Ekonomiczna pułapka Tukidydesa
Zapowiedź drastycznych podwyżek stawek celnych ogłoszona przez Donalda Trumpa pod hasłem „Dnia Wyzwolenia” spowodowała tsunami na światowych giełdach. To oczywiście pierwszy efekt decyzji amerykańskiego Prezydenta, ale długofalowe konsekwencje są dopiero przed nami. Można ją oczywiście potraktować jako przejaw psychicznego niezrównoważenia Prezydenta Trumpa, pogłębiającego się wraz z wiekiem i w ogniu politycznej wojny toczonej przez „plemiona” Demokratów i Republikanów. Może jednak w tym szaleństwie jest metoda.
Operacja celna prowadzona przez administrację Donalda Trumpa uzasadniana jest dążeniem do przywrócenia przemysłowej potęgi Stanów Zjednoczonych. Można oczywiście przewidywać, że chcąc ominąć bariery celne, firmy europejskie i azjatyckie będą się starały przenosić produkcję do USA. Tak się zresztą od pewnego czasu działo w przypadku przedsiębiorstw ze Starego Kontynentu, które uciekały za ocean przed podnoszącymi koszty produkcji unijnymi regulacjami i znacznie wyższymi cenami energii. Tyle, że reindustrializacja to proces wieloletni. Z dnia na dzień może da się czasami zwiększyć ilość produkowanych dóbr w już istniejących fabrykach, ale nie można ich zbudować od zera. Niektórych importowanych towarów żywnościowych (kawa, herbata czy banany) w ogóle nie da się zastąpić rodzimymi produktami ze względów klimatycznych. Gdyby więc Donald Trump rzeczywiście dążył do odbudowy bazy przemysłowej swojego kraju, zróżnicowałby podwyżkę stawek celnych w zależności od możliwości zastąpienia sprowadzanych dóbr rodzimymi produktami i zapowiedziałby podniesienie stawek celnych w perspektywie dwóch-trzech lat. A przede wszystkim nie zachęcał obciążonych nimi krajów do rozpoczęcia negocjacji w sprawie ich ewentualnego obniżenia. Trudno przecież podejmować strategiczne decyzje inwestycyjne w sytuacji, gdy reguły gry za chwilę mogą się radykalnie zmienić.
Skoro ekonomiczne argumenty są głównie ściemą dla ciemnego ludu (zakładając, że w ogóle decyzje obecnego gospodarza Białego Domu są racjonalnie umotywowane), to wyjaśnienia trzeba szukać w polityce. Donald Trump zdał sobie sprawę, że dominacja ekonomiczna Stanów Zjednoczonych się kończy. Być może jest to ostatnia chwila, gdy potęgę USA można wykorzystać do radykalnej zmiany zasad światowego porządku ekonomicznego. Przez dziesiątki lat globalizacja budowała gospodarczą, a co za tym idzie także polityczną, mocarstwowość Stanów Zjednoczonych. W XXI wieku, a zwłaszcza po wielkim kryzysie finansowym, sytuacja uległa zmianie. Nagle zauważono to, przed czym od lat przestrzegali niektórzy ekonomiści. Przenoszenie produkcji do krajów o radykalnie niższych kosztach siły roboczej było widoczne już w ostatnich dekadach XX wieku. Uważano jednak, że utrata korzyści z tym związana zostanie zrekompensowana zyskami wynikającymi z dominacji technologicznej amerykańskiej gospodarki. Oczywiście zmieniło się grono beneficjentów. O ile na produkcji przemysłowej zarabiali nie tylko właściciele zakładów, ale i pracujący w nich robotnicy, to na eksporcie najnowocześniejszej technologii korzystali tylko nieliczni posiadacze akcji tych firm. I nagle okazało się, że Chiny nie zadowoliły się rolą największej fabryki świata, ale zaczęły skutecznie rywalizować ze Stanami Zjednoczonymi w technologicznym wyścigu. Globalizacja zaczęła uderzać w amerykańskie interesy.
Cła wprowadzane przez Donalda Trumpa mają na celu zmianę reguł gry w międzynarodowym przepływie towarów i usług poprzez wymuszenie na krajach całego świata przyjęcia nowych amerykańskich warunków – gospodarczych i politycznych. Do tej pory dominującą pozycję USA gwarantował militarny potencjał największego światowego mocarstwa i potencjalna możliwość jego użycia, co zwłaszcza w okresie prezydentury republikańskich kandydatów niejednokrotnie miało miejsce. Okazało się jednak, że koszty zbrojnych interwencji coraz częściej przekraczają możliwości amerykańskiego budżetu. Na dodatek militarny straszak przestaje działać, co pokazała agresja rosyjska na Ukrainę. Co gorsze, okazało się, że niesłychanie drogi i technologicznie zaawansowany amerykański sprzęt, niespecjalnie się sprawdza w warunkach pozycyjnej wojny na wyniszczenie, w której drony, artyleria lufowa i przede wszystkim rezerwy ludzkie, przesądzają o sytuacji na froncie. Skoro istniejące zasady przestały działać na korzyść Stanów Zjednoczonych, to trzeba je zmienić póki jeszcze posiada się takie możliwości. I Trump właśnie to robi realizując w praktyce ekonomiczną wersję słynnej pułapki Tukidydesa.
Czy wielki plan ustanowienia nowego porządku ekonomicznego ma szansę na realizację? Zagrożeń jest kilka. Pierwsze jest prozaiczne. Ekonomiczny dyktat amerykańskiego Prezydenta nie wypali, ponieważ większość najważniejszych partnerów handlowych Stanów Zjednoczonych po prostu nie ugnie się przed szantażem. Tak zrobiły już Chiny, które natychmiast zapowiedziały wprowadzenie ceł odwetowych w takiej samej wysokości, a dodatkowo wprowadziły kontrolę eksportu do USA siedmiu metali ziem rzadkich niezbędnych dla przemysłu nowych technologii. Jak zwykle bardziej niejednoznaczne jest stanowisko Unii Europejskiej, co oczywiście wynika z odmiennych interesów krajów członkowskich. Prawdopodobnie wspólnota będzie się starała uderzyć w amerykański eksport usług, w którym w przeciwieństwie do towarów, bilans handlowy ma wyraźnie ujemny. Trudno jednak podejrzewać, że mniejsze kraje, dla których rynek amerykański jest głównym miejscem zbytu ich rolniczej i przemysłowej produkcji będą w stanie się przeciwstawić brutalnemu szantażowi. Podobno już pięćdziesiąt krajów zgłosiło chęć przystąpienia do negocjacji.
Większym problemem dla Trumpa mogą się okazać jego republikańscy wyborcy. Na razie zdecydowana większość ufa intuicji swojego Prezydenta i wierzy, że pogorszenie ich własnej sytuacji finansowej jest chwilowe. Gdy jednak dojdzie do znaczącego wzrostu inflacji, a gospodarka amerykańska wpadnie w recesję, to notowania Republikanów i samego Prezydenta mogą się załamać. A przecież za półtora roku USA czekają wybory połówkowe, które mogą zakończyć obecną dominację Partii Republikańskiej w amerykańskim Kongresie. Prezydent Stanów Zjednoczonych ma szerokie uprawnienia, ale bez politycznego zaplecza jego możliwości działania są jednak ograniczone. Czy Donald Trump będzie w stanie oprzeć się naciskom ze strony republikańskich polityków zagrożonych wyborczą klęską?
Ewentualna porażka Trumpa może przyśpieszyć proces odchodzenia od dolara jako waluty rezerwowej. W dalszym ciągu rozliczana jest nimi znacząca część handlu międzynarodowego, w tym przede wszystkim obrót surowcami naturalnymi i żywnością. To bardzo korzystna sytuacja z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych, ponieważ pozwala na zaciąganie taniego kredytu finansującego coraz większy deficyt budżetowy, którego obsługa przekracza już bilion dolarów rocznie (więcej niż wydatki na obronę narodową). Upadek, a nawet jedynie osłabienie, znaczenia amerykańskiej waluty w systemie rozliczeń międzynarodowych mogą mieć katastrofalne skutki dla budżetu Stanów Zjednoczonych. Zamiast poprawy niekorzystnego bilansu handlowego USA, strategia Prezydenta Trumpa może przyśpieszyć kres pozycji państwa, które od co najmniej kilkudziesięciu lat dominuje w światowej gospodarce i doprowadzić do kryzysu finansów publicznych.
Paradoksalnie, zagrożeniem może też okazać się ekonomiczny sukces przyjętej strategii. Jeżeli nastąpi gwałtowny napływ firm z całego świata do Stanów Zjednoczonych, to zwiększy to zapotrzebowanie na nowych pracowników – najlepiej tanich. Za Rio Grande czekają na taką okazję miliony chętnych, a ich ilość ulegnie znacznemu zwiększeniu jeżeli miejsca pracy w Meksyku i innych krajach Ameryki Łacińskiej zostaną przeniesione do północnego sąsiada. Tyle, że jednym z najważniejszych celów Donalda Trumpa w polityce wewnętrznej jest radykalne ograniczenie ilości migrantów. Masowe deportacje pewnie zwiększają szanse na znalezienie pracy dla obywateli USA i podnoszą ogólny poziom płac, ale nie jest to korzystne z punktu widzenia konkurencyjności gospodarki amerykańskiej. Na dodatek może ich być po prostu za mało, aby sprostać nagłemu wzrostowi zapotrzebowania na nowych pracowników. Trudno jednocześnie realizować sprzeczne cele, a to właśnie stara się zrobić amerykański Prezydent.
W Polsce reakcje na zapowiedź drastycznego podniesienia ceł były zróżnicowane. Najbardziej kuriozalne oczywiście ze strony kandydata Prawa i Sprawiedliwości Karola Nawrockiego, który w zasadzie poparł działania amerykańskiego Prezydenta. Absurdalność wypowiedzi prezesa IPN pogłębia fakt, że nieustająco obiecuje on stanowczą obronę polskich interesów. Tyle, że zwykle widzi je wyłącznie w odniesieniu do polityki Unii Europejskiej. A przecież cła zaszkodzą także polskim przedsiębiorcom, a zwłaszcza producentom części samochodowych montowanych w niemieckich samochodach. Trudne do zrozumienia są też zarzuty wobec obecnych władz o brak negocjacji z Waszyngtonem. Donald Trump nałożył jednakowe cła na wszystkie kraje UE, a najbardziej uderzą w kraje rządzone przez największych zwolenników amerykańskiego Prezydenta – Włochy, Węgry czy Słowację. Szczególnie zadziwiającym przypadkiem jest Izrael. Największy sojusznik USA na Bliskim Wschodzie, mający wydawałoby się najlepsze od lat relacje z administracją Donalda Trumpa, prewencyjnie zniósł wszelkie cła jakimi jeszcze obłożone były amerykańskie towary importowane przez ten kraj. A mimo tego Izrael „zasłużył” na 17-procentowe cła, a więc niewiele niższe od tych, które nałożono na „okradającą” od tylu lat Stany Zjednoczone Unię Europejską. Donald Trump nie ma przyjaciół ani wrogów. Amerykański Prezydent ma tylko interesy.
Donald Trump zagrał va banque. Szanse na pełny sukces ma nader ograniczone. Bardziej prawdopodobne jest spełnienie przynajmniej części z przewidywanych przez ekonomistów negatywnych dla Stanów Zjednoczonych skutków tej celnej rewolucji. Z pewnością zaś konsekwencje tych działań odczują kraje najbardziej zależne od handlu z USA. Tyle, że cała światowa gospodarka to system naczyń połączonych. Jeżeli wywołana działaniami Donalda Trumpa fala perturbacji w światowym handlu rozleje się wskutek efektu domina na pozornie mniej zagrożone kraje, to może to nawet spowodować globalny kryzys o nieobliczalnych konsekwencjach. I to po raz pierwszy spowodowany przez jednego człowieka rządzącego w kraju, który ponoć wyznacza demokratyczne standardy.
Karol Winiarski