Edukacyjna mina
W trakcie negocjacji nad utworzeniem rządu Donalda Tuska największa walka została stoczona o Ministerstwo Edukacji Narodowej (swoją drogą to nazwa wymyślona przez włoskich faszystów w okresie międzywojennym). Jedynie Polskie Stronnictwo Ludowe nie wyrażało zainteresowania tym resortem. Motywacje Lewicy były zapewne głównie ideologiczne. Politykom, a może bardziej polityczkom, tej partii wydaje się, że mając w ręku polską oświatę, skutecznie udałoby im się wpłynąć na sposób myślenia młodych ludzi, co w przyszłości zaowocowałoby zwiększonym poparciem wyborczym, a przede wszystkim realizacją ich światopoglądowych pomysłów. W gruncie rzeczy niewiele ich to odróżnia od Przemysława Czarnka, tyle że wektor formacyjnego charakteru szkoły miałby zostać zwrócony w dokładnie przeciwnym kierunku. Pewnie też dlatego Donald Tusk, w głębi serca umiarkowany konserwatysta (publiczny wizerunek ostatnich lat to wyłącznie kreacja na potrzeby przesuwającego się w lewą stronę elektoratu), przekazał ministerstwo w ręce Barbary Nowackiej. Lewicówka, ale już oswojona.
Funkcja Ministra Edukacji Narodowej wydawała się dla działaczy koalicyjnych partii politycznym samograjem. Po kilkuletnich rządach Przemysława Czarnka, każdy nowy minister powinien zyskać popularność wśród nauczycieli, uczniów i ich rodziców. Na dodatek zapowiedziane rekordowe w historii zwiększenie wynagrodzeń, miały zapewnić dozgonną wdzięczność tej części sfery budżetowej. W końcu przez wiele lat wielu nauczycieli z nostalgią wspominało podwyżki z czasów rządu Tadeusza Mazowieckiego. Sukces więc wydawał się gwarantowany. A tymczasem Barbara Nowacka stała się jednym z najbardziej atakowanych ministrów rządu Donalda Tuska. Co poszło nie tak?
Podniesienie pensji nauczycielskich o 30 procent (dla nauczycieli początkujących nawet 33%) rzeczywiście jest wydarzeniem bez precedensu w historii Polski w XXI wieku. Oczywiście trzeba brać pod uwagę inflację, która znacząco przez lata przewyższała nominalny wzrost płac i doprowadziła do obniżenia realnej wartości wynagrodzeń w szkolnictwie. Można się też zastanawiać czy lepsze traktowanie tej grupy zawodowej niż pozostałych pracowników sfery budżetowej (ich wynagrodzenia wzrosną tylko o 20 procent) jest sprawiedliwe. Tym bardziej, że przez wiele miesięcy opozycja mówiła zgodnie o 20-procentowej podwyżce dla wszystkich, a pod sam koniec kampanii wyborczej Donald Tusk niespodziewanie przelicytował wszystkich. Znacznie bardziej racjonalne byłoby zrealizowanie głównego postulatu ZNP pod którym związek zebrał około ćwierć miliona podpisów – powiązania uposażeń w szkolnictwie ze średnim wynagrodzeniem w gospodarce narodowej. Projekt trafił pod obrady Sejmu, ale jego dalsze losy są trudne do przewidzenia. Zwyciężyła jednak logika wyborczego populizmu – hasło 30-procentowej podwyżki o wiele łatwiej było sprzedać marketingowo.
A jednak Donald Tusk popełnił dwa katastrofalne błędy. Po pierwsze, uzupełnił obietnicę 30-procentowych podwyżek konkretną kwotą – nie mniej niż 1500 zł. Trudno powiedzieć co go do tego skłoniło – czyżby uważał, że nie wszyscy adresaci zrozumieją procentową wartość podwyżki? Drugim błędem było wyraźne określenie na jednym z przedwyborczych wieców, że chodzi o wynagrodzenie zasadnicze. Tymczasem okazało się, że o co najmniej 1500 zł mają wzrosnąć średnie pensje w poszczególnych grupach awansu zawodowego, a nie „gołe” wynagrodzenie zasadnicze, do którego (a czasami też od którego) dolicza się różne dodatki. Gdy kilka miesięcy temu Jarosław Kaczyński pomylił kwotę brutto z netto podając wysokość „wyborczej” 14 emerytury, jego przeciwnicy uznali to za przejaw skrajnej niekompetencji prezesa, a rząd musiał szybko skorygować planowane wydatki zgodnie z tym co obiecał naczelnik państwa. Teraz przynajmniej politycy rządzącej koalicji nabrali wody w usta i nie dostosowali wysokości podwyżek do błędnej interpretacji swojego szefa. Chociaż to przecież on wymyślił jej skalę.
Posługiwanie się pojęciem zasadniczego wynagrodzenia większego sensu nie ma. Dla początkujących nauczycieli, to najczęściej wszystko na co mogą liczyć. Ale dla nauczycieli bardziej doświadczonych, z dużym dodatkiem stażowych (max. 20%), dodatkiem za wychowawstwo (min. 300 zł), dodatkiem motywacyjnym (zależy od gminy i dyrektora), nagrodami, dodatkowym wynagrodzeniem rocznym (trzynastką) i wypłatami z funduszu socjalnego, a przede wszystkim wynagrodzeniem za godziny nadliczbowe, może to być w skrajnych przypadkach zaledwie połowa otrzymywanego dochodu. Dla ZNP posługiwanie się wynagrodzeniem zasadniczym to marketingowo wygodna sytuacja, ponieważ można nią skutecznie przekonywać innych, jak skandalicznie małe są nauczycielskie pensje. Tyle, że nie jest to cała prawda. Dlatego rządzący wolą mówić o średnim wynagrodzeniu, które lepiej oddaje rzeczywistość, chociaż oczywiście jak każda średnia, znacząco różni się od rzeczywistych dochodów poszczególnych pracowników oświaty. Jednak, gdy kilka lat temu doszło do strajku nauczycieli, politycy partii opozycyjnych jednym głosem z ZNP twierdzili, że podawane przez ówczesny rząd kwoty średniego wynagrodzenia to ściema, której w ogóle nie należy brać pod uwagę. Teraz jak widać zmienili zdanie. Zresztą dokładnie taką samą woltę wykonali politycy Prawa i Sprawiedliwości. Tyle, że w druga stronę. Jak zawsze, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Liderzy ZNP też jednak nie grzeszą konsekwencją. Krytyka średniego wynagrodzenia nie przeszkadzała im właśnie ten wskaźnik uwzględnić w ich pomyśle powiązania pensji nauczycielskiej z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce narodowej. Zgodnie z obywatelskim projektem ustawy o zmianie Karty Nauczyciela (firmowanym przez ZNP), nauczyciel stażysta (kategoria obecnie już nieistniejąca i włączona wraz z nauczycielami kontraktowymi do grupy nauczycieli początkujących) miałby zarabiać 90% tegoż, nauczyciel mianowany 125%, a nauczyciel dyplomowany aż 155%. Przeliczając na konkretne kwoty w poprzednim roku dawało to od 7194,95 zł. dla nauczyciela początkującego do aż 11152,17 zł. dla dyplomowanego. W swoim projekcie autorzy biorą też pod uwagę wynagrodzenie zasadnicze (w przypadku nauczyciela dyplomowanego nie mogłoby ono wynosić mniej niż 100%, a w przypadku nauczyciela początkującego nie mniej niż 73%, przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce narodowej), ale kluczową rolę odgrywałby oczywiście poziom średniego wynagrodzenia.
Wpadka z podwyżkami miała być może zostać przykryta spełnieniem jednej ze stu przedwyborczych obietnic Koalicji Obywatelskiej – likwidacji prac domowych. Gdy taki pomysł się pojawił, większych kontrowersji wokół niego nie było – zapewne uznano, że jest on tak samo realny jak postawienie Andrzeja Dudy przed Trybunałem Stanu. Gdy jednak minister Nowacka ogłosiła założenia projektu rozporządzenia w tej sprawie, rozpętała się burza. Dopiero wówczas uświadomiono sobie, że samo pojęcie pracy domowej nie jest do końca jasne. Bo przecież nie chodzi wyłącznie o sytuacje, gdy nauczyciel nakazuje uczniom w sposób samodzielny zapoznać się z jakąś częścią materiału, której nie zdołał „przerobić” w szkole. I tu zresztą jest zasadnicza różnica między przedmiotami ścisłymi, a np. historią czy geografią, gdzie nie wszystkie zagadnienia wymagają lekcyjnego wytłumaczenia. Przede wszystkim jednak są też zadania, które trudno wykonać w szkole. Mało realne jest np. czytanie lektur w czasie lekcji. Trudno też w ten sposób nauczyć się wiersza (nie wnikając w sens tego zadania). Napisanie wypracowania czy zrobienie projektu też zwykle wykracza poza czasowe ramy lekcji. Przygotowanie się do sprawdzianu czy odpowiedzi również wymaga wysiłku pozaszkolnego. Podobnie jak zadań z matematyki, fizyki czy chemii utrwalających „przerobiony” w szkole materiał. Problem prac domowych jest więc o wiele bardziej złożony niż chcieliby to widzieć autorzy tego populistycznego pomysłu. Najwięcej jednak zastrzeżeń wzbudził pomysł wprowadzania tych rozwiązań w trakcie roku szkolnego dla klas 1-3 szkoły podstawowej i niejasność sformułowania o zadaniach „nieobowiązkowych i nieocenianych” w klasach 4-8.Co bowiem w sytuacji, gdy ktoś się postara i zasłuży na ocenę celującą, to też nie będzie można jej wstawić? Nie będzie go można za to nagrodzić oceną?
Jeszcze dalej idącym pomysłem – na razie w sferze planów – jest likwidacja ocen z przedmiotów artystycznych, technicznych i wychowania fizycznego. Uzasadnieniem jest oczywiście możliwy brak talentu u niektórych uczniów, który uniemożliwia osiągnięcie sukcesów, nawet przy dużym wysiłku i zaangażowaniu. Tyle, że już teraz nauczyciel oceniający powinien to uwzględniać przy wystawieniu oceny. Równie dobrze zresztą można odwrócić pytanie – czy na stopień opanowania materiału z matematyki, języka polskiego, biologii czy historii też wyłączny wpływ ma praca ucznia? Przecież o wiele łatwiej jest uzyskać sukces osobom, które mają wrodzone zdolności do tych przedmiotów. Są uczniowie, którzy właśnie z przedmiotów artystycznych i technicznych albo wychowania fizycznego mogą błysnąć i uzyskać najlepsze oceny. Pozbawiając ich tej możliwości, z góry uznajemy, że ich umiejętności i talenty są mniej warte od ich kolegów ścisłowców czy humanistów.
Jeżeli pani minister i jej zastępczynie uważały, że na polu edukacji odniosą szybkie i spektakularne sukcesy, które zapewnią im społeczną popularność, to srodze się zawiodły. A przecież jak na razie nawet nie zaproponowały żadnych mniej popularnych zmian, które z pewnością przyniosą o wiele większe protesty nauczycieli, uczniów czy ich rodziców (już sugestia Katarzyny Lubnauer o utrzymaniu tzw. godziny czarnkowej wywołała pomruk niezadowolenia). Dotyczy to zresztą całej rządzącej koalicji. Stosunkowo łatwo jest rozdawać pieniądze, ograniczać obowiązki, likwidować największe patologie poprzedniej władzy. Ale rządzenie wymaga też znacznie trudniejszych i o wiele bardziej niepopularnych decyzji. Za kilka miesięcy trzeba będzie zdecydować co z zerowym VAT-em na żywność, zamrożeniem cen energii czy rosnącym deficytem budżetowym. A wtedy może się okazać, że pokazywanie i piętnowanie przedstawicieli poprzedniej władzy, którzy jak to ujął Marcin Horała „kradli zgodnie z prawem”, to za mało, aby utrzymać społeczne poparcie.
Karol Winiarski