Droga do piekła
Na spotkaniu w Bytomiu Donald Tusk oznajmił, że jak opozycja przegra, to on pójdzie do piekła. Oczywiście nie sam, a przynajmniej z Hołownią, który jego zdaniem trafi do gorętszego kotła. To oczywiście konsekwencja braku porozumienia, a nawet chęci podjęcia rozmów, o wspólnej liście ugrupowań opozycyjnych, ale też efekt widocznej zmiany trendu w notowaniach partyjnych widocznej w ostatnich tygodniach.
W ostatnich miesiącach ubiegłego roku wydawało się, że dni rządów Zjednoczonej Prawicy są już policzone. Wszystkie badania opinii publicznej wskazywały, że poparcie dla partii opozycyjnych deklaruje ponad połowa zamierzających wziąć udział w wyborach, a notowania Prawa i Sprawiedliwości ledwie przekraczają 30%. Były i takie sondaże, w których wyniki ugrupowania rządzącego spadały poniżej tej psychologicznej granicy, a na pierwszym miejscu znajdowała się Koalicja Obywatelska. Załamaniu uległy wskaźniki zaufania większości polityków obozu rządowego, a Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro bili kolejne rekordy niepopularności. Zwycięstwo opozycji wydawało się pewne (i to niezależnie od ilości list wyborczych), a niewiadomą pozostawała jedynie jego wielkość. Wystarczyło jednak kilka miesięcy, aby obraz polskiej sceny politycznej i przewidywań co do wyników nadchodzących wyborów, uległ całkowitej zmianie.
Ostatnie sondaże wyborcze, których wysyp nastąpił w ostatnim tygodniu, jak zwykle dają różne wyniki poparcia dla poszczególnych ugrupowań. Jednak w każdym z nich na pierwszym miejscu niezagrożenie lokuje się Prawo i Sprawiedliwość notując największe od miesięcy wzrosty popularności. Jednocześnie spadają notowania wszystkich (może poza Polskim Stronnictwem Ludowym) partii opozycyjnych, a Polska 2050 straciła już połowę swoich wyborców w porównaniu z jesienią ubiegłego roku. Lutowy sondaż CBOS-u przyniósł spory wzrost zaufania (i spadek braku zaufania), dla wszystkich polityków rządzącego obozu. Jednocześnie wszyscy politycy opozycji zanotowali spore straty, co trudno uznać za przypadek. Na czele rankingu najbardziej niepopularnych polityków znalazł się szef Platformy Obywatelskiej, Donald Tusk. Nawet Zbigniew Ziobro nie ma tak katastrofalnego wyniku.
To co stało się w ciągu trzech pierwszych miesięcy roku zaskoczyło nawet największych pesymistów spośród sympatyków opozycji. Dalecy oni byli od hurraoptymizmu, ale spodziewali się niewielkiego wzrostu poparcia dla Zjednoczonej Prawicy najwcześniej pod koniec wiosny. Tymczasem wyraźna zmiana trendu nastąpiła już teraz. Powód jest dość oczywisty. Apokaliptyczne wizje roztaczane przez polityków opozycji, a zwłaszcza Platformy Obywatelskiej, okazały się mocno przesadzone. Inflacja nie przekroczyła nawet 20%, chleb nie kosztuje 30 zł, a ludzie nie zamarzali w nieogrzewanych mieszkaniach i domach. Opozycja jak zwykle przegrzała. Nie po raz pierwszy zresztą. I zapewne nie po raz ostatni.
Szanse na odsunięcie Prawa i Sprawiedliwości od władzy znacząco zmniejszyły się jednak znacznie wcześniej. W lipcu 2021 roku. Wtedy powrócił do Polski Donald Tusk i stanął na czele upadającej Platformy. „Powrót króla” uratował pogrążającą się w niebycie partię, co niezmiernie musiało ucieszyć Jarosława Kaczyńskiego. Żadna bowiem z partii opozycyjnych nie mogła być lepszym przeciwnikiem w wyborach niż Platforma Obywatelska i żaden z opozycyjnych liderów nie mógł być lepszym konkurentem niż Donald Tusk. Nic bowiem tak nie potrafi zmobilizować wyborców do głosowania na Prawo i Sprawiedliwość jak wizja powrotu do władzy partii byłego premiera z nim samym na czele. Od tego momentu szanse na kolejną kadencję przy władzy obozu rządowego zaczęły rysować się w znacznie jaśniejszych barwach, a TVP uruchomiło maszynę propagandową, która miała zohydzić do reszty Donalda Tuska w oczach opinii publicznej. Skandal? Oczywiście. Ale przecież to była oczywista oczywistość? Czy Tusk i jego akolici nie zdawali sobie sprawy, że tak właśnie zareaguje przeciwnik?
Sytuacja nie była jednak beznadziejna. Spokojna, niepolaryzacyjna retoryka Donalda Tuska, mogła choć częściowo stępić ostrze ataku obozu rządowego. Czytając rozmowy lidera z PO z Anne Applebaum („Wybór”) wydawało się, że tak właśnie będzie. Donald Tusk wybrał jednak zupełnie inną strategię. Dokładnie taką jaką krytykował w swoich rozmowach z żoną Radosława Sikorskiego. Chodziło o podzielenie sceny politycznej na dwa wrogie obozy i całkowite zmarginalizowanie innych partii opozycyjnych – przede wszystkim Nowej Lewicy i Polski 2050. Miało je to zmusić ich liderów do błagania Tuska o przyjęcie na listy PO. Zamiar powiódł się częściowo. Mimo utraty części elektoratu, pozostałe partie opozycyjne nie dały się do końca zwasalizować Platformie i odmówiły – przynajmniej na razie – utworzenia wspólnej listy opozycyjnej. Za to Prawo i Sprawiedliwość uzyskało to czego chciało – jasny, czarno-biały podział sceny politycznej. Nasi i obcy. Polacy i zdrajcy. Dobrzy i źli. A druga strona tylko dokładała do tego polskiego piekła.
Błędy popełniły także pozostałe partie opozycyjne. Bezmyślna deklaracja dążenia do odsunięcia PiS-u od władzy i tworzenia wspólnego rządu po wyborach, wpisywała się idealnie w polaryzacyjny model sceny politycznej. Wiadomo przecież było, że w takim układzie pierwsze skrzypce musi odgrywać Platforma Obywatelska, a to minimalizowało szanse na przynajmniej częściowe zdemotywowanie PiS-owskiego elektoratu, który w trakcie drugiej kadencji odpłynął od partii rządzącej (ale nie przepłynął do żadnego innego ugrupowania). Nietrudno było przewidzieć, że im bliżej wyborów, tym bardziej, zagryzając zęby, będą oni powracali na łono Prawa i Sprawiedliwości. Można przecież nie lubić Kaczyńskiego, Morawieckiego czy Ziobry, ale nie aż tak, żeby pozwolić Tuskowi na powrót do władzy.
W okresie prawie już ośmioletnich rządów Prawa i Sprawiedliwości nie zostało rozwiązanych wiele istotnych problemów naszego życia społecznego. Coraz bardziej niewydolna jest polska służba zdrowia. Coraz bliżej zapaści znajduje się polski system oświaty. Coraz bardziej odstajemy od reszty Europy w rozwoju badań naukowych, innowacyjności czy ochronie środowiska. Szokujące są dane wskazujące na spadek przewidywanej długości życia. To oczywiście głównie efekt pandemii, ale wielkość tego regresu jest jedną z największych w Europie, a odwrócenie wieloletniego trendu wzrostowego nastąpiło już wcześniej. Ilość rodzących się dzieci (305 tys. w 2022 roku, a odliczając dzieci obcokrajowców – głównie Ukrainek – poniżej 300 tys.) jest najniższa w historii Polski. Po raz pierwszy od trzydziestu lat spada płaca realna. Zadłużenie finansów publicznych zbliża się do półtora biliona zł. Jednym słowem – Polska w ruinie.
To oczywiście tylko część prawdy o stanie polskiej gospodarki i kondycji naszego społeczeństwa, ale dla każdej opozycji taka sytuacja byłaby idealnym paliwem wyborczym – Prawo i Sprawiedliwość doskonale to wykorzystywało w 2015 roku. Tymczasem tematy te (poza inflacją) prawie w ogóle nie są wykorzystywane przez opozycję. Zamiast tego Donald Tusk próbuje przelicytować w populizmie Prawo i Sprawiedliwość, ale nawet w tym nie widać żadnej długofalowej strategii. Gdy rząd zapowiedział 2-procentowe kredyty hipoteczne, zostało to słusznie przez działaczy partii Donalda Tuska nazwane nieodpowiedzialnym rozdawnictwem. Kilka tygodni później ta sama Platforma promuje pomysł zerowego oprocentowania tych samych kredytów. Kolejne rozdawnicze propozycje są radykalnie sprzeczne z tym, co twierdził Donald Tusk, gdy był premierem i prowadził rozważną politykę wydatkową (z polityką dochodową było już o wiele gorzej), a co doskonale wykorzystuje rządowa propaganda przypominając ówczesne wypowiedzi lidera PO i uderzając w jego i tak bardzo ograniczoną wiarygodność.
Wybory wygrywa ten, kto potrafi narzucić swoją narrację w kampanii wyborczej i zmobilizować wyborców. Badania pokazują, że jest, i to spora, grupa osób, które wybiorczo uczestniczą w różnego rodzaju głosowaniach. To czy wezmą udział w tych właśnie wyborach zależy od wielu czynników, które mogą pojawić nawet w ostatnich dniach kampanii wyborczej. Kluczem jest więc przejęcie inicjatywy, a zwykła obronna reaktywność jest drogą do klęski. Tymczasem opozycja nie jest w stanie wykreować własnej narracji/ Nie pomagają w tym opozycyjne media, które zapoczątkowały ryzykowną z politycznego punktu widzenia i wyjątkowo niewygodą dla większości ugrupowań opozycyjnych, dyskusję o odpowiedzialności polskiego papieża za seksualne ekscesy niektórych duchownych. Pokazuje to zresztą ich niezależność od liderów opozycji. Coś podobnego w przypadku telewizji tzw. publicznej, raczej trudno sobie wyobrazić.
Do wyborów parlamentarnych pozostało siedem miesięcy. Wspólna lista, która obecnie w świetle sondaży wydaje się optymalnym rozwiązaniem, może się w końcowym efekcie okazać gwoździem do trumny opozycji. Tak przecież było rok temu na Węgrzech. Gdy kilka miesięcy przed wyborami opozycja zjednoczyła się w jednym bloku wyborczym, sondaże wskazywały na jej równe szanse w starciu z rządzącym Fideszem. Ostatecznie partia Orbana uzyskała najlepszy wynik w historii (54,13%), a jego przeciwnicy zanotowali spektakularną klęskę (34,44%).
Podobnie było także i w Polsce w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2019, gdy Koalicja Europejska przegrała wybory, które miały być początkiem jej drogi do władzy (ci, którzy mówią, że to wina Wiosny Biedronia, która startowała osobno nie wiedzą co mówią albo świadomie kłamią – Wiosna miała niewiele ponad 6% głosów, a różnica między PiS-em a Koalicją Europejską wynosiła prawie 7%). Zresztą nawet nasze przedwojenne doświadczenia wskazują, że zjednoczenie nie musi przynosić korzyści – w 1930 roku pięć partii skupionych w Centrolewie (PPS, PSL-Piast, PSL-Wyzwolenie, Stronnictwo Chłopskie i NPR) uzyskało kompromitująco niskie w stosunku do oczekiwań poparcie (17,3% – mniej więcej dwukrotnie mniejsze niż w 1928, gdy ugrupowania te startowały osobno), a sanacyjny BBWR uzyskując 46,7% (dwa razy więcej niż w 1928 roku – mimo kryzysu gospodarczego, afer i aresztowania posłów opozycji) zdobył bezwzględną większość mandatów. Znacznie lepiej poszło osobno startującemu Stronnictwu Narodowemu (12,7%). Oczywiście teraz nie musi być tak samo. Nie musi. Ale może.
Od kształtu list wyborczych o wiele ważniejsza jest wizja Polski, którą po wyborach chcieliby realizować liderzy opozycyjnych partii. Zamiast bredzenia o celi+ czy wyprowadzaniu Glapińskiego z NBP, ważniejsze jest przedstawienie rozwiązań w dziedzinach, które przerosły Prawo i Sprawiedliwość. Nawet konfiskata majątków wszystkich, którzy w ostatnich latach pasożytowali na własności publicznej nie załatwi wszystkich naszych problemów i nie przekona wyborców do głosowania na opozycję. Można się zżymać na fakt, że co najmniej 1/3 wyborców akceptuje rozkradanie naszego wspólnego dobra, ale społeczeństwa się nie wymieni. Warto natomiast pokazać, że zmiana władzy zakończy te patologie, a najlepszym sposobem wyrywania chwastów byłoby rozpoczęcie tego procesu na własnym podwórku. Pole do popisu w samorządach rządzonych przez polityków opozycji jest co najmniej tak samo wielkie jak na szczeblu centralnym. Tyle, że nikt nie jest tym zainteresowany. Przecież nie po to idzie się obecnie do polityki aby klepać biedę. To tak jakby zmuszać wilka do weganizmu.
Sprawą najważniejszą jest jednak wiarygodność kandydata na przyszłego premiera. Bez tego opozycja nie ma szans na pokonanie Zjednoczonej Prawicy. Z pewnością taką osoba nie jest i nie ma szans się nią stać Donald Tusk. Dlatego, jeżeli liderowi PO naprawdę zależy na zwycięstwie opozycji, a nie wyłącznie na egoistycznej i nierealnej chęci pokonania Kaczyńskiego, powinien nie tylko otwarcie zapowiedzieć, że nie zamierza obejmować tego stanowiska, ale zrzec się funkcji szefa PO i wyjechać z kraju. Tylko ktoś nowy, nie obciążony przeszłością i nie poobijany w dotychczasowych politycznych bojach, ma szanse na zdobycie poparcia zdecydowanej większości Polaków i pokonanie Prawa i Sprawiedliwości.
Pobożne życzenia? Oczywiście. Nie po to Donald Tusk wracał prawie dwa lata temu do Polski, żeby teraz przyznać się do swojej największej życiowej porażki. Dlatego do końca będzie starał się walczyć. A w piekle już szykują specjalny kocioł. Niedługo smoła zacznie wrzeć.
Karol Winiarski