Demokracja niejedno ma imię
Jak Polska długa i szeroka trwa spór czy w Polsce zagrożona jest demokracja? Żeby próbować odpowiedzieć na to pytanie, trzeba najpierw zdefiniować pojęcie demokracji. A to, wbrew pozorom, wcale nie jest takie proste. Demokracja może być różnie definiowana, a jej cechy charakterystyczne zmieniają się w czasie, a niekiedy również i w przestrzeni. Kolebka demokracji – Starożytne Ateny za czasów Klejstenesa czy Peryklesa – nie zostałyby w czasach obecnych uznane za państwo demokratyczne. Wykluczenie z życia politycznego kobiet i niewolników jest w chwili obecnej w krajach demokratycznych nie do pomyślenia. Zresztą samo niewolnictwo oznaczałoby uznanie kolebki naszej cywilizacji za barbarzyński i dziki kraj.
Prawa wyborcze kobiet, rzecz w chwili obecnej oczywista (nawet w Arabii Saudyjskiej przyznano im ostatnio czynne i bierne prawo w wyborach samorządowych – innych tam zresztą nie ma), upowszechniły się dopiero po I wojnie światowej. Francja, która dla wielu jest prekursorem demokracji we współczesnym świecie (tam w 1848 roku odbyły się pierwsze wybory parlamentarne, w których głosować mogli wszyscy dorośli mężczyźni), prawa wyborcze kobietom przyznała dopiero w 1945 roku. A przecież nikt nie kwestionuje, że w okresie międzywojennym to Francja, a nie sanacyjna Polska była krajem demokratycznym, chociaż w naszym kraju prawa wyborcze przyznano kobietom już w 1918, a w pierwszych wyborach mandat poselski uzyskało siedem przedstawicielek płci pięknej.
Nawet współcześnie modele demokracji są różne. Oczywiście z tej kategorii można wykluczyć tzw. demokracje ludowe funkcjonujące jeszcze w Korei Płn., Chinach, Wietnamie, Laosie oraz na Kubie. Demokracja ludowa, zwłaszcza ta w wydaniu północnokoreańskim, tyle ma wspólnego z demokracją co krzesło elektryczne ze zwykłym krzesłem. Ale już system funkcjonujący w Rosji nie zawsze jest tak jednoznacznie oceniany. Trudno przecież kwestionować, że Władymir Putin cieszy się poparciem zdecydowanej większości obywateli. Rosja od wielu lat jest członkiem Rady Europy, do której przynależność zależy od przestrzegania praw człowieka i zasad demokracji. To prawda, że została przyjęta do niej zanim Putin doszedł do władzy, ale nie przypominam sobie poważniejszych prób usunięcia największego państwa na świecie z tej organizacji (inna sprawa, że nie jest to takie proste). A jednocześnie przecież podstawowe zasady systemu demokratycznego jak niezawisłość sądów, swoboda działalności partii politycznych i stowarzyszeń czy wolność mediów są w tym kraju co najmniej mocno ograniczone, a niekiedy po prostu nie istnieją.
Podaję przykład Rosji nie po to żeby udowadniać przywiązanie do zasad demokracji Władymira Putina. Jeśli jest on do czegoś przywiązany, to raczej do władzy i korzyści z niej wynikających. Można by jeszcze wspomnieć o mniej drastycznych przykładach Turcji i Węgier, w których to państwach Prezydent Recep Erdogan i premier Viktor Orban może nie cieszą poparciem większości swoich rodaków, ale dzięki ordynacjom wyborczym posiadają bezwzględną, a w przypadku Węgier nawet konstytucyjną, większość w parlamentach. Piszę o tych krajach ponieważ od pewnego czasu słyszymy z ust prominentnych polityków PiS-u, że zwycięstwo w wyborach dające większość w parlamencie (PiS otrzymał tylko 37,58% głosów) oznacza pełną legitymizację do przeprowadzenia nieograniczonych zmian w systemie rządzenia państwem. I żadne nie pochodzące z bezpośrednich wyborów instytucje nie mogą w tym przeszkadzać. Dokładnie taką samą argumentację można usłyszeć w Ankarze, Budapeszcie czy Moskwie.
Ci, którzy kwestionują słuszność powyższego rozumowania uznają się za zwolenników demokracji liberalnej. Zgodnie z nią nawet wybrani przez większość obywateli decydenci nie posiadają władzy ograniczonej. Powinni szanować prawa mniejszości i niezależność instytucji kontrolnych – w tym sądów. Niezwykle istotne jest też pozostawienie poza wpływami partii politycznych mediów publicznych oraz dążenie do szukania kompromisu i szerszego parlamentarnego poparcia przy wprowadzeniu najważniejszych reform. Dzięki temu nie grozi dyktatura większości i wywracanie do góry nogami całego porządku państwowego przy każdej zmianie władzy.
Czy PiS zlikwidował już w Polsce demokrację liberalną? A czy przed zmianą władzy w Polsce taki system w Polsce w pełni funkcjonował? Trudno za zwolennika takiego modelu uznać Lecha Wałęsę, który chciał zmieniać Polskę za pomocą siekiery i falandyzowania prawa, w tym także Konstytucji. Także kolejne rządy skutecznie rozmontowywały poszczególne elementy tego systemu. Widać to chociażby na przykładzie mediów publicznych, spółek skarbu państwa czy służby cywilnej w administracji. Praktycznie każda ekipa starała się przejąć nad nimi pełną kontrolę. Przekonanie, że umożliwi to zwycięstwo w kolejnych wyborach nigdy nie zostało potwierdzone w praktyce, ale nie zniechęcało to polityków do upartyjniania wszystkiego co się da. Wprowadzano również fundamentalne zmiany systemowe wykorzystując posiadaną większość parlamentarną i nie starając się nawet uzgadniać ich z opozycją, tak jakby ta nigdy nie miała szans przejąć władzy.
Stosowane metody to niestety efekt zmian zachodzących w polskim życiu politycznym. Twórcy demokratycznych przemian w Polsce w większości byli ludźmi posiadającymi własne poglądy, które chcieli wprowadzać w życie. Wprowadzane reformy były wynikiem dyskusji, a niekiedy gorących sporów, w których uczestniczyli posłowie, senatorowie, a niekiedy nawet członkowie poszczególnych partii. Z czasem zaczęło to ulegać zmianie. Rosła rola lidera, a wśród parlamentarzystów zaczęli dominować oportuniści i karierowicze, dla których zasadniczym celem było uzyskanie wysokiego miejsca na liście wyborczej. A ponieważ o tym decydował lider ugrupowania, należało zachowywać wobec niego pełną lojalność. Sami liderzy też zresztą woleli pozbywać się ze swojego otoczenia osób mających własne zdanie i kupować poparcie „konfiturami”, którymi każda władza dysponuje. Dlatego wiele współczesnych partii, to w większości zdyscyplinowane i nieźle opłacane państwowymi synekurami dla nich samych i członków ich rodzin oddziały najemników gotowe wykonać każdy rozkaz swojego wodza.
Czy w takim razie to czego obecnie jesteśmy świadkami, to po prostu zwykłe turbulencje towarzyszące każdej wymianie władzy? Niekoniecznie. Zmiany dokonywane przez obecny rząd są daleko głębsze, a na dodatek wprowadzane w sposób gwałtowny i arogancki. Poprzednicy robili to stopniowo i bardziej subtelnie (można powiedzieć w białych rękawiczkach), niekiedy byli w stanie wycofać się z pewnych decyzji, które wzbudzały społeczną krytykę, a przynajmniej próbowali chociaż zachować pewne pozory. Teraz jesteśmy świadkami zupełnie innego stylu. Projekty nowych ustaw pojawiają się nagle stanowiąc zaskoczenie nawet dla posłów partii rządzącej, w ekspresowym tempie przechodzą przez Sejm i Senat, a następnie uchwalane są późnym wieczorem lub nawet w środku nocy. Całkowicie ignorowane są nie tylko głosy opozycji, ale także opinie prawniczych autorytetów. Prezesowi Kaczyńskiemu, który kiedyś chciał dekomunizować Polskę, nie przeszkadza nawet to, że twarzą zmian dotyczących Trybunału Konstytucyjnego jest były członek PZPR (do końca istnienia tej partii) i prokurator w okresie stanu wojennego.
Nie to jest jednak najbardziej niepokojące. Najgorsze jest to, że chyba nikt w Polsce nie wie jaki jest ostateczny cel Jarosława Kaczyńskiego. Być może za kilka tygodni po przejęciu mediów publicznych, spółek skarbu państwa i administracji, po podporządkowaniu prokuratury i osłabieniu niezawisłości sądownictwa, prezes zakończy proces zmian. Wprowadzane reformy socjalne i hurrapatriotyczna retoryka szybko doprowadzą do odzyskania utraconego poparcie społeczeństwa, co pozwoli na jeszcze bardziej przekonujące zwycięstwo w kolejnych wyborach. Ale nikt nie jest w stanie zagwarantować, że nie jest to dopiero początek zmian, których ostatecznym celem będzie stworzenie takiego systemu, w którym kolejne wybory nie będą już miały większego znaczenia. W chwili obecnej wydaje się to jeszcze mało prawdopodobne. Ale czy ktoś dwa miesiące temu przewidywał, że będziemy świadkami obecnych wydarzeń? Zamiast idiotycznych porównań do czasów PRL-u czy jeszcze bardziej kretyńskich do III Rzeszy czy ZSRR, wystarczy sięgnąć do wzorców z czasów II RP. Przecież człowiek powszechnie uznawany za bohatera narodowego, Józef Piłsudski, nie był miłośnikiem demokracji, a system który tworzył stopniowo po przewrocie majowym, ugruntowany przez Konstytucję Kwietniową, sytuował Polskę w dość licznym zresztą w tych czasach gronie krajów autorytarnych. Wybory oczywiście się odbywały. Ale od 1935 roku (już po śmierci Marszałka) mogli je wygrać wyłącznie zwolennicy sanacji. A przecież Jarosław Kaczyński podobnie jak Józef Piłsudski jest miłośnikiem silnego państwa.
Czy ktoś byłby w stanie powstrzymać Jarosława Kaczyńskiego? Przecież PiS ma bardzo niewielką większość w Sejmie. Tak, ale jest to większość niesłychanie lojalna i zdyscyplinowana. W każdym głosowaniu uczestniczą praktycznie wszyscy posłowie tego ugrupowania. I są jednomyślni. Jak dotychczas nie było żadnego przypadku złamania partyjnej dyscypliny. I nie sądzę, żeby mogło to ulec zmianie. Wielu parlamentarzystów PiS-u uważa prezesa za nieomylnego geniusza, są tacy, co w pełni popierają jego ostry kurs, inni liczą na bardziej przyziemne korzyści, a tacy którzy mają wątpliwości zdają sobie sprawę, że ewentualne przedterminowe wybory mogłyby na trwałe zakończyć ich polityczną karierę. Premier Beata Szydło jest całkowicie uzależniona od woli prezesa – jedno jego słowo, a skończy jak Kazimierz Marcinkiewicz. „Niezłomny” Prezydent Andrzej Duda jest psychologicznie niezdolny do jakiegokolwiek oporu. Do tego potrzeba czegoś, co w niektórych krajach nazywają „cojones”. Tego Andrzej Duda nie ma.
Gdyby nawet w szeregach PiS-u znalazłoby się kilku „zdrajców”, Jarosław Kaczyński może liczyć na wsparcie przynajmniej części klubu Pawła Kukiza. A co być może najgorsze, widać coraz większą absencję na głosowaniach w szeregach klubów opozycyjnych. Grozi to nawet przeforsowaniem zmian w Konstytucji mimo formalnego braku konstytucyjnej większości w Sejmie. Wzorzec już jest – w taki właśnie sposób Sejm II RP uchwalił Konstytucję Kwietniową.
Jest oczywiście jeszcze Komitet Obrony Demokracji i rzesze demonstrantów na ulicach polskich miast. Nie sądzę jednak, żeby człowiek stojący na jego czele, który zalega z zapłatą alimentów na własne dzieci był w stanie stać się autorytetem moralnym narodu. Wątpię też, czy nawet sto tysięcy protestujących byłoby w stanie przekonać Jarosława Kaczyńskiego do zmiany raz obranej drogi (ktoś zresztą słusznie zauważył, że w Paryżu, Londynie, Madrycie, Rzymie czy Berlinie w podobnej sytuacji na ulicę wyszłoby kilkaset tysięcy ludzi). W zdecydowanej większości są to zresztą osoby, które na PiS nie głosowały. Dlaczego więc prezes miałby się nimi przejmować?
Zaniepokojenie sytuacją w Polsce wyraziło kilku polityków reprezentujących różne państwa lub organizacje, których członkiem jest nasz kraj. I na tym się prawdopodobnie skończy. Nie sądzę, żeby Rada Europy, a zwłaszcza Unia Europejska czy Pakt Północnoatlantycki podjęły jakieś dalej idące kroki skierowane przeciw polskim władzom. A gdyby nawet tak się stało, paradoksalnie mogłoby to przynieść Jarosławowi Kaczyńskiemu wzrost społecznego poparcia. Nikt nie lubi pouczeń płynących z zewnątrz, a propagandziści PiS-u z pewnością staraliby się to wykorzystać.
Pozostaje jeszcze gospodarka. Szeroki program socjalny, czy wręcz rozdawniczy, według wielu ma doprowadzić do załamania finansów publicznych. Nie sądzę, żeby tak się stało. Najbardziej kosztownym, bo szacowanym na ponad 20 mld zł. rocznie, jest bez wątpienia program 500 zł. na dziecko. Częściowo jego koszty pokryją nowe podatki – bankowy i od sklepów wielkopowierzchniowych. Część wydanych pieniędzy wróci w formie podatku VAT i akcyzy (obawiam się, że wpływy z tego drugiego źródła znacznie wzrosną). Pozostałą kwotę może przynieść uszczelnienie systemu podatkowego. Oczywiście całkowite zlikwidowanie oszustw i optymalizacji podatkowych nie będzie możliwe, ale sam powrót do ściągalności samego VAT-u na poziomie sprzed ośmiu lat całkowicie pokryłby koszty dopłat do dzieci.
Drugą obietnicę przedwyborczą – podniesienie do 8 tys. zł. kwoty wolnej od podatku – można przeprowadzić w sposób neutralny dla budżetu. Wystarczy, że będzie ona malała wraz ze wzrostem dochodu podatnika. W ten sposób wykonany zostanie wyrok Trybunału Konstytucyjnego sprzed kilku miesięcy, zrealizowana obietnica wyborcza, a samorządy terytorialne nie odczują spadku dochodów. Skrócenie wieku emerytalnego oznaczać będzie głównie przesunięcie czasu wypłacania środków zgromadzonych na kontach emerytalnych i zmniejszenie wysokości świadczeń. Tak przecież działa system zdefiniowanej składki (w przybliżeniu – każdy dostaje tyle pieniędzy ile zgromadził w ciągu swojej pracy), którego zmiany na razie nikt nie zapowiada. Na dodatek narastający deficyt rąk do pracy i skrajnie niska stopa zastąpienia (stosunek emerytury do ostatnich zarobków) spowoduje, że wielu potencjalnych emerytów dobrowolnie będzie pracowało dłużej.
Oczywiście inne zapowiedzi też mogą się okazać dość kosztowne. Być może konieczny będzie wzrost deficytu budżetowego i dalsze zadłużanie państwa. Ale kogo poza niewielką grupą ekonomistów będzie to obchodziło? Przypuszczam, że większość naszych rodaków nie byłaby w stanie zdefiniować pojęcia deficyt budżetowy, o ocenie jego skutków nie wspominając. Mimo ogromnego wzrostu deficytu i chyba największego w historii wzrostu zadłużenia państwa, Platforma bez problemu ponownie wygrała wybory w 2011 roku. Cztery lata później, gdy Komisja Europejska zniosła procedurę nadmiernego deficytu, Platforma z kretesem wybory przegrała. Negatywne skutki rozdawnictwa będą widoczne w dłuższej perspektywie, zwłaszcza gdyby polska gospodarka znalazła się w recesji – wówczas wydatki państwa powinny rosnąć w celu pobudzenia gospodarki. Tymczasem żadnych rezerw zadłużania może już nie być. A wtedy rzeczywiście może nas czekać grecki scenariusz. Ale to może być dość odległa perspektywa.
Fatalne będą też konsekwencje społeczne. Rozdawnictwo pieniędzy oznaczać będzie spadek motywacji do pracy. Po co starać się podnosić kwalifikacje czy wydajniej pracować, skoro wystarczy postarać się o kolejne dziecko, a wzrost dochodów będzie znacznie większy, pewniejszy i trwały. Już w tej chwili obserwując młode pokolenie widać olbrzymie aspiracje nie poparte wiedzą, zaangażowaniem czy doświadczeniem. Wielu tuż po zakończeniu edukacji – niezależnie od kierunku i wyższej uczelni, którą ukończyli – chciałoby osiągnąć standard życia jaki po wielu latach ciężkiej pracy nie osiągnęli ich rodzice. To zresztą może okazać się najpoważniejszym zagrożeniem dla Prawa i Sprawiedliwości. Nawet jeżeli uda się podnieść poziom życia najbiedniejszych obywateli, to daleko mu będzie do tego, który występuje w najbogatszych krajach Europy Zachodniej. A przecież to one stanowią poziom odniesienia przy kształtowaniu aspiracji wielu Polaków.
Wiele wskazuje na to, że czekają nas długoletnie rządy nowej jedynej przewodniej siły narodu i to w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki rzeczywiście cieszącej się rzeczywistym poparciem znacznej części społeczeństwa. Ich koniec może przynieść dopiero naturalny kres aktywności politycznej Jarosława Kaczyńskiego. A ta, mimo jego niemłodego już wieku (osiągnął wiek emerytalny nawet zgodnie z zapisami obowiązującej ustawy), wcale nie musi szybko nastąpić. Wątpliwym jest, żeby prezes wychował swojego następcę, co w konsekwencji musi doprowadzić do dekompozycji obozu władzy. Tak zresztą stało się po śmierci Marszałka, choć nie doprowadziło do utraty władzy przez obóz sanacyjny. Nowa konstytucja i nowa ordynacja wyborcza skutecznie temu zapobiegły.
A może jestem zbyt dużym pesymistą i nie doceniam przywiązania polskiego społeczeństwa do wolności i demokracji? Może protesty społeczne, nacisk instytucji europejskich i spadające notowania doprowadzą do rozłamu w rządzącym ugrupowaniu? Może Prezydent Duda zrozumie, że powtarza wszystkie błędy popełniane przez jego poprzednika? Może premier Szydło dojdzie do wniosku, że stanowisko premiera to nie wszystko i warto za parę lat móc ze spokojnym sumieniem spojrzeć w lustro. Szczerze mówiąc, wątpię. Najbliższe miesiące przyniosą być może odpowiedź na wiele tych pytań i wątpliwości.
Karol Winiarski