Czarna polewka
Dość niespodziewanie, politycy lewicy dwa tygodnie temu ogłosili, że trwają rozmowy z Koalicją Obywatelską w sprawie wspólnego startu w wyborach samorządowych. Przez następne dni kolejni przedstawiciele tej formacji zapewniali o bliskiej finalizacji rozmów. Większość dziennikarzy uznała, że sprawa jest przesądzona i zamieszczała wnikliwe analizy konsekwencji tej dość zaskakującej decyzji. Zaskakującej, ponieważ od wielu lat liderzy Platformy Obywatelskiej jak ognia unikali zawiązywania koalicji wyłącznie z lewicą, bez udziału ugrupowań centrowych (kiedyś Polskiego Stronnictwa Ludowego, teraz także Polski 2050). Już w 2019 roku ówczesny szef PO, Grzegorz Schetyna, dość bezceremonialnie odmówił wspólnego startu z SLD po odejściu z Koalicji Europejskiej partii Władysława Kosiniaka-Kamysza. Przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi wariant taki zdecydowanie odrzucał również Donald Tusk. Teraz sam zaproponował rozpoczęcie rozmów. Po czym tydzień później ogłosił, że Koalicja Obywatelska idzie do wyborów sama. Politycy Nowej Lewicy robili dobre miny do złej gry, ale nie byli w stanie ukryć szoku po decyzji premiera.
Powody dla których Włodzimierz Czarzasty i Robert Biedroń chcieli umieścić swoich kandydatów na wspólnej liście z Koalicją Obywatelską, są dość oczywiste. Bardzo mierny wynik w wyborach parlamentarnych i utrzymujące się słabe notowania sondażowe, nie dają Nowej Lewicy większych szans na sukces w wyborach samorządowych. Co prawda formalny próg wyborczy (w wyborach do sejmików województw, rad powiatów i rad miast na prawach powiatu) to 5%, ale niewielka liczba mandatów do zdobycia w poszczególnych okręgach podnosi go w praktyce do kilkunastu nawet procent. Takich wyników Nowa Lewica w większości regionów naszego kraju nie osiąga. A to może oznaczać spektakularną klęskę i poważne kłopoty dotychczasowej pary przywódczej tego ugrupowania, która i tak ma coraz więcej przeciwników w szeregach własnej partii.
Oczywiście, słabość Nowej Lewicy w dużym stopniu wynika z taktyki przyjętej kilka lat temu przez Włodzimierza Czarzastego. Przymilanie się do Koalicji Obywatelskiej, a czasami wręcz wazeliniarska postawa wobec Donalda Tuska, skutkują stałym odpływem elektoratu. Sprzyja temu też lewicowy zwrot lidera PO, który przejął znaczną część postulatów partii Czarzastego i Biedronia. W tej sytuacji dalsze okazywanie bezgranicznego poparcia dla silniejszego partnera koalicyjnego, mogło grozić całkowitą marginalizacją Nowej Lewicy. Oczywiście, o ile taka polityka miałaby być kontynuowana, a Włodzimierz Czarzasty chciałby iść w ślady Grzegorza Napieralskiego, przewodniczącego SLD, który po słabym wyniku swojego ugrupowania w wyborach w 2011 roku ustąpił na rzecz Leszka Millera, a niedługo potem związał się z Platformą Obywatelską, z list której z powodzeniem startował do Senatu, a następnie do Sejmu. Zresztą i jego następca na stanowisku przewodniczącego SLD, także okazał się później gorącym zwolennikiem Donalda Tuska.
Być może jednak kierownictwo Nowej Lewicy miało inną strategię i planowało zmianę polityki po tegorocznych wyborach samorządowych i europejskich, a najpóźniej po przyszłorocznych prezydenckich. Względny sukces w postaci wprowadzenia większej grupy swoich reprezentantów do władz samorządowych dawałby liderom lewicy większe pole manewru, a na dodatek pozwoliłby im umocnić swoją pozycję w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach – partycypacja w podziale samorządowych łupów zwiększyłaby z pewnością grono „zwolenników” Czarzastego i Biedronia. Będąc w wielu sejmikach i radach miast koalicyjnym języczkiem uwagi, liderzy Nowej Lewicy mieliby znacznie silniejsze karty przetargowe w promowaniu swoich programowych (i nie tylko) postulatów. A tak pozostaje tylko parlament, w którym (przynajmniej na razie) bez posłów Nowej Lewicy Koalicja Obywatelska i Trzecia Droga nie miałyby większości. Arytmetyka to jednak nie wszystko. Liczy się również poczucie siły i przewidywania co do szans ugrupowania w przyszłości. Porażki w kolejnych wyborach skutkują raczej eskapistycznymi nastrojami i poszukiwaniem tratwy ratunkowej. A jak pokazuje historia, Donald Tusk bardzo chętnie przyjmuje na pokład lewicowych rozbitków.
Motywacje, które kierowały liderem Koalicji Obywatelskiej przy podejmowaniu decyzji o samodzielnym starcie, są dość oczywiste. Po pierwsze uznał, że jest w stanie bez pomocy głosów, które padłyby na kandydatów Nowej Lewicy, odzyskać władzę w większości rządzonych jeszcze przez Prawo i Sprawiedliwość sejmikach (kilkanaście lat temu Platforma Obywatelska w koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym i niekiedy także innymi ugrupowaniami rządziła w piętnastu województwach). Po drugie, koalicja z Nową Lewicą znacząco wzmocniłaby Trzecią Drogę – nie wszyscy wyborcy Koalicji Obywatelskiej akceptują gospodarcze i światopoglądowe fanaberie radykalnych działaczy partii lewicowych, a na Lewicę Razem reagują wręcz alergicznie. W dłuższej perspektywie wzmocnienie umiarkowanie konserwatywnego centrum, które coraz skuteczniej budują Polska 2050 i Polskie Stronnictwo Ludowe, może być poważnym zagrożeniem dla dominacji Platformy Obywatelskiej w tzw. „demokratycznej” części polskiej sceny politycznej. Dlatego trzeba stopniowo lewicy odcinać tlen – czyli zabierać elektorat – ale nie tracić jednocześnie swojego, bardziej prawicowych wyborców.
To racjonalne wytłumaczenie decyzji Donalda Tuska nie wyjaśnia jednak dlaczego wcześniej dał zielone światło do koalicyjnych rozmów z Nową Lewicą. Nie ma w życiu (także politycznym) nic gorszego niż rozczarowanie. No, może poza upokorzeniem. A właśnie z jednym i drugim mieliśmy tutaj do czynienia. Politycy Nowej Lewicy (podobnie zresztą jak i Koalicji Obywatelskiej) zdążyli już ogłosić, że to optymalna koncepcja, rozmowy idą świetnie i koalicja jest w zasadzie przesądzona, po czym okazało się, że to już nieaktualne, ponieważ lider PO po prostu nagle zmienił zdanie (niech żyje wewnątrzpartyjna demokracja). Łaskawca poinformował liderów Nowej Lewicy o samodzielnym starcie Koalicji Obywatelskiej niedługo przed konferencją prasową, na której to publicznie ogłosił. Arogancja wobec rządowego koalicjanta nawet jak na standardy Platformy Obywatelskiej niebywała.
Jedynym wytłumaczeniem takiej postawy Donalda Tuska jest znaczący spadek poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości sygnalizowany w wynikach badań opinii publicznej. Widocznie lider PO uznał, że samodzielne pokonanie przeciwnika przez Koalicję Obywatelską jest możliwe i byłoby ważne z psychologicznego punktu widzenia, ponieważ dałoby komfortową pozycję przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Gdyby jednak ten scenariusz został zrealizowany, to zmiana na polskiej scenie politycznej wcale nie musiałby tak poważna, jak oczekuje Donald Tusk. Dla Jarosława Kaczyńskiego wyboru samorządowe i europejskie mają drugorzędne znaczenie. Liczy się władza w kraju, a więc Prezydent i Sejm. A to rozstrzygnie się w przyszłości. Rozpad partii Jarosława Kaczyńskiego po kolejnych porażkach jest mało prawdopodobny – w latach 2006-2014 PiS przegrał siedem kolejnych wyborów, a PiS przetrwał (Zbigniew Ziobro po odejściu z partii wrócił trzy lata później z podkulonym ogonem). Nawet gdyby porażka skłoniła Suwerenną Polskę do usamodzielnienia, co biorąc pod uwagę ciężką chorobę byłego ministra sprawiedliwości jest mało prawdopodobne, to i tak nie będzie to oznaczało ostatecznego pokonania śmiertelnego wroga. W demokracji takie pojęcie w ogóle nie istnieje. Prawo i Sprawiedliwość reprezentuje znaczącą część polskiego społeczeństwa. Ten elektorat nie zniknie. Patrząc na rosnącą popularność w Europie ugrupowań radykalnej prawicy, trudno oczekiwać, że w Polsce sytuacja będzie się rozwijała w przeciwnym kierunku. A to może oznaczać, że obecne ugrupowania opozycyjne już za kilka miesięcy mogą stopniowo zacząć odzyskiwać utracone pozycje. Rozliczenia poprzedniej władzy, które ekscytują najbardziej wzmożony elektorat Koalicji Obywatelskiej i Nowej Lewicy, stopniowo będą odgrywały coraz mniejszą rolę w kształtowaniu poglądów większości społeczeństwa. Dla znacznej części elektoratu liczy się przede wszystkim, subiektywnie zresztą odczuwany, bieżący poziom życia. I to właśnie na tym polu rozegra się walka o rząd dusz, jeżeli nie w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, to na pewno za niespełna cztery lata w wyborach parlamentarnych.
Czarna polewka podana Nowej Lewicy zmusi liderów tego ugrupowania do znacznie bardziej asertywnej postawy wobec pozostałych koalicjantów. Walcząc o życie (polityczne rzecz jasna) spowoduje to konieczność pokazania własnej odrębności poprzez bardziej energiczny nacisk na realizację lewicowych postulatów, które ze względów finansowych lub też z powodów sprzeciwu Trzeciej Drogi, nie mają szans na realizację. Spory w koalicji będą idealną pożywką dla Prawa i Sprawiedliwości. Zemści się ogólnikowość ustaleń programowych uzgodnionych po wyborach i brak dalekosiężnych celów, do których chce się dążyć. Straszenie powrotem Kaczyńskiego do władzy może się okazać niewystarczające. A wtedy obecny konflikt będzie wspominany z nostalgią jako mało znaczący polityczny spór.
Karol Winiarski