Dwadzieścia lat i co dalej?
Za kilka dni minie 20 lat odkąd Polska stała się członkiem Unii Europejskiej. Jak zwykle w takich przypadkach dokonuje się prób bilansu minionego okresu i prób prognozowania przyszłości. Oczywiście, zwłaszcza w przypadku polityków, rzadziej mamy do czynienia z racjonalną analizą faktów, a częściej z emocjonalnymi wypowiedzeniami będącymi najczęściej projekcją ich własnych poglądów, a czasami doraźnych politycznych interesów. Tym bardziej, że już za miesiąc wielu z nich będzie walczyć o mandat europarlamentarzysty.
Wydawałoby się, że wyliczenie finansowego bilansu naszego członkostwa w UE jest sprawą prostą. Wystarczy przecież policzyć ile dostaliśmy pieniędzy z funduszy unijnych, a ile do wspólnego budżetu wpłaciliśmy. Do końca 2023 roku uzyskaliśmy na czysto 161,6 mld euro. Byliśmy tym samym największym beneficjentem netto środków unijnych, ale tylko jako państwo. W przeliczeniu na mieszkańca już tak dobrze nie wypadamy.
W rzeczywistości sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana i niemożliwa do precyzyjnego wyliczenia. Oprócz przepływów bezpośrednich mamy też bowiem przepływy pośrednie. Środki, które napływają do Polski w znacznej części przeznaczane są na inwestycje, a te niekoniecznie realizują polskie firmy, chociaż najczęściej zatrudniają polskich pracowników. Kupowane materiały i urządzenia też nie muszą być produkowane w naszym kraju przez krajowych producentów. Tym samym przynajmniej częściowo unijne pieniądze wracają do największych płatników do wspólnotowego budżetu. Korzyści odnoszą obydwie strony.
Nie są to jednak jedyne finansowe konsekwencje członkostwa Polski w Unii Europejskiej. W tym samym okresie wartość bezpośrednich inwestycji zagranicznych w naszym kraju wyniosła prawie 300 mld euro, podczas gdy we wcześniejszym okresie było to zaledwie 67 mld. Oczywiście nie wiemy ilu zagranicznych inwestorów nie pojawiłoby się w naszym kraju, gdybyśmy pozostawali poza wspólnotą, ale chociażby biorąc pod uwagę ogromny wzrost wartości zagranicznych inwestycji, związek przyczynowo-skutkowy jest oczywisty.
Nie wszystkie konsekwencje napływu unijnych pieniędzy do Polski są pozytywne. Pomijając już szereg bezsensownych inwestycji generujących w przyszłości olbrzymie koszty konieczne dla ich dalszego funkcjonowania, w istocie wypaczają one istotę samorządności. Nie ma sensu długofalowe planowanie inwestycyjne i hierarchizowanie koniecznych przedsięwzięć, ponieważ nigdy nie wiadomo kiedy, na co i ile zewnętrznych środków się dotrzyma. Ich rozdział tylko pozornie jest transparentny i obiektywny – w rzeczywistości znaczący wpływ na decyzje podejmowane przez instytucje nimi zarządzające mają polityczne i towarzyskie układy. Zależność rozwoju gmin, powiatów czy województw od unijnego wsparcia jest jak amfetamina. Daje poczucie siły i chwilowo wzmacnia możliwości rozwojowe, ale problem pojawia się, gdy tego wsparcia zabraknie. A już w następnych perspektywach finansowych tego zewnętrznego dopalacza będzie w przypadku naszego kraju znacznie mniej niż obecnie.
Przygotowanie do unijnej akcesji wymuszało na Polsce dostosowanie naszego prawa do obowiązujących w tej organizacji standardów. Nie wszystkie rozwiązania były i są sensowne, ale wzorce zachodnie z pewnością są znacznie bardziej godne praktykowania niż wschodnie. Lepszy „zgniły” Zachód niż barbarzyński Wschód. Problem niestety polega na tym, że o ile kryteria wejściowe były postawione na wysokim poziomie, to po wejściu do UE można sobie pozwolić na o wiele więcej, co zresztą jest cechą charakterystyczną większości międzynarodowych, i nie tylko, instytucji. A ponieważ reakcja wspólnotowych organów w dużym stopniu uzależniona jest od europejskich afiliacji polityków naruszających unijne wartości, to negatywnie wpływa to na moralną kondycję całej organizacji.
Pogląd, że Unia Europejska znajduje się w kryzysie jest dość powszechny. Tyle, że nie jest to stan, który zaistniał w ostatnich latach. Od wielu lat szczególnie widoczna była ogromna różnica w podejściu do procesu pogłębiania europejskiej integracji pomiędzy elitami politycznymi krajów członkowskich, a ich społeczeństwami. Ci pierwsi, zwłaszcza europarlamentarzyści, są najczęściej euroentuzjastami dążącymi do poszerzania unijnych kompetencji. Ci drudzy, są o wiele bardziej sceptyczni, a niekiedy otwarcie przeciwni ograniczaniu uprawnień krajów członkowskich na rzecz wspólnotowych instytucji. Dlatego podpisany w roku naszej akcesji do UE Traktat Konstytucyjny, został odrzucony w wyniku referendów w Holandii i Francji. Większość proponowanych rozwiązań pod innymi nazwami znalazła się kilka lat później w Traktacie Lizbońskim, ale tym razem zrezygnowano z referendalnej drogi ich ratyfikacji. Wszędzie poza Irlandią. I właśnie Irlandia Traktat Lizboński odrzuciła, a o jego przyjęciu zadecydowało dopiero drugie referendum, gdy w wyniku globalnego kryzysu finansowego system bankowy tego państwa znalazł się na krawędzi katastrofy i tylko dzięki unijnej pomocy udało się uniknąć jego całkowitego krachu.
Coraz częściej paraliż decyzyjny w UE powodowany jest wciąż funkcjonującą zasadą jednomyślności obowiązująca przy podejmowaniu najważniejszych decyzji. Nierzadko sprzeciw nie jest powodowany odmiennym stanowiskiem w dyskutowanej kwestii, ale chęcią uzyskania pozytywnej decyzji w zupełnie innej sprawie (Cypr tygodniami blokował sankcje na Białoruś chcą wymusić wsparcie UE w jego sporze z Turcją). I zwykle taka taktyka przynosi rezultaty zachęcając innych do pójścia w ich ślady. Zniesienie zasady jednomyślności ma zdaniem krytyków tego pomysłu skutkować wzmocnieniem siły najsilniejszych krajów w UE, w tym przede wszystkim Niemiec. Ale naszych zachodnich sąsiadów też będzie można w tym systemie przegłosować. I nie będą mogli tej decyzji zawetować.
Pomysły dalszego ograniczenia albo całkowitego zniesienia zasady jednomyślności spotykają się z gwałtowną krytyką najbardziej eurosceptycznych polskich polityków pod hasłem „nie damy sobie odebrać suwerenności”. Tymczasem już wchodząc do UE właśnie na takie konsekwencje członkostwa w tej organizacji się zgodziliśmy. Przewidując przyszłą akcesję uwzględniono to zresztą w naszej Konstytucji zamieszczając w niej stosowny zapis ust. 1 art. 90: „Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach” oraz ust. 3 art. 91: „Jeżeli wynika to z ratyfikowanej przez Rzeczpospolitą Polską umowy konstytuującej organizację międzynarodową, prawo przez nią stanowione jest stosowane bezpośrednio, mając pierwszeństwo w przypadku kolizji z ustawami”.
Oczywiście kwestią kluczową jest zakres kompetencji przekazanych organom unijnym. Ale jeszcze ważniejsze jest sposób w jaki to następuje. Coraz poważniejsze problemy z przyjmowaniem kolejnych traktatów reformujących instytucje unijne skłaniło przywódców państw członkowskich, a zwłaszcza unijnych polityków, do stosowania rozszerzającej interpretacji aktualnych przepisów traktatowych bez ich formalnej zmiany. Jest to w przypadku UE tym łatwiejsze, że bardzo często są one ogólne i niejednoznaczne, co umożliwiało kiedyś uzyskanie powszechnej zgody na ich wprowadzenie (każdy polityk mógł głosić, że jego stanowisko zostało przyjęte), a obecnie ułatwia faktyczne poszerzanie unijnych kompetencji. Taki sposób postępowania daje jednak pożywkę dla przeciwników UE. Trudno im nie przyznać racji gdy twierdzą, że w referendum akcesyjnym polskie społeczeństwo zgodziło się na inne zasady niż te, które obowiązują obecnie, chociaż same zapisy traktatowe nie uległy zmianie.
Wzrastające poparcie w wielu krajach dla eurosceptycznych populistów jest przede wszystkim efektem narastających problemów gospodarczych i społecznych w krajach członkowskich. Mimo stosunkowo niewielkiego bezrobocia, nastroje społeczne są coraz gorsze. Pandemia, inflacja, niekontrolowana migracja zburzyły stabilność dotychczasowego świata. Nałożyły się na to gwałtowne zmiany technologiczne, a zwłaszcza rozwój mediów społecznościowych, które z jednej strony upośledzają zdolności racjonalnej analizy zachodzących procesów, a z drugiej pozwalają cynicznym manipulantom zdobywać popularność emocjonalnymi zagrywkami i niemożliwymi do zweryfikowania fake newsami, które pogłębiają i tak już coraz większy poziom strachu i frustracji. Oczywiście sami nie mają najczęściej żadnych cudownych rozwiązań, ale to okazuje się dopiero wówczas, gdy przejmują władzę. A i wówczas, wskazując najczęściej zewnętrzne przyczyny własnej nieudolności, są w stanie utrzymywać społeczne poparcie. Unia idealnie się do tego celu nadaje.
Eurosceptyczna reakcja, coraz bardziej widoczna w wielu europejskich krajach, nie jest jednak wyłącznie spowodowana przez cynicznych populistów dążących do władzy. Część winy spoczywa na samych eurokratach, którzy bez głębszej socjologicznej refleksji chcą wprowadzać rozwiązania, które spotykają się ze sprzeciwem większości społeczeństw. Przykładem najbardziej jaskrawym jest oczywiście polityka klimatyczna, która miała zapewnić Ursuli von der Leyen trwałe miejsce wśród najwybitniejszych europejskich polityków. Radykalne i oderwane od ekonomicznych realiów rozwiązania oparte na wątpliwych naukowych przesłankach (rzekome zagrożenie dalszego istnienia ludzkości w wyniku ocieplenia klimatu), doprowadziły do społecznej reakcji zanim jeszcze na dobre weszły w życie. Problem zmian klimatycznych jest rzeczywiście jednym z najpoważniejszych wyzwań ludzkości w XXI wieku i realnym zagrożeniem stabilności Europy (migracje z Azji i Afryki), ale unijne pomysły na ich zahamowanie przynieść mogą jedynie dokładnie przeciwstawne skutki. Widać to zresztą w przypadku rolnictwa, gdzie właśnie następuje całkowity odwrót od rozwiązań przyjętych w ramach Zielonego Ładu. A nic tak nie kompromituje władzy jak konieczność wycofywania się pod wpływem protestów z podjętych już decyzji.
W przeciwieństwie do kampanii samorządowej, startujące w wyborach do Parlamentu Europejskiego ugrupowania polityczne pozornie starają się prezentować program związany tematycznie z wybieranym organem. Koalicja Obywatelska, a w zasadzie Donald Tusk, mówi o bezpieczeństwie Europy jako głównym zadaniu nowych europejskich władz. Tyle, że UE w tej dziedzinie nie ma traktatowych kompetencji, a szanse na uzyskanie konsensusu wszystkich krajów członkowskich w tej sprawie są mało prawdopodobne. Donald Tusk dobrze o tym wie, ale ponieważ odkąd objął władzę okazał się politykiem niemniej eurosceptycznym niż Jarosław Kaczyński w okresie, gdy jego partia sprawowała władzę (lider PO nakazał swoim europosłom głosować przeciw zmianom traktatowym, chociaż wcześniej je popierali, a Polska sprzeciwiła się paktowi migracyjnemu), uznał, że w sytuacji widocznego eurosceptycznego zwrotu Polaków, dotychczasowa taktyka straszenia polexitem może się okazać mało wiarygodna. Dlatego postanowił straszyć zbliżającą się wojną, co zresztą praktykuje już od pewnego czasu licząc na „efekt flagi”.
Prawo i Sprawiedliwość, a tak naprawdę Jarosław Kaczyński, wciągnął na wyborczy maszt flagę suwerenności. To oczywiście nie stoi w sprzeczności z retoryką, którą od lat uprawia lider Zjednoczonej Prawicy. Tyle, że realne działania w ostatnich latach były zupełnie inne. Przecież to Mateusz Morawiecki zaakceptował zasadnicze założenia Zielonego Ładu. Zrobił to oczywiście po to, żeby otrzymać pieniądze z Krajowego Programu Odbudowy, których zresztą i tak nie dostał. A ponieważ głupio było się przyznać do ustępstw wobec UE, to zaczął sprzedawać bajeczkę, że Zielony Ład to w zasadzie realizacją programu jego rządu. Dlatego przecież Janusz Wojciechowski zachwalał pomysły dotyczące rolnictwa, które teraz jego partia krytykuje w czambuł. A Jarosław Kaczyński udaje, że o niczym nie wiedział.
Teoretycznie najłatwiejsze zadanie będą miały Lewica i Konfederacja. One nie muszą udawać – ta pierwsza zawsze była euroentuzjastyczna, ta druga eurosceptyczna. Tyle, że pełne wykorzystanie proeuropejskiego nastawienia Lewicy byłoby o wile skuteczniejsze, gdyby krytyce poddano obecną politykę Donalda Tuska. A na to Włodzimierz Czarzasty się nigdy nie zdecyduje. Zwłaszcza, że za chwilę będzie musiał prosić lidera PO o dopuszczenie jego ludzi do władzy w samorządach wojewódzkich, a w perspektywie następnych lat zapewne liczy na przytulenie przez szefa Koalicji Obywatelskiej, gdy jego własna partia ostatecznie mu podziękuje. Konfederacja za to będzie miała problem z przekonaniem prawicowego elektoratu, że to właśnie ona, a nie Prawo i Sprawiedliwość, jest najbardziej wiarygodnym eurosceptycznym ugrupowaniem w Polsce. Fakty do wyznawców Jarosława Kaczyńskiego nie przemawiają.
Najtrudniejsze zadanie stoi przed Trzecią Drogą. Nic chyba tak bardzo nie różni oba tworzące je ugrupowania – Polskie Stronnictwo Ludowe i Polskę 2050 – jak właśnie stosunek do UE. Ludowcy, w dalszym ciągu uzależnieni od swojego wiejskiego zaplecza, muszą prezentować mocno eurosceptyczny przekaz. Partia Szymona Hołowni, odwołująca w znacznie większym stopniu do miejskiego, liberalnego elektoratu, jest w dokładnie odwrotnym położeniu. To zresztą prawdopodobnie ostatnia ich wspólna kampania, ponieważ w obu ugrupowaniach narasta przekonanie, że ten projekt wyczerpał już swoje możliwości i nie przynosi korzyści żadnej z nich.
Wybory do Parlamentu Europejskiego w najmniejszym stopniu interesują polskich polityków w kontekście przyszłości Unii Europejskiej. Wbrew powszechnej krytyce, w twierdzeniu Andrzeja Dudy o unii jako „wyimaginowanej wspólnocie”, było bardzo dużo racji. Przynajmniej z socjologicznego punktu widzenia – Polacy nie traktują wspólnoty europejskiej tak jak polskiej wspólnoty narodowej. To w dalszym ciągu dla nich ciało w dużym stopniu obce. Dokładnie wiedzą o tym polscy politycy. I dlatego nie możemy liczyć na poważną debatę o przyszłości organizacji, którą współtworzymy od dwudziestu lat. Podstawowe cele startujących partii są czysto krajowe. Prawo i Sprawiedliwość chce odnieść dziesiąte zwycięstwo wyborcze pod rząd. Koalicja Obywatelska po raz kolejny marzy, że może tym razem w końcu dojdzie do mijanki i dlatego chce za wszelką cenę maksymalnie zmobilizować swój elektorat, który w wyborach samorządowych został w domu. Lewica oczywiście walczy o przetrwanie – realnie grozi jej nieprzekroczenie progu wyborczego. Konfederacja chciałaby poprawić swoje ostatnie wyborcze wyniki i utrwalić wizerunek jedynej partii spoza polaryzacyjnego układu od dwóch dekad dominującego na polskiej scenie politycznej. Trudno natomiast powiedzieć czego chce Trzecia Droga, chociaż zapewne Szymon Hołownia liczy na to, że nie wszyscy europosłowie tego ugrupowania będą członkami Polskiego Stronnictwa Ludowego.
Traktowanie wyborów do Parlamentu Europejskiego jako kolejnej bitwy (wojenna retoryka w polskiej polityce stała się normą) na krajowym podwórku, skutkuje koniecznością wystawienia jak najlepszych kandydatów, którzy będą w stanie zmobilizować coraz bardziej zniechęconych do polityki wyborców. W przypadku rządzącej koalicji oznacza to odejście czterech konstytucyjnych ministrów i start szeregu wiceministrów obecnego rządu. Oczywiście, w przypadku Prawa i Sprawiedliwości pięć lat temu było podobnie. Tyle, że to było pół roku przed wyborami do Sejmu i Senatu, a nie pół roku po nich jak w chwili obecnej. Dlaczego jednak Borys Budka, Bartłomiej Sienkiewicz czy Krzysztof Hetman chcą zamienić ministerialne posady na miejsca w Parlamencie Europejskim? To akurat jest oczywiste. Dochody europarlamentarzysty są kilkakrotnie wyższe niż członka Rady Ministrów. I to gwarantowane przez okrągłe pięć lat. Żaden „kierownik” ich tej konfitury nie pozbawi. I nie będzie ich opieprzał, że coś nie jest tak jak powinno być, zmuszając do pójścia po bandzie jak to było w przypadku przejmowania mediów publicznych. Żyć, nie umierać.
Zagadką pozostaje tylko start Marcina Kierwińskiego. Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji, sekretarz generalny PO, wszechwładny przewodniczący partii w Warszawie (a podobno i w warszawskim ratuszu), będąc u szczytu kariery z realnymi szansami na sukcesję po Donaldzie Tuska (zwłaszcza, jeżeli prawdziwe są pogłoski o jego prezydenckich ambicjach), niespodziewanie wyjeżdża do Brukseli, co oznacza oczywistą utratę wpływów w partii i polskiej polityce. Czyżby nawet w tym przypadku kasa okazała się ważniejsza? A może jak twierdzą niektórzy „kierownik” postanowił pozbyć się współpracownika, który zdobył zbyt duże wpływy w partii. W końcu robił to skutecznie od początku powstania Platformy Obywatelskiej. Cała polityczna kariera Donalda Tuska usłana jest przecież „trupami” jego najbliższych współpracowników.
Karol Winiarski