Gaza
Na przełomie lutego i marca 2009 roku wraz z grupą nauczycieli przez dwa tygodnie przebywałem na szkoleniu w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie. Było to możliwe w dużym stopniu dzięki zaangażowaniu jednej osoby – Alexa Dancyga, emigranta z Polski, obywatela dwóch państw, członka kibucu Nir-Oz, wspaniałego człowieka, który przez wiele lat pracował nad wzajemnym poznaniem i zrozumieniem Polaków i Żydów. Gdy po pierwszej nocy spędzonej w hotelu pojawiliśmy się rano na śniadaniu, powitał nas radosną informacją – Justyna Kowalczyk została właśnie mistrzynią świata w biegu na 30 km. Bo Alex od dziecka był wielkim kibicem – i kibicował Polakom, nawet wówczas gdy jego nową Ojczyzną stał się Izrael. 7 października, podobnie jak około stu innych Izraelczyków, został porwany przez Hamas stając się zakładnikiem w toczonej przez nich wojnie z państwem żydowskim.
Atak przeprowadzony przez Hamasowców rozpoczął się dzień po 50 rocznicy wybuchu wojny Jom Kippur. I podobnie jak wówczas, było to całkowite zaskoczenie dla Izraelczyków. Całkowicie zawiódł, uważany za jeden z najlepszych na świecie, wywiad żydowskiego państwa. Bariery odgradzające Strefę Gazy od Izraela okazały się mało znaczącymi przeszkodami. Osłabione oddziały armii izraelskiej (część została odesłana na Zachodni Brzeg dla wspierania osadników, co było priorytetem skrajnie nacjonalistycznych koalicjantów premiera Benjamina Netanjahu) nie były w stanie odeprzeć niespodziewanego i zmasowanego ataku. Zawiódł też, nie po raz pierwszy zresztą, sojuszniczy wywiad amerykański. Można mieć najlepszą technologię, najbardziej zaawansowane systemy szpiegowskie, a jednocześnie być przerażająco ślepym i głuchym.
Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla zbrodni popełnionych przez członków Hamasu na niewinnych żydowskich cywilach. Ale też palestyński terroryzm ma swoje korzenie w konflikcie żydowsko-palestyńskim, który rozpoczął się, gdy pod koniec XIX wieku tysiące zagrożonych prześladowaniami w Europie (głównie w carskiej Rosji) Żydów, zaczęło emigrować do Palestyny będącej wówczas częścią Osmańskiego Imperium. Chcieli stworzenia państwa, w którym mogli czuć się bezpiecznie. Ale Palestyna nie była niezamieszkaną ziemią. Od setek lat żyli tam Arabowie.
Po I wojnie światowej kontrolę nad Palestyną przejęli Brytyjczycy. Jeszcze w trakcie jej trwania, w listopadzie 1917 roku, Artur Balfour, minister spraw zagranicznych Zjednoczonego Królestwa, w liście skierowanym do Waltera Rotschilda, przywódcy społeczności żydowskiej w Wielkiej Brytanii, poinformował go o stanowisku swojego rządu deklarującego poparcie dla idei utworzenia w Palestynie „żydowskiej siedziby narodowej”. Mimo, że Brytyjczycy nie mówili o państwie żydowskim, to jednak przez żydowską diasporę na świecie zostało to zinterpretowane jako pierwszy krok w tym kierunku.
Napływ Żydów do Palestyny musiał wywołać konflikt z Arabami. Ci pierwsi uważali ją za Ziemię Obiecaną. Ci drudzy żyli na niej od pokoleń. Przerażeni Brytyjczycy próbowali ograniczyć migrację Żydów na Bliski Wschód. Nie zmienili swojej polityki nawet po dojściu Hitlera do władzy. Jego początkowym celem była aryzacja Niemiec – Żydzi mieli z III Rzeszy zniknąć. Ale nikt ich nie chciał. Podobnie jak ich rodaków z innych krajów Europy. A potem było już za późno. Poczucie moralnej winy w znaczącym stopniu wpłynęło na decyzję o utworzeniu państwa żydowskiego po II wojnie światowej.
Rezolucja ONZ z listopada 1947 roku przewidywała powstanie dwóch państw na terenie Palestyny – żydowskiego i arabskiego – oraz umiędzynarodowienie rejonu Jerozolimy i Betlejem. Tyle, że świat arabski nie uznał tej decyzji i gdy w maju następnego roku proklamowano powstanie niepodległego Izraela, zaatakował nowo powstałe państwo. Niespodziewanie, także dzięki dostawom głównie poniemieckiej broni z krajów komunistycznych, Żydzi wojnę wygrali. Część terenów niedoszłego państwa arabskiego została włączona do Izraela, pozostałe zajęli Egipcjanie (Strefa Gazy) i Jordańczycy (Zachodni Brzeg i Wschodnia Jerozolima). Palestyńczycy stracili swoją szansę na powstanie niepodległego państwa.
Kolejne wojny potwierdzały tylko militarną przewagę Izraela. W trakcie konfliktu sueskiego w 1956 roku sojusznikami żydowskiego państwa były Wielka Brytania i Francja, ale Stany Zjednoczone nie stały jeszcze za nim murem. Dlatego wojska izraelskie musiały wycofać się z Synaju, a Brytyjczycy i Francuzi z rejonu kanału sueskiego. Ale już w trakcie wojny sześciodniowej jedenaście lat później – traktowanej także jako zastępcza rywalizacja USA i ZSRR – Izrael miał pełne poparcie amerykańskiego mocarstwa. Dzięki temu mógł okupować Strefę Gazy, Zachodni Brzeg, Wschodnią Jerozolimę, a nawet Wzgórza Golan, które nigdy nie należały do Palestyny, mimo że oficjalnie nikt tego nie uznał, a rezolucja ONZ nr 242 wzywała go do ich opuszczenia. Próba ich odbicia przez Egipt i Jordanię w trakcie Wojny Jom Kipur, mimo początkowego zaskoczenia, zakończyła się ich kompletną klęską.
Militarna dominacja Izraela nie zapewniła jednak żydowskim obywatelom tego państwa bezpieczeństwa. Arabowie, zarówno mający izraelskie obywatelstwo, jak i mieszkający na obszarach okupowanych, nie chcieli się pogodzić z istniejącą sytuacją. Wspierali ich Palestyńczycy przebywający w innych krajach Bliskiego Wschodu, a których zjednoczył Jaser Arafat w ramach Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Mieli też pełne (do czasu) wsparcie ze strony państw arabskich. Bezpieczeństwo państwa żydowskiego było stale zagrożone. Dlatego też wśród przywódców Izraela zaczęło powoli przeważać przekonanie o konieczności porozumienia z Arabami. Początkowo tylko z sąsiadami, co miało pozbawić Palestyńczyków zewnętrznego wsparcia. Stąd porozumienie w Camp David z Egiptem na zasadzie „ziemia za pokój” (w tym przypadku chodziło o Synaj). Wkrótce jednak okazało się, że to za mało.
Rozpoczęta w 1987 roku Intifada (rewolucja kamieni), czyli nieustające starcia izraelskich sił bezpieczeństwa z młodymi Palestyńczykami na ulicach okupowanych przez Izrael terytoriów, pokazały, że bez rozwiązania kwestii palestyńskiej, pełnego pokoju nie da się osiągnąć. Tym bardziej, że obrazki bitych przez żołnierzy izraelskich palestyńskich dzieci, powodowały rosnącą sympatię dla prześladowanych. Gdy jednak w trakcie I wojny w Zatoce Jaser Arafat poparł Saddama Husajna, wydawało się, że sprawa Palestyńczyków legła w gruzach. A jednak chęć zneutralizowania arabskiej ulicy popierającej irackiego agresora spowodowała, że Prezydent George Bush obiecał zwołanie po wojnie konferencji poświęconej rozwiązaniu kwestii palestyńskiej.
Toczące się w Madrycie rozmowy nie przynosiły żadnych ustaleń. Ale potajemnie prowadzone między Organizacją Wyzwolenia Palestyny a Izraelem rokowania w Oslo, zakończyły się w 1993 roku zawarciem historycznego porozumienia. Na okupowanych terenach miała powstań Autonomia Palestyńska, a w przyszłości – po uregulowaniu kwestii uchodźców i Wschodniej Jerozolimy – palestyńskie państwo. Po upadku komunizmu na świecie dominował optymizm. Wydawało się, że stopniowo wszystkie konflikty, będące spadkiem po zimnej wojnie, uda się w sposób pokojowy rozwiązać. Przyszłość pokazała jak bardzo wszyscy byli wówczas naiwni.
Wypracowane porozumienie spotkało się z negatywną reakcją wśród radykałów po obydwu stronach barykady. Zamachy bombowe na środki komunikacji publicznej pociągające za sobą liczne ofiary wśród ludności cywilnej ograniczyły poparcie dla procesu pokojowego wśród żydowskich mieszkańców Izraela. Wykorzystała to prawica, a zwłaszcza dążący do władzy Benjamin Netanjahu – przedstawiciel nowego pokolenia polityków, dla których polityczne przywództwo jest celem samym w sobie, a nie jedynie środkiem do realizowania programu. Ostateczny kres zrodzonym nadziejom przyniósł skuteczny zamach prawicowego, żydowskiego ekstremisty Igala Amira, który zastrzelił jednego z głównych autorów porozumienia – premiera Icchaka Rabina. Pół roku później Izraelczycy powierzyli przywództwo kraju Benjaminowi Netanjahu, którego agresywna retoryka przyczyniła się do politycznego mordu.
Żydowscy i palestyńscy politycy dzielą się na dwie kategorie. Do pierwszej należą zdecydowani przeciwnicy jakiegokolwiek porozumienia. Arabowie najchętniej zepchnęliby Żydów do morza, a ci z kolei najchętniej przesiedliliby swoich nieżydowskich sąsiadów do sąsiednich państw. Druga grupa, to zwolennicy układu skutkującego powstaniem państwa palestyńskiego, ale w coraz większym stopniu ulegający radykalnej retoryce tych pierwszych, którzy niestety zyskują coraz większy posłuch u swoich rodaków.
Wybory, które miały miejsce w listopadzie ubiegłego roku umożliwiły powrót do władzy Benjaminowi Netanjahu, na którym ciążą korupcyjne zarzuty i który walczy o uniknięcie więziennej celi, co w Izraelu nie jest czymś wyjątkowym, także w przypadku polityków. Ceną za władzę i wolność było wprowadzenie do rządów przedstawicieli ugrupowań skrajnie radykalnych, których nawet niektórzy Żydzi nazywają faszystowskimi. Próba ograniczenia roli Sądu Najwyższego, co miało ułatwić nielegalne osadnictwo żydowskie na Zachodnim Brzegu i zabezpieczyć niekaralność Netanjahu, doprowadziły do trwających miesiącami protestów, które osłabiły zdolności obronne Izraela. Hamas tylko na to czekał.
Barbarzyńskie okrucieństwo atakujących nie przysporzyło im sympatii światowej opinii publicznej (jak zwykle inaczej zareagowała arabska ulica). Udało im się jednak osiągnąć dwa cele. Po pierwsze, o stopniowo zapominanym już konflikcie izraelsko-palestyńskim znowu mówią wszyscy. To niestety nie pierwszy przypadek, gdy dopiero stosowanie przemocy zwraca uwagę opinii publicznej i intensyfikuje działania polityków dążących do rozwiązania problemu. Sto lat temu nie powstałaby niepodległa Irlandia, gdyby nie krwawe zamachy terrorystyczne Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Nie byłoby NATO-wskiej interwencji na Bałkanach, gdyby albańscy mieszkańcy Kosowa w dalszym ciągu stosowali pokojowe metody walki o samostanowienie. Nie byłoby niepodległej Algierii, gdyby nie niewyobrażalna brutalność algierskich bojowników o wolność. Są oczywiście równie liczne przykłady bezskuteczności stosowania terrorystycznych metod działania. Ale jeszcze mniej jest sytuacji, gdy wyrzeczenie się przemocy przyniosło pożądane rezultaty. Ani Tybet, ani Sahara Zachodnia, ani Katalonia nie są niepodległymi państwami. To niestety zachęca do stosowania siły.
Po drugie, krwawy odwet Izraela, w wyniku którego codziennie giną dziesiątki, a może nawet setki, zwykłych mieszkańców Gazy, bardzo szybko może odmienić nastawienie opinii publicznej. Mimo ograniczonego dostępu dziennikarzy do odciętej od świata Gazy, informacje o ofiarach będą budziły coraz większy sprzeciw. I o to chodzi Hamasowi, który traktuje cywilów jak żywe tarcze. Im więcej ofiar, tym większe oburzenie. Im większy efekt medialny, tym większy efekt polityczny.
Wydarzenia w Izraelu mają ogromny wpływ na stosunki międzynarodowe. Najwięcej korzyści, przynajmniej w krótkim okresie, odniósł Iran, który z niepokojem patrzył na rysujące się porozumienie jego dwóch największych wrogów w bliskowschodnim regionie – Izraela i Arabii Saudyjskiej. Na wiele miesięcy, a może i lat wszelkie oficjalne kontakty pomiędzy tymi państwami zostaną teraz zawieszone. Jeżeli jednak okaże się, że pomocy Hamasowi w organizowaniu ataku udzielił Teheran, to może to oznaczać koniec nadziei Irańczyków na zniesienie sankcji międzynarodowych. O ile jeszcze im na tym zależy.
Mniej prawdopodobna jest inspiracja ze strony Rosji. To, że dla Moskwy to bardzo korzystna sytuacja, nie oznacza jeszcze, że za tymi wydarzeniami stoi Putin. Z pewnością jednak uwaga świata ostatecznie odwróci się od Ukrainy. A co najgorsze, zbrodnie popełniane przez żołnierzy rosyjskich w Ukrainie zaczną blaknąć w świetle tragedii Palestyńczyków w Gazie. Zachodowi trudno będzie krytykować Rosję, jeżeli jeszcze bardziej brutalne działania armii izraelskiej spotkają się jedynie ze słownymi wyrazami dezaprobaty demokratycznych państw. Militarna pomoc dla Ukrainy też może przestać być priorytetem administracji Joe Bidena, która zresztą coraz bardziej będzie koncentrować się na nadchodzącej kampanii wyborczej.
Obecne wydarzenia nie zakończą konfliktu na Bliskim Wschodzie. Wojska Izraela mogą zająć Strefę Gazy. Mogą także zlikwidować większość bojowników Hamasu. Mogą nawet zlikwidować Autonomię Palestyńska, która i tak w chwili obecnej jest w dużym stopniu fikcją. Ale nie pozbędą się około 6 milionów arabskich mieszkańców Izraela, Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy. Podobnie jak Palestyńczycy, nawet przy wsparciu całego świata arabskiego, nie zlikwidują państwa żydowskiego. To smutne, że po 75 latach ta wydawałoby się oczywista prawda, nie dociera do tak wielu osób po obu stronach barykady. A co najgorsze wydaje się, że tych, którzy to rozumieją, jest z roku na rok coraz mniej.
Karol Winiarski