po prostu przejawem propagandy sukcesu przy której Maciej Szczepański i jego ekipa z czasów gierkowskich może się schować. Jeżeli pojawiały się w nich niezbyt przychylne oceny działalności rządu, to był to efekt wewnętrznych tarć w obozie władzy albo osobistej niechęci Prezesa Jacka Kurskiego do Mateusza Morawieckiego i jego otoczenia. Większość widzów tych programów to oczywiście wyborcy Prawa i Sprawiedliwości, co jest smutną konsekwencją umacniania się medialnych baniek – większość widzów woli oglądać programy i słuchać informacji, które są zgodne z ich poglądami i nie powodują dysonansu poznawczego.
Zdecydowanie łatwiej politykom opozycji występować w programach stacji sprzyjających opozycji, w których trudnych pytań ze strony dziennikarzy raczej nie usłyszą. O ile jeszcze kilka lat temu często zapraszano polityków z przeciwnego obozu politycznego (inna sprawa, że prowadzący najczęściej przyłączali się do ataku na reprezentanta obozu władzy), to ostatnio najczęściej w studiu pojawiają się tylko działacze opozycji i wspólnie z redaktorem prowadzącym wzajemnie nakręcają się popadając w samozachwyt. Jednak poza dobrym samopoczuciem żadnych politycznych efektów to nie daje. Zdecydowanie bardziej produktywne byłoby zaprezentowanie własnego stanowiska w obozie politycznego przeciwnika i wobec jego wyborców. Chociażby po to, aby przynajmniej wzbudzić wśród nich wątpliwości co do nieomylności Jarosława Kaczyńskiego.
Donald Tusk jest codziennym bohaterem programów informacyjnych w TVP. Bardzo często to prymitywne manipulacje realizowane zgodnie z przekonaniem Jacka Kurskiego o „ciemnym ludzie, który wszystko kupi” wyrażonym prawie dwadzieścia lat temu, gdy wyciągnął ówczesnemu kandydatowi na Prezydenta sprawę „dziadka z Wehrmachtu”. Może nie to było powodem porażki wyborczej Donalda Tuska, ale z pewnością nie zaszkodziło też trwale jego rywalowi czyli Lechowi Kaczyńskiemu. Dlatego po spektakularnym usunięciu Kurskiego ze sztabu wyborczego, kilka miesięcy później powrócił on do ścisłego kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości. Ataki na Donalda Tuska rzadko jednak oparte są całkowitym fałszu. Najczęściej to zmanipulowane albo jednostronnie interpretowane fakty. Tak zresztą było i z „dziadkiem z Wehrmachtu”, który po kilkuletnim pobycie w dwóch obozach koncentracyjnych rzeczywiście został przymusowo wcielony do niemieckiej armii. Występ Donalda Tuska w telewizji publicznej pozwoliłby choć częściowo podważyć ten negatywny wizerunek lidera opozycji i pokazać, że nie jest rosyjsko-niemieckim diabłem wcielonym.
Donald Tusk jest w czołówce polityków darzonych najmniejszym zaufaniem społecznym. Trudno wygrać wybory, gdy naturalnemu kandydatowi całego obozu na premiera nie ufa ponad 60% Polaków. W jego interesie, jak i w interesie całej opozycji, powinno być dążenie do zmiany tego negatywnego wizerunku. Unikanie debat z politycznymi przeciwnikami z pewnością temu nie służy. Zwłaszcza, że wśród widzów TVP praktycznie nie ma żadnych jego zwolenników, a więc nic nie straciłby, a mógłby tylko zyskać. Od lidera całego opozycyjnego obozu wymaga się politycznej odwagi. Nie wykazał się nią ponad dwa lata temu Rafał Trzaskowski, który nie podjął rękawicy rzuconej przez Andrzeja Dudę i nie pojechał do Końskich. Kilka dni później przegrał drugą turę wyborów prezydenckich.
Trzydzieści cztery lata temu Alfred Miodowicz, szef Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych i członek Biura Politycznego KC PZPR niespodziewanie zaproponował Lechowi Wałęsie debatę telewizyjną. Lider zdelegalizowanej „Solidarności”, która nie była przecież wyłącznie związkiem zawodowym, ale potężnym społecznym ruchem opozycyjnym wobec komunistycznej władzy, mógł uznać, że ranga rozmówcy jest zbyt niska. Debata miała się odbyć w jaskini lwa – Telewizja Polska była wówczas jedyną stacją telewizyjną, oczywiście w pełni kontrolowaną przez władze. Od wielu też lat prowadzona była w niej zmasowana akcja ośmieszająca i opluwająca Lecha Wałęsę. A jednak lider Solidarności podjął wyzwanie, rozbił przeciwnika, całkowicie zdezawuował wieloletnią kampanię propagandową władz i zmienił bieg historii. Władze musiały powrócić do idei okrągłego stołu, która wydawała się już martwa (wykonany na tę okazję stół został zdemontowany), poparcie dla opozycji zaczęło szybko rosnąć, a niespełna rok później Tadeusz Mazowiecki utworzył pierwszy niekomunistyczny rząd. Ale Lech Wałęsa miał to, czego widocznie nie ma ani Tusk, ani Trzaskowski. W krajach hiszpańskojęzycznych mówią o tym „cojones”.
Karol Winiarski