Dron
15 sierpnia w Święto Wojska Polskiego odbyła się w Warszawie wielka defilada wojskowa. Polska armia zaprezentowała wszystko co ma najlepszego. Pokaz siły ponoć trzeciej armii NATO wzbudzał podziw oglądających. Wszyscy poczuli się bezpiecznie. Jesteśmy silni, zwarci, gotowi. Kilka dni później rosyjski dron, całkowicie niezauważony, przeleciał ponad sto kilometrów przez terytorium państwa polskiego i rozbił się na polu kukurydzy. Gdyby nie zarejestrowanie wybuchu przez jedną z przydomowych kamer, pewnie do dzisiaj nikt by o tym nie wiedział. A już na pewno nie armia, która jeszcze długo po zdarzeniu zapewniała, że „nie odnotowano naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej”, a potem twierdziła, że wybuchł „stary silnik ze śmigłem”.
Miejsce rozbicia drona nie wydaje się przypadkowe. Osiny w północnej Lubelszczyźnie nie są istotne z militarnego punktu widzenia. Ale to nie jedyne Osiny w Polsce. Miejscowość o dokładnie takiej samej nazwie znajduje się na wschód od Mińska Mazowieckiego. Niespełna półtora kilometra od najważniejszego polskiego lotniska wojskowego na wchód od Wisły, na którym znajduje się 23 Baza Lotnictwa Taktycznego. Przypadek? Możliwe, ale bardzo wątpliwy. Najprawdopodobniej to czytelny przekaz ze strony Moskwy – nie jesteście bezpieczni, możemy was zniszczyć.
Wykrycie lecącego nisko drona nie jest sprawą prostą. Zwykłe systemy radarowe najczęściej nie są w stanie go „zobaczyć”. Nie oznacza to jednak, że nie jest to możliwe. Niedługo po wybuchu wojny Ukraińcy zaczęli instalować systemy detekcji akustycznej, które są w stanie „usłyszeć” warkot silnika i tym samym zlokalizować niebezpieczeństwo (około 10 tysięcy – koszt jednego to 500$). W lipcu rosyjskie drony dwukrotnie naruszyły przestrzeń powietrzną Litwy. W przeciwieństwie do sytuacji, która miała miejsce w naszym kraju, Litwini o tym wiedzieli. Oczywiście wykrycie zagrożenia nie oznacza jego fizycznej likwidacji. Zestrzelenie drona jest jeszcze trudniejsze niż jego zlokalizowanie. Litwini tego nie zrobili. Nie potrafili? Nie chcieli? Nie mieli zgody Waszyngtonu czy Brukseli (w gruncie rzeczy to to samo)? Tego nie wiemy. Wiemy, że polska armia zestrzelić drona nie mogła. Nie mogła, ponieważ nie wiedziała, że pojawił się w naszej przestrzeni powietrznej.
Powtarzanie nieustannie przez polskich polityków, że mamy potężną armię, przypomina podobne zapewnienia przywódców politycznych II Rzeczpospolitej przed wybuchem wojny. I nie chodzi tylko o fakt, że dopiero rozpoczęty został proces intensywnej modernizacji polskiej armii, a na efekty trzeba zaczekać kilka lat. W świetle szybko zbliżającej się katastrofy finansów publicznych, na co wyraźnie wskazują dane za lipiec (rekordowy poziom deficytu budżetowego – prawie 37 mld zł.) i nerwowe ruchy Ministerstwa Finansów zapowiadającego podwyżki podatków (bankowego, handlowego, od nagród) oraz akcyzy na alkohol, utrzymanie obecnego poziomu finansowania (blisko 5% PKB) może się okazać problematyczne. Ale nie sama ilość pieniędzy jest najważniejsza. Można wydawać znacznie mniej, ale zdecydowanie sensowniej. Tymczasem my przygotowujemy się do wojny, która toczyłaby się kilka lat temu. W ostatnich latach konflikt ormiańsko-azerski, wojna domowa w Etiopii, a przede wszystkim wojna w Ukrainie całkowicie zmieniły sposób prowadzenia działań wojennych. Nic nie wskazuje na to, że Ministerstwo Obrony Narodowej i dowództwo polskiej armii są tego w pełni świadome.
Słuchając polskich polityków można odnieść wrażenie, że w dalszym ciągu święcie wierzą w parasol ochronny NATO (czyli w praktyce USA). Ile wart jest Sojusz Północnoatlantycki przekonaliśmy się po reakcji Sekretarza Generalnego Marka Rutte na zdarzenie w Osinach. „Jesteśmy w bardzo bliskim kontakcie z Polską w tej sprawie”. „Mamy go pod kontrolą”. „Polska powinna w jakiś sposób odpowiedzieć na ostatni incydent”. Reakcji Wielkiego Brata zza oceanu nie było w ogóle. W niczym to jednak nie zmienia narracji polskich polityków. Wydaje się jednak, że nie wszyscy w to święcie wierzą. O ile politycy Prawa i Sprawiedliwości i Prezydent Karol Nawrocki są przekonani, że w razie zagrożenia z pewnością amerykańscy żołnierze pośpieszą nam z pomocą, to już Radosław Sikorski czy Donald Tusk, nie mówiąc już o politykach lewicy, w to nie wierzą. Ale też nie widzą żadnej realnej alternatywy. Opowieści o możliwości zastąpienia Amerykanów siłami europejskimi okazały się pobożnymi życzeniami. Państwa europejskie mają różne interesy, a ich siły zbrojne po ponad trzydziestu latach od zakończenia zimnej wojny są w jeszcze gorszym stanie niż polska armia. Europa jako zwarta siła mogąca samodzielnie stawić rosyjskiemu zagrożeniu po prostu nie istnieje.
Szokujące były reakcje wielu polityków i komentatorów na spotkanie europejskich przywódców z Prezydentem Donaldem Trumpem w Waszyngtonie. Zachwyt nad postawą polityków naszego kontynentu jest przejawem kompletnego niezrozumienia polityki amerykańskiego Prezydenta i brakiem poczucia elementarnej godności. Peany wygłaszane kolejno przez przywódców krajów, w tym także uznających siebie za mocarstwa, pod adresem amerykańskiego Prezydenta były dokładnie tym czego od nich oczekiwał Donald Trump. Po to przecież ich zaprosił do Białego Domu (a nie żeby wysłuchać ich opinii na temat wojny w Ukrainie). Po czerwcowym szczycie NATO w Hadze, gdzie był przyjmowany jak monarcha, a sala posiedzeń wypełniona była hektolitrami wazeliny, wiedział, że w Waszyngtonie wszyscy będą go całowali po dupie. I nie zawiódł się.
Czasami udawany zachwyt (większość obecnych na spotkaniu w duchu pewnie uważa Trumpa za kretyna) przynosi pozytywne efekty. Zaspokajając wygórowane ego amerykańskiego przywódcy zapewne liczą na jego współpracę w sprawach Ukrainy i ustępstwa gospodarcze (cła). W tym przypadku nic jednak na to nie wskazuje. Donald Trump w większym stopniu akceptuje żądania Putina niż opinię swoich europejskich sojuszników. Przecież jeszcze dwa dni przed spotkaniem na Alasce wydawało się, że Zachód reprezentuje wspólne stanowisko w sprawie konieczności natychmiastowego rozejmu w Ukrainie, co zresztą pierwotnie było pomysłem amerykańskiego Prezydenta krytycznie przyjętym przez Ukrainę i jej europejskich sojuszników. Tymczasem wystarczyła rozmowa z Władymirem Putinem, aby Trump nie tylko „zapomniał” o wspólnych ustaleniach sprzed dwóch dni, ale nawet o tym, że sam był autorem tej koncepcji i całkowicie niespodziewanie zgodził się, że to złe rozwiązanie, a jedynym sposobem zakończenia konfliktu jest zawarcie pokoju. W praktyce daje to Moskwie czas na zdobycie kolejnych terenów i nadzieję na pełne podporządkowanie sąsiada.
Zasadniczym problemem europejskich przywódców jest ich realna słabość militarna i związany z tym brak pomysłu na skuteczne zmuszenie Władymira Putina do zakończenia wojny. Problemu nie ułatwia stanowisko samych Ukraińców, którzy chyba nie zdają sobie sprawy, że czas nie gra na ich korzyść, a liczenie na cud może się skończyć katastrofą czyli całkowitą utratą suwerenności. Podtrzymywanie przywódców Ukrainy w tym przekonaniu oznacza kontynuację wojny, co oczywiście wyczerpuje militarnie i gospodarczo Rosję pozwalając państwom europejskim zyskać na czasie, ale kosztem Ukrainy i Ukraińców. Z pewnością im większe straty poniesie agresor, tym dla nas lepiej. Ale jeżeli udałoby mu się podporządkować Ukrainę, to zagrożenie dalszą rosyjską agresją znacząco wzrośnie. Nawet utrata całego Donbasu (co niestety jest prawdopodobnie tylko kwestią czasu) przy utrzymaniu samodzielności ukraińskiego państwa i jego możliwości militarnych, będzie stanowiło dla Moskwy poważny problem przy ewentualnym ataku na inny europejski kraj. Byłaby to przecież świetna okazja dla Kijowa do podjęcia próby odzyskania utraconych terenów. A wojna na dwa fronty to zbyt duże ryzyko, którego Rosja zawsze starała się unikać.
Nieobecność polskiego przedstawiciela w Waszyngtonie jest oczywiście poważną porażką wizerunkową naszego państwa. Prawdopodobnie jej przyczyną nie była wojna domowa toczona między dwoma politycznymi plemionami. Powód jest o wiele bardziej przygnębiający, zwłaszcza dla piewców regionalnej mocarstwowości naszego państwa. Po prostu nikt nas w stolicy Stanów Zjednoczonych nie oczekiwał. I to zarówno Prezydenta Karola Nawrockiego, jak premiera Donalda Tuska. Ten pierwszy, w wyniku swoich wypowiedzi w trakcie kampanii prezydenckiej, nie jest mile widziany w Kijowie. Ale i Donald Tusk nie był z punktu widzenia Ukraińców potrzebny na spotkaniu w Waszyngtonie. Polska bowiem przestała odgrywać istotną rolę w toczącej się na wschodzie wojnie. Dopóki obrona Ukrainy była uzależniona wyłącznie od dostaw sprzętu (w tym także polskiego), nasz kraj ze względu na swoje położenie był bardzo ważny. Ta zależność jest jednak coraz mniejsza z powodu rewolucyjnych zmian w sposobie prowadzenia działań wojennych. Ukrainie potrzebne są pieniądze i wsparcie dyplomatyczne. A tego Polska nie jest w stanie zapewnić. Dlatego przestała być strategicznym partnerem Ukrainy.
Nie jesteśmy też potrzebni innym przywódcom europejskim. Karol Nawrocki jest w tej grupie ciałem obcym, a mit Donalda Tuska jako wielkiego pogromcy prawicowych populistów padł 1 czerwca, gdy Rafał Trzaskowski przegrał z Karolem Nawrockim. Na dodatek zorientowano się, że Polska chce odgrywać znaczącą rolę w kluczowej polityce, ale nie zamierza ponosić z tego tytułu żadnych kosztów. Przejawem tego jest brak zgody na wysłanie naszych żołnierzy na Ukrainę po ewentualnym przerwaniu ognia. I nie ma znaczenia, że pomysł jest kompletnie nieprzemyślany (do skutecznego nadzorowania linii rozgraniczenia liczącej bez mała tysiąc kilometrów potrzebnych byłoby co najmniej sto tysięcy żołnierzy, których nikt w takie ilości nie wyśle) i mało realny ze względu na sprzeciw Rosji. Tym bardziej deklaracja udziału polskich wojsk nie groziłaby tak naprawdę żadnymi negatywnymi konsekwencjami. Odmowa eliminuje nas z europejskiej elity. Takie są koszty strachu przed negatywną reakcją opinii publicznej. Kiedyś nazywano to populizmem. Teraz najwyższą formą demokracji.
Oczywiście nikogo z Polski w Białym domu nie chciał też widzieć Donald Trump. Donald Tusk jest dla niego persona non grata z powodu swoich wypowiedzi i relacji z okresu, gdy był Przewodniczącym Rady Europejskiej. Karol Nawrocki podobno zirytował Donalda Trumpa w trakcie telekonferencji przed spotkaniem na Alasce opowiadając o Bitwie Warszawskiej i bardzo krytycznie wypowiadając się na temat Rosji. Amerykański Prezydent oczekiwał tymczasem pełnej akceptacji swojej polityki obgłaskiwania Władymira Putina, a pouczania ze strony „smarkacza” z Warszawy, który został Prezydentem tylko dzięki jego poparciu są dla niego nie do przyjęcia. Oczywiście nie ma znaczenia ile jest w tym prawdy. Liczy się tylko to co uważa gospodarz Białego Domu.
„Polska jest średniej wielkości krajem. Nie ma takiego przełożenia międzynarodowego jak Niemcy czy Wielka Brytania.” Te słowa Władysława Teofila Bartoszewskiego wzbudziły oburzenie wśród polityków opozycji. Być może urzędujący wiceminister spraw zagranicznych nie powinien publicznie tego przyznawać, ale jest to po prostu prawda, niezależnie od tego jak bardzo chcielibyśmy zaklinać rzeczywistość. Czasami opłaca się „licytować wzwyż”, ale zawsze trzeba pamiętać, że to bardzo ryzykowna gra, która może nas drogo kosztować. Przekonali się o tym politycy II Rzeczpospolitej, chociaż już nie Józef Piłsudski, który był autorem tego wyrażenia i którego stało się wyznacznikiem polityki Józefa Becka. W 1939 roku zderzyliśmy się z brutalną rzeczywistością.
Karol Winiarski