Dwukadencyjność
Do najbliższych wyborów samorządowych pozostało ponad 40 miesięcy. A jednak w ostatnich dniach jeden z przepisów samorządowej ordynacji wyborczej – ograniczenie możliwości sprawowania funkcji wójta, burmistrza, prezydenta miasta do dwóch kadencji – przyniósł chwilowe wzmożenie polskich polityków. Chwilowe, ponieważ bardzo szybko ich uwagę przyciągnęła sprawa sprzedanej w końcówce rządów Prawa i Sprawiedliwości prywatnemu przedsiębiorcy działki niezbędnej do realizacji inwestycji Centralnego Portu Komunikacyjnego. Nie jest to ani największy przekręt w ostatnich latach, ani też nie będzie miał większego wpływu na polską scenę polityczną, na którą już dawno temu afery przestały mieć jakikolwiek wpływ – przynajmniej w długofalowej perspektywie. Z pewnością jest to jednak wydarzenie medialne i pozwala naszym politykom zaistnieć w świadomości wyborców. Tymczasem kwestia możliwości kandydowania na urząd wójta, burmistrza i prezydenta miasta niezależnie od ilości pełnionych do tej pory kadencji, nie rozgrzewa internetu, ale jest ciekawym przykładem wewnętrznych gier prowadzonych za kurtyną sceny politycznej.
Zasada dwukadencyjności została wprowadzona do Kodeksu Wyborczego w początkach roku 2018 przez Prawo i Sprawiedliwość, które miało wówczas większość w obu izbach polskiego parlamentu. Była to jedna z wielu zmian zawartych w nowelizacji ustaw samorządowych, które bez sprzeciwu zaakceptował swoim podpisem Prezydent Andrzej Duda. Trudno do końca zrozumieć intencje jakimi kierowali się inicjatorzy zakazu, ponieważ wiadomo było, że po jednoczesnym wydłużeniu kadencji z czterech do pięciu lat wejdzie on w życie po dziesięciu latach. Na dodatek dominacja, zwłaszcza w dużych miastach, włodarzy wywodzących się z Platformy Obywatelskiej i rzadziej z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, wynikała z dominujących w nich sympatii politycznych. Tym samym nadzieja, że po wyeliminowaniu z rywalizacji dotychczasowych konkurentów władza przejdzie w ręce kandydatów Prawa i Sprawiedliwości i tak okazałaby się płonna. Być może więc rzeczywiście inicjatorami kierowała autentyczna wiara w patologiczne układy, które uda się przerwać po wyeliminowaniu szefów tych przestępczych interesów. W końcu od samego początku powstania Prawa i Sprawiedliwości walka z korupcją i nadużyciami była jej głównym elementem programowym. A ponieważ najciemniej zawsze jest pod latarnią, to i afera z działką kupioną przez Dawtonę nie budzi większego zdziwienia.
Wiara w możliwość wyeliminowania patologii trawiących polskie samorządy poprzez wprowadzenie dwukadencyjności świadczyłaby o wyjątkowej naiwności Jarosława Kaczyńskiego i jego współpracowników. Jeżeli nowo wybrani włodarze polskich gmin są skłonni wejść w przestępcze układy z lokalnymi biznesmenami, to robią to w ciągu kilku pierwszych miesięcy po wyborach. Aby zapobiec tym patologiom poprzez prawo wyborcze należałoby ograniczyć długość kadencji do jednego roku bez możliwości reelekcji. Dość powszechnie praktykowano to w polis Starożytnej Grecji oraz w republikańskim Rzymie, ale u nas jest zupełnie nierealne. Zmiana wójta, burmistrza lub prezydenta też nie gwarantuje uzdrowienia sytuacji, ponieważ jego następca może bardzo szybko przejąć istniejące już powiązania. Ostatni przykład właścicieli firmy Dawtona, którzy najpierw „współpracowali” z politykami Prawa i Sprawiedliwości, a po zmianie władzy równie entuzjastycznie wspierali Rafała Trzaskowskiego, pokazuje, że interesy nie mają barw politycznych.
Równie absurdalne są zresztą argumenty drugiej strony ubolewające nad tragicznym losem samorządowców, którym zakaz kolejnego kandydowania przerywa karierę zawodową zostawiając ich na zawodowym „lodzie”. Cóż bowiem „biedacy” mogą dalej robić w życiu, skoro dziesięć lat poświęcili „służbie” mieszkańcom? Głosiciele takich poglądów chyba w ogóle nie biorą pod uwagę, że te kolejne wybory mogą po prostu przegrać. Może właśnie dlatego w proponowanej zmianie znalazły się również propozycje równoczesnego umożliwienia im kandydowania do sejmików województw i rad powiatów.
Od samego początku pojawiały się zarzuty o niekonstytucyjność wprowadzonych ograniczeń. Oczywiście można uznać, że dwukadencyjność jest ograniczeniem fundamentalnych z punktu widzenia demokracji zasad pluralizmu, suwerenności narodu czy przedstawicielstwa. Tyle, że nasza Konstytucja nie reguluje w sposób szczegółowy kwestii biernego prawa wyborczego w wyborach do organów samorządu terytorialnego. Nie oznacza to jednak, że tym samym można w sposób dowolny je ograniczać. Czy nastąpiło przekroczenie dopuszczalnych granic zależy od indywidualnych przekonań sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Albo od woli ich mocodawców. Dlatego zapewne nikt nawet nie skarżył wprowadzonych przepisów do obsadzonego przez Prawo i Sprawiedliwość trybunału. Ale po uzyskaniu większości w Trybunale Konstytucyjnym przez obecną koalicję być może ta droga też zostanie wykorzystana.
Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że propozycja grupy posłów Polskiego Stronnictwa Ludowego nie ma żadnych szans na uchwalenie. Przeciwni byli nie tylko politycy opozycji, ale także parlamentarzyści Polski 2050 i Nowej Lewicy. Wśród posłów Koalicji Obywatelskiej głosy były podzielone. Zdecydowanie za zniesieniem dwukadencyjności opowiadali się byli samorządowcy, którzy stanowią dość nieliczną, ale wpływową grupę wśród najsilniejszej partii naszej sceny politycznej. Pozostali raczej milczeli, ponieważ nie wiedzieli jakie jest zdanie Donalda Tuska. Co prawda docierały głosy, że „kierownik” nie jest zachwycony pomysłem, ale dopóki nie przedstawił oficjalnego stanowiska partii, z politycznej ostrożności woleli milczeć. Jak się okazało, mieli rację. Niespodziewanie bowiem Donald Tusk jednoznacznie wypowiedział się za uchyleniem zakazu.
Co skłoniło Donalda Tuska do nagłej zmiany stanowiska i to w sytuacji gdy większość ankietowanych jest temu przeciwna? Po pierwsze, przewaga przeciwników nie jest wielka (46,6% do 36,1%), a po zaprezentowaniu stanowiska premiera zapewne część wyznawców Donalda Tuska zmieni zdanie. Tym samym opinie pokryją się z politycznymi sympatiami, a na dodatek nie jest to sprawa, która mogłaby wpłynąć na polityczne wybory elektoratu. Po drugie, nie warto eskalować ilości spraw dzielących koalicję. Dla Polskiego Stronnictwa Ludowego to kwestia fundamentalnie ważna – wielu jej lokalnych polityków od lat sprawuje funkcje wójtów w wiejskich gminach zapewniając dostęp do lokalnych „konfitur”. Lewica właśnie zaczęła zmieniać stanowisko (Włodzimierzowi Czarzastemu bardzo zależy na pełnym poparciu ludowców dla jego kandydatury na Marszałka Sejmu), a i w Polsce 2050 ujawniły się znaczące różnice poglądów. Po trzecie, dla powstałego niedawno ugrupowania „Nowa Partia” (cóż za oryginalna nazwa), do której wstąpili byli prezydenci Gliwic – Zygmunt Frankiewicz, Tych – Andrzej Dziuba i Nowej Soli – Wadim Tyszkiewicz, a więc obecni znani senatorowie koalicji rządowej, jest to jeden z najważniejszych punktów programowych. Większych szans na wyborczy sukces nowy projekt politycznych nie ma (brak w nim młodych rozpoznawalnych osób), ale jego samodzielny start mógłby pozbawić Koalicję Obywatelską kilku procent poparcia, a to może mieć kluczowe znaczenie dla kwestii utrzymania bądź utraty władzy. Dlatego celem Donalda Tuska jest wspólna lista, na której powinni się znaleźć wszystkie partie (może z wyjątkiem Nowej Lewicy) obecnej koalicji rządowej. Po czwarte w końcu, skoro Prawo i Sprawiedliwość jest za utrzymaniem ograniczenia liczby kadencji, to Koalicja Obywatelska musi być przeciw. Polaryzacja jest najważniejsza.
Walka o zniesienie dwukadencyjności jest z góry skazana na niepowodzenie. Nawet jej uchwalenie w parlamencie nie jest pewne. O ile posłowie Polskiego Stronnictwa Ludowego i Koalicji Obywatelskiej z pewnością bez żadnych wyjątków poprą zgłoszony projekt, to już co do ich kolegów i koleżanek z Nowej Lewicy i Polski 2050 nie ma już takiej pewności. Niekonsultowana wewnętrznie zmiana stanowiska ogłoszona przez Włodzimierza Czarzastego wywołała krytykę ze strony niektórych członków partii. Niektórzy z nich mogą wykorzystać spór do słabienia pozycji lidera Nowej Lewicy przed grudniowymi wyborami w partii. Zapowiedź odejścia Szymona Hołowni i głęboki podział w Polsce 2050 mogą skutkować brakiem dyscypliny w trakcie głosowania. Z pewnością przeciw będą posłowie Partii Razem, Konfederacji i oczywiście Prawa i Sprawiedliwości. A to oznacza, że może zabraknąć głosów.
Ewentualne uchwalenie nowelizacji Kodeksu Wyborczego przez parlament będzie jedynie pyrrusowym zwycięstwem. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Prezydent Karol Nawrocki ją zawetuje. Tym samym Donald Tusk będzie mógł zrzucić odpowiedzialność na swoich politycznych przeciwników, którzy ograniczają demokrację i chcą pozbawić mieszkańców możliwości ponownego wyboru ich ukochanych włodarzy. No cóż, w walce dobra ze złem czasami zło odnosi chwilowe sukcesy. Ale na końcu na pewno zwycięży dobro i wszyscy znajdziemy się w raju. A przynajmniej w złotej dekadzie. Jak za Edwarda Gierka.
Karol Winiarski
