Dziura
Komisja Europejska objęła procedurą nadmiernego deficytu Polskę, Włochy, Francję, Belgię, Węgry, Słowację i Maltę. To pierwszy krok standardowych działań Unii Europejskiej w sytuacji, gdy stan finansów publicznych, a zwłaszcza poziom deficytu finansów publicznych, grozi poważnymi problemami w przyszłości. Ostateczną decyzję podejmą 16 lipca ministrowie finansów krajów członkowskich czyli Rada Unii Europejskiej. To dość dziwne rozwiązanie, w sytuacji, gdy tak liczne grono państw jest zainteresowane odrzuceniem wniosku Komisji Europejskiej. Trudno jednak ignorować deficyty budżetowe przekraczające 5% PKB, zwłaszcza gdy wiele z tych państw (Polska nie) ma jednocześnie rekordowe zadłużenie znacząco przekraczające poziom 100% PKB
Nie jest to pierwszy przypadek objęcia Polski procedurą nadmiernego deficytu. Ostatni raz zakończyła się ona w roku 2015, w samej końcówce rządów koalicji PO-PSL, gdy po wielu latach udało się przywrócić równowagę finansową zachwianą w okresie globalnego kryzysu gospodarczego rozpoczętego upadkiem banku Lehman Brothers w 2008 roku. Tym samym przejmująca władzę Zjednoczona Prawica nie musiała martwić się stanem finansów publicznych. Korzystna koniunktura gospodarcza drugiej połowy drugiej dekady XXI wieku oraz uszczelnienie systemu podatkowego (radykalne zmniejszenie luki VAT-owskiej), umożliwiły zwielokrotnienie transferów socjalnych (500+, 13 i 14 emerytura, wyprawka szkolna). Pandemia, wojna w Ukrainie i będące ich wynikiem pogorszenie klimatu gospodarczego radykalnie zmieniły sytuację – nie tylko Polski. Tyle, że kraje, które wykorzystały poprzedni okres na naprawę stanu swoich finansów publicznych (Niemcy, Czechy) nie mają takich problemów jak kraje, które znalazły się obecnie na celowniku KE.
W przypadku Polski zasadniczym powodem wystrzelenia wskaźnika deficytu budżetowego są wydatki zbrojeniowe – ich podwojenie w stosunku do uzgodnionego wiele lat temu w ramach NATO poziomu 2% PKB (ignorowanego zresztą do niedawna przez większość krajów członkowskich). Dołożyło się do tego załamanie ściągalności VAT-u w dwóch ostatnich latach. O ile w 2021 roku luka VAT-owska wyniosła 2,6% przewidywanych wpływów (z ponad 24% w 2015 roku), to już w roku następnym skoczyła do 7,3%, a w 2023 aż do 15,8%. To około 40 mld zł. rocznie, a więc ponad 1% PKB. W konsekwencji deficyt sektora instytucji rządowych i samorządowych w 2023 wzrósł do poziomu 5,1% PKB. Trudno za ten stan rzeczy obciążać obecnie rządzącą koalicję, która przejęła władzę w grudniu ubiegłego roku. Ale też nie widać pomysłu na naprawę stanu finansów publicznych.
Środki naprawcze wymagane przez Komisję Europejską są obecnie znacznie łagodniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Proces dochodzenia do maksymalnego poziomu deficytu (3% PKB) będzie rozłożony na wiele lat, a większe znaczenie będzie miał stały progres niż szybkość osiągnięcia zakładanego celu. To oczywiście zmniejsza ryzyko wprowadzania drastycznej reedukacji wydatków publicznych, które mogłyby ograniczyć tempo rozwoju, a przede wszystkim zwiększyć poziom społecznego niezadowolenia. Nie oznacza to jednak braku jakichkolwiek oszczędności. O ile w tym roku deficyt sektora instytucji rządowych i samorządowych ma pozostać na takim samym poziomie jak w roku poprzednim (5,1% PKB), to w latach następnych ma on stopniowo maleć – 4,4% w 2025, 3,8% w 2026 i 3,3% w 2027 roku. Te ambitne założenia zawarte w Wieloletnim Planie Finansowym Państwa mogą się jednak okazać pobożnymi życzeniami.
Wpływy podatkowe w roku 2024 są jak na razie znacząco wyższe niż w roku ubiegłym i to pomimo wyraźnie niższej inflacji, co teoretycznie powinno skutkować zmniejszeniem dynamiki ich wzrostu. Gdy jednak popatrzeć na szczegółowe wyniki miesięczne, to w pierwszym kwartale sytuacja wyglądała zdecydowanie lepiej niż w dwóch kolejnych miesiącach. Szczególnie niepokojące są ostatnie dane dotyczące wpływów z podatku VAT, które zostały zaplanowane na bardzo wysokim poziomie (316,4 mld zł w porównaniu z 244 mld zł w roku poprzednim). Najnowsze prognozy wskazują na możliwe niższe wykonanie wpływów z tego podatku na poziomie 25-35 mld zł, a więc prawie 1% PKB. A już po pięciu miesiącach deficyt budżetu państwa wyniósł 53,1 mld zł (rok temu 20,85 mld zł).
„Nic co było dane, nie zostanie odebrane” – ta przedwyborcza obietnica ówczesnej opozycji oznacza, że wszystkie wydatki socjalne zostaną utrzymane na dotychczasowym poziomie. Ale, jak to zresztą było w okresie poprzednich rządów Donalda Tuska, nie będą podwyższane. Widać to zresztą także po planowanych podwyżkach w sferze budżetowej. Po 20% w roku obecnym (nauczyciele 30%, a początkujący nawet 33%), w przyszłym roku ma to być zaledwie 4,1% – na poziomie planowanej inflacji i znacznie mniej niż podwyżka płacy minimalnej (7,6%). To ewidentny błąd dotyczący psychologii społecznej. Bardziej równomierne rozłożenie podwyżek na kilka lat przyniosłoby zdecydowanie lepszy efekt polityczny przy niższych kosztach finansowych. A tak wszyscy będą porównywali te niewielkie wzrosty wynagrodzeń do potężnych podwyżek w roku 2024 i oczywiście będą mocno rozczarowani.
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja jeżeli chodzi o wydatki na zdrowie. Zgodnie z ustawą o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych wskaźnik minimalnych nakładów będzie stopniowo ulegał podwyższeniu z 6,0% PKB w 2023 r. do 6,2% w 2024 r. 6,5% w 2025 r., 6,8% w 2026 r., aż do osiągnięcia poziomu 7% PKB w 2027 roku. Na dodatek podstawą wyliczenia wysokości corocznych nakładów dotyczy danych produktu krajowego brutto sprzed dwóch lat. Takie rozwiązanie sprzyjało poprzedniemu rządowi, ponieważ nie musiał w tych wyliczeniach uwzględniać ogromnego wzrostu nominalnego PKB wynikającego z prawie 20% inflacji w początkach 2023 roku. Teraz sytuacja jest zupełnie inna. Niższa inflacja powoduje słabszą dynamikę wzrostu wpływów podatkowych, a jednocześnie wartość PKB uwzględnia już jego inflacyjny wzrost w poprzednich latach. W konsekwencji dziura w budżecie NFZ (konieczna do uzupełnienia przez budżet państwa) w ciągu najbliższych trzech lat może sięgnąć poziomu nawet 160 mld zł. To ogromny wzrost w porównaniu z minionymi latami.
Ogromne oczekiwania mają samorządowcy. Kolejne reformy podatkowe Mateusza Morawieckiego doprowadziły do radykalnego spadku dochodów z tytułu podatku dochodowego od osób fizycznych rekompensowanego bezpośrednimi dotacjami z budżetu państwa, których wysokość zresztą nierzadko zależała od politycznych afiliacji władz samorządowych. Obietnice zmiany tej polityki rodziły nadzieje, zwłaszcza w dużych miastach będących bastionami Koalicji Obywatelskiej, na co najmniej przywrócenie dawnego finansowania i choć częściową rekompensatę utraconych dochodów. Niezbyt to korespondowało z zasadniczą obietnicą przedwyborczą Donalda Tuska – powiększeniem kwoty wolnej od podatku do 60 tys. zł, co w oczywisty sposób musiałoby wpłynąć na dalsze ograniczenie wpływów budżetowych jednostek samorządu terytorialnego wszystkich szczebli, chociaż teoretycznie istnieją inne sposoby na wzmocnienie finansów samorządowych (np. udział we wpływach z podatku od wartości dodanej). Propozycje rządu w tej sprawie mają zostać przedstawione w lipcu, ale wiele wskazuje, że samorządowców czeka spore rozczarowanie. Zapewne dlatego nowym sekretarzem stanu w Ministerstwie Funduszy i Rozwoju Regionalnego został Jacek Karnowski, były Prezydent Sopotu i prezes Stowarzyszenia Tak! Dla Polski skupiającego czołowych polskich samorządowców. Będąc wiceministrem trudno będzie mu krytykować propozycje jego własnego rządu.
Oczywiście niemożliwe są oszczędności na wydatkach wojskowych. I to nie tylko w wyniku przekonania o zbliżającej się wojnie, co zresztą bardziej jest propagandowym i przedwyborczym przekazem Donalda Tuska niż realną groźbą – Radosław Sikorski słusznie uważa, że dopóki Ukraina nie zostanie w pełni podporządkowana Rosji, pełnoskalowy atak Moskwy na inne państwa jest mało realny. Po prostu wynegocjowane i w dużym stopniu podpisane już kontrakty muszą być zrealizowane. A to oznacza, że przez wiele lat będziemy ponosili koszty tych niebotycznych zakupów, a na dodatek dojdą do tego wydatki związane z użytkowaniem i modernizacją zakupionego sprzętu oraz utrzymaniem coraz liczniejszej armii. Oczywiście można próbować wyłączyć wydatki wojskowe z ogólnych zasad finansowych (w tym konstytucyjnej granicy zadłużenia, co jednak wymagałoby zmiany ustawy zasadniczej) pod idiotycznym hasłem „bezpieczeństwo nie ma ceny” (wszystko ma swoją cenę), ale nie zmieni to ogólnego stanu naszych finansów publicznych. Na dodatek dlaczego mielibyśmy wyłączać wydatki zbrojeniowe, a nie zrobić tego samego w przypadku wydatków na zdrowie czy badania naukowe. Prawdopodobieństwo śmierci w wyniku wybuchu ruskiej rakiety jest o wiele mniejsze niż z powodu niedomagań polskiej służby zdrowia. A brak rozwoju naukowego i technologicznego doprowadzi do marginalizacji naszego państwa i doprowadzi do jego przedmiotowej, a nie podmiotowej, roli w stosunkach międzynarodowych.
W ostatnich tygodniach w wypowiedziach polityków obecnej koalicji wróciło dawne twierdzenie byłej premier Beaty Szydło: „wystarczy nie kraść”. To oskarżenie wobec poprzedników miało być receptą na sfinansowanie wszystkich nowych wydatków, które dokonywał jej rząd. Po kilku latach okazało się, że nie wystarczy i to nie tylko dlatego, że dość szybko skala grabienia majątku państwowego przekroczyła wszelkie „osiągnięcia” poprzedników. Powtarzanie niezbyt mądrej wypowiedzi byłej premier świadczy o bezradności intelektualnej polityków obecnej koalicji. Oczywiście nie oznacza to, że osoby odpowiedzialne za marnotrawienie publicznych pieniędzy (to znacznie szersze pojęcie niż zwykła kradzież) nie powinny zostać ukarane. Rozliczenia poprzedników nie uzdrowią jednak finansów publicznych i nie zapewnią też zwycięstwa obecnej koalicji w kolejnych wyborach parlamentarnych. Wybór jaki stanął przed Donaldem Tuskiem jest tragiczny. Albo zdecyduje się na radykalne działania, które przyśpieszą spadek popularności jego rządu, ale przyniosą pozytywne efekty w przyszłości, albo postawi na wegetacyjne trwanie, które i tak nie uchroni go przed wyborczą porażką, a na dodatek doprowadzi do załamania finansów publicznych. Jak na razie, wszystko wskazuje na to, że postawił na drugi wariant.
Karol Winiarski