Gasnąca atrakcyjność
Szczyt krajów BRICS w rosyjskim Kazaniu przyniósł propagandowy sukces Władymirowi Putinowi. W trzydniowym spotkaniu wzięli udział przedstawiciele ponad trzydziestu państw, chociaż formalnie członkami tej organizacji jest obecnie dziewięć krajów (założyciele: Brazylia, Rosja, Indie i Chiny oraz przyjmowane w kolejnych latach: Republika Południowa Afryki, Etiopia, Egipt, Iran i Zjednoczone Emiraty Arabskie). Szczyt pokazał, że Prezydent Rosji nie jest izolowany na arenie międzynarodowej, a spora grupa krajów globalnego Południa kontestuje porządek światowy oparty na światowym przywództwie Stanów Zjednoczonych. W praktyce oznacza to dążenie do jego radykalnej przebudowy.
Szczególne oburzenie wzbudziła obecność w Kazaniu sekretarza generalnego ONZ Antonio Guttereza. Przyjęcie zaproszenia człowieka ściganego przez Międzynarodowy Trybunał Karny było posunięciem ogromnie ryzykownym. ONZ nigdy nie odgrywał decydującej roli w polityce międzynarodowej. Była to jednak organizacja ciesząca się autorytetem na całym świecie. Antonio Gutterez (podobnie zresztą jak papież Franciszek) stara się doprowadzić do zakończenia wojny w Ukrainie. Oczywistym jest, że mediator nie może być kojarzony z jedną ze stron konfliktu. Ale właśnie obecność Guttereza w Kazaniu, wbrew jego intencjom sprawiła właśnie takie wrażenie. Stąd nerwowa reakcja Wołodymyra Zełeńskiego, który odmówił spotkania z Gutterezem w jego drodze powrotnej z Rosji. Trudno jednak zrozumieć zachowanie ukraińskiego Prezydenta w sytuacji, w której wojska rosyjskie zdobywają kolejne tereny, za chwilę w Białym Domu może zasiąść Donald Trump, a rezerwy ludzkie i wytrzymałość mieszkańców Ukrainy są na wyczerpaniu. Już wkrótce warunkiem rozpoczęcia rozmów przez Putina może być zmiana rządzącej w Kijowie ekipy, a nie jedynie oddanie części terytorium. Zależna od Rosji Ukraina mogłaby zresztą liczyć na łagodniejsze warunki pokoju. Nie o ziemie przecież Putinowi tutaj głównie chodzi.
Sprzeciw wobec istniejącego porządku międzynarodowego nie oznacza jeszcze pełnego porozumienia krajów uczestniczących w szczycie BRICS. Mimo, że członkowie tej organizacji w sumie posiadają już większy potencjał gospodarczy niż np. kraje G7, o zasobach ludzkich nie wspominając, to jednak nie jest to w pełni zinstytucjonalizowana organizacja z własnymi organami zarządzającymi, a raczej luźne porozumienie państw dążących do zmiany światowego status quo. Ciężko też wymyśli
jakiś bardziej pozytywny cel, który mógłby je w sposób trwały połączyć. Wręcz przeciwnie, w wielu sprawach dzielą ich fundamentalne różnice. Trudno również znaleźć aksjologiczną płaszczyznę porozumienia krajów, które reprezentują zupełnie odmienne tradycje historyczne, religijne i kulturowe. Czysty negacjonizm nie wystarczy do zbudowania nowego porządku międzynarodowego.
Brak pozytywnego programu nie oznacza, że Zachód może spać spokojnie. Wręcz przeciwnie, wiele wskazuje że dotychczas znany nam świat przechodzi do przeszłości. Francis Fukuyama nie miał racji. Historia się nie skończyła, a liberalno-demokratyczny porządek nie odniósł ostatecznego zwycięstwa. W pewnym sensie upadek komunizmu i triumf Zachodu okazał się początkiem schyłku jego dominacji. Neoliberalne zmiany gospodarcze osłabiły spójność społeczeństw zachodnich, a kulturowa rewolucja pogłębiła różnice między progresywnymi mieszkańcami wielkich miast, a o wiele bardziej zachowawczymi osobami żyjącymi na prowincji. Strach przed przyszłością, niepewność i brak kontroli nad zachodzącymi procesami sprzyja nerwowym i nieracjonalnym zachowaniom, które potęgują wewnętrzny chaos i skutkują utratą zalet tego modelu społeczno-ustrojowego w oczach innych społeczeństw.
Słabnąca atrakcyjność Zachodu widoczna w całej pełni objawiła się ostatnio w dwóch państwach aspirujących oficjalnie do członkostwa w Unii Europejskiej. Referendum w Mołdawii na temat wpisania do konstytucji tego państwa zapisu o integracji ze wspólnotą europejską wydawało się formalnością, na co zresztą wskazywały sondaże. Tymczasem, gdyby nie głosy mołdawskiej diaspory, zwyciężyliby przeciwnicy tego rozwiązania. Kandydująca ponownie Prezydent Maia Sandu co prawda zdecydowanie wygrała pierwszą turę wyborów, ale jej ostateczny sukces nie jest taki pewny. Jeżeli nie nastąpi demobilizacja elektoratu kandydatów, którzy nie weszli do drugiej tury, to może się okazać, że nowym Prezydentem zostanie Alexander Stoianoglo, umiarkowanie prorosyjski kandydat pochodzący z autonomicznej Gagauzji – najbardziej antyzachodniego regionu Mołdawii. Mimo, że deklaruje on utrzymanie proeuropejskiego kursu, to trudno się z jego strony spodziewać entuzjazmu dla szybkiej integracji z UE.
Porażką prozachodniej opozycji zakończyły się wybory w Gruzji. Nawet jeżeli uznać argumenty jej przedstawicieli o fałszerstwach dokonywanych przez Gruzińskie Marzenie przy pomocy Rosji, to i tak wyniki exit poll-u na które powołuje się opozycja, dające rządzącym poparcie przekraczające ponad 40%, wskazują na słabnące Gruzinów poparcie dla integracji z UE. Tym bardziej, że przecież przekaz Brukseli był jednoznaczny – zwycięstwo Gruzińskiego Marzenia kopiującego w kaukaskim państwie rosyjskie pomysły, oznacza koniec marzeń o akcesji.
Dążenia Turcji do uzyskania członkostwa w UE należą już do przeszłości. Na przełomie wieków mieszkańcy tego europejsko-azjatyckiego zrobili dużo, aby spełnić wymagania Brukseli. Okazało się jednak, że nikt ich w UE nie oczekuje. Objęcie władzy przez umiarkowanych islamistów i szybki rozwój gospodarczy tego kraju w początkach obecnego stulecia ostatecznie zniechęcił Ankarę do podążania integracyjną drogą. Trudno też uznać stosunki amerykańsko-tureckie za wzorcowe, a bezwarunkowe poparcie Waszyngtonu dla Izraela jeszcze bardziej je komplikuje. Recep Erdogan stara się grać na wielu fortepianach, ale ten europejski już dawno nie jest najważniejszy.
Są oczywiście też kraje, które w akcesji do UE widzą jedyną drogę prowadzącą do świetlanej przyszłości, ale nie widać takiej determinacji po drugiej stronie. Przykładem może być Macedonia Płn., w przypadku której początkowo proces integracji był skutecznie blokowany przez Grecję, a po wynegocjowaniu kompromisu, który między innymi zaowocował zmianą nazwy państwa, miejsce hamulcowego zajęła Bułgaria domagająca się spełnienia absurdalnych żądań (m. in. zapisania w macedońskiej konstytucji państwowotwórczej roli Bułgarów w tworzeniu tego państwa czy uznania macedońskiego za dialekt języka bułgarskiego). Zarówno w przypadku Grecji, jak i obecnie Bułgarii, UE nie była i nie jest w stanie wymusić wycofania stawianego weta, chociaż miała i ma ku temu możliwości. Europejscy politycy nie chcieli sobie jednak psuć stosunków z partyjnymi kolegami z Aten czy Sofii wspierającymi ich w politycznych grach toczonych w Brukseli. Dlatego też Skopje dalej stoi w przedpokoju czekając aż ktoś łaskawie zaprosi je na europejskie salony. Tylko jak długo jeszcze Macedończycy będą chcieli czekać i znosić kolejne upokorzenia ze strony sąsiadów?
Inaczej wygląda w Serbii. Prezydent Aleksander Vucić i jego Serbska Partia Postępowa od wielu lat niepodzielnie rządzą w tym najbardziej prorosyjskim kraju na Płw. Bałkańskim. Przeciw jego autorytarnym zapędom od lat protestuje serbska opozycja, która bardzo liczyła na wsparcie UE. Ale Bruksela, a zwłaszcza Ursula von der Leyen postawiła na Vucicia, chociaż ten zajmuje twarde stanowisko w sprawie Kosowa i utrzymuje bardzo ścisłe relacje z Kremlem. Serbski Prezydent musi mieć niezły ubaw, gdy odgrywa komedie przed europejskimi politykami. W trakcie ostatniej wizyty Donalda Tuska w Belgradzie obwieścił, że wyłącznie z tego powodu nie pojechał do Kazania. Tyle, że reprezentowali go tam inni serbscy politycy, a wicepremier Aleksandar Vulin w wywiadzie dla rosyjskiej telewizji państwowej stwierdził, że „nie widzi przyszłości Serbii w UE”.
Pupilkiem Komisji Europejskiej jest także Edi Rama. Albański premier nie prowadzi gry na dwa fronty z Brukselą i Moskwą, ale wymagane przez UE reformy idą jak po grudzie. Trudno też uznać Albanię za wzorcową demokrację. Nie przeszkadza to jednak unijnym politykom traktować Tiranę w sposób uprzywilejowany – właśnie zostały otwarte pierwsze rozdziały negocjacyjne, na co inne kraje muszą jeszcze poczekać. Z pewnością tak wyjątkową pozycję tego iliryjskiego kraju wzmocniło porozumienie z Rzymem o tworzeniu w Albanii obozów dla migrantów starających się o prawo azylu we Włoszech. Tirana zyskuje podwójnie – finansowo i politycznie. Protesty obrońców praw człowieka nie mają dla Brukseli żadnego znaczenia.
Wszystkie kraje kandydujące do Unii Europejskiej łączy jedno. Zapewne nigdy się w niej nie znajdą. Nie ma ku temu woli politycznej, a konieczność jednomyślności w podejmowaniu decyzji ostatecznie to uniemożliwi. O ile w przypadku krajów bałkańskich, Mołdawii czy Gruzji nie będzie to miało większego znaczenia, to z Ukrainą sprawa wygląda inaczej. Jej geopolityczne znaczenie jest o wiele ważniejsze, a rozczarowanie brakiem spełnienia zadośćuczynienia za ponoszone w wojnie z Rosją ofiary, może się odbi
się na strategicznych wyborach ukraińskiego narodu. Jeżeli ktoś uważa rosyjsko-ukraińską nienawiść za coś trwałego, to może się bardzo zdziwić. Rozgoryczenie, poczucie zdrady i instrumentalnego wykorzystania przez Zachód mogą radykalnie wpłynąć na zmianę postawy społeczeństwa naszego wschodniego sąsiada. Podobne procesy mogą mieć miejsce także w pozostałych krajach kandydujących do UE. Tym bardziej, że panna młoda coraz bardziej się starzeje, a jej atrakcyjność jest z roku na rok coraz mniejsza. Tak samo zresztą jest w przypadku całego Zachodu, co widać było jak na dłoni w Kazaniu.
Karol Winiarski