Gdzie doktorów trzech …
W 1995 roku w drugiej turze wyborów prezydenckich spotkali się Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski. Ten pierwszy miał jedynie zawodowe wykształcenie. Ten drugi miał wyższe, ale tylko od Wałęsy, co zresztą okazało się dopiero w trakcie kampanii wyborczej. Brak ukończonych studiów wyższych nie przeszkodził jednak kandydatowi lewicy w odniesieniu zwycięstwa. Pięć lat później Aleksander Kwaśniewski wygrał wybory w pierwszej turze, co jak dotąd nie udało się żadnemu innemu kandydatowi. Co więcej, w każdym badaniu opinii publicznej do dzisiaj jest on wskazywany przez respondentów jako najlepszy Prezydent w historii naszego kraju. A przecież od końca jego urzędowania wkrótce minie 20 lat. Dla wielu młodych ludzi to prehistoria.
Poziom wykształcenia czołowych pretendentów do prezydenckiego fotela w nadchodzących wyborach jest zupełnie inny. Trzej kandydaci mający największe szanse na zwycięstwo to doktorzy. Rafał Trzaskowski w 2004 roku uzyskał stopień naukowy doktora nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW na podstawie pracy pt. „Dynamika reformy instytucjonalnej w Unii Europejskiej”. Doktorem nauk humanistycznych jest również Karol Nawrocki, który w roku 2013 na Uniwersytecie Gdańskim obronił rozprawę pt. „Opór społeczny wobec władzy komunistycznej w województwie elbląskim 1976–1989”. Inny profil wykształcenia ma Sławomir Mentzen. Lider Konfederacji w roku 2015 na UMK w Toruniu uzyskał stopień doktora nauk ekonomicznych na podstawie dysertacji pt. „Optymalizacja poziomu długu publicznego w świetle ekonomii matematycznej”. To fundamentalna zmiana w dziejach polskiej polityki. Tyle, że dotyczy wykształcenia czysto formalnego, które nie musi mieć przełożenia na rzeczywiste kompetencje polityczne kandydatów. I w tym przypadku nie ma.
Kampania wyborcza, chociaż trwa formalnie od dwóch miesięcy, a doliczając jeszcze okres prekampanii nawet pół roku (jako pierwszy rozpoczął ją Sławomir Mentzen), jest wyjątkowo nudna. Dzieje się tak dlatego, że wszyscy czołowi kandydaci nie mają nic ciekawego do zaproponowania i mówią jedynie to, co chcą usłyszeć wyborcy. Zanim coś pojawi się w ich kampanijnym przekazie, podlega szczegółowej analizie socjologiczne dokonywanej przez sztaby poszczególnych kandydatówj. A ponieważ te aż tak bardzo się między sobą nie różnią, to i ostateczny efekt jest bardzo podobny. Stąd też wszyscy chcą dbać o nasze bezpieczeństwo, przeciwdziałać nielegalnej emigracji, no i oczywiście obniżać podatki i składki przy jednoczesnym zwiększaniu, a przynajmniej utrzymaniu, wydatków. Najbardziej żenującym przejawem takiego sposobu formułowania kampanijnego przekazu była jedna z ostatnich wypowiedzi Rafała Trzaskowskiego, który stwierdził, że jest za obniżeniem składki zdrowotnej dla przedsiębiorców, ponieważ takie jest ich oczekiwanie. A dzieje się to momencie, w którym plan finansowy NFZ na 2025 roku w dalszym ciągu nie jest zatwierdzony, deficyt tej instytucji szacuje się w tym roku na 30 mld zł, a minister zdrowia Izabela Leszczyna po wielu miesiącach zaprzeczeń przyznała w końcu, że kłopoty w finansowaniu świadczeń zdrowotnych nie są sprawą przejściową. Zasypywanie dziury budżetowej przez obniżenie wpływów to naprawdę nowatorski pomysł kandydata Koalicji Obywatelskiej.
Oczywiście Rafał Trzaskowski nie jest wyjątkiem. Realizacja 21 punktów Karola Nawrockiego to prosta droga do przyśpieszenia katastrofy finansów publicznych (przyśpieszenia, bo tylko cud gospodarczy mógłby jej zapobiec). Obniżenie VAT-u, zwolnienie z PIT-u dla osób z co najmniej dwójką dzieci, podwyższenie II progu podatkowego, zwolnienie z podatku Belki, likwidacja podatku spadkowego, to kolejne uderzenia w dochody budżetu państwa i samorządów terytorialnych. Oczywiście trudno w propozycjach programowych kandydata Prawa i Sprawiedliwości (próba wmawiania wyborcom, że to kandydat obywatelski przyniosła fatalne skutki i jest już nieaktualna) znaleźć coś, co przyniosłoby poprawę sytuacji finansów publicznych. Jest oczywiście zapowiedź złożenia projektu ustawy pod nazwą „budżetowy pancerz”, która ma chronić budżet państwa przed nadużyciami, ale nie wiadomo na czym miałoby to polegać. W okresie pierwszych sześciu lat rządów Prawa i Sprawiedliwości dzięki uszczelnianiu systemu podatkowego, a zwłaszcza poboru VAT-u, udało się uzyskać spektakularne efekty. O ile w 2015 roku luka VAT-owska wynosiła aż 24,1% szacowanych należności, to w roku 2021 było to zaledwie 2,6%. Ale już rok później luka wzrosła do 7,3%, a w ostatnim roku rządów Prawa i Sprawiedliwości poszybowała do poziomu 15,8%. Gdyby udało się ją całkowicie wyeliminować rzeczywiście można byłoby oczekiwać wzrostu dochodów z tego tytułu nawet o 40 mld zł. Tyle, że przy prawie 300-miliardowym deficycie budżetu państwa nie uratuje nas to przed zbliżającym się załamaniem. Zwłaszcza, że przy okazji Karol Nawrocki chce dalej rozdawać finansowe prezenty.
Pomysłów na wyhamowanie zbliżającej się katastrofy finansowej trudno oczekiwać od Sławomira Mentzena. Skrajnie libertariański program Konfederacji, a zwłaszcza jej postkorwinowskiej odnogi, kładzie nacisk na dalsze ograniczanie obciążeń podatkowych. Ma to przynieść rozwój gospodarczy i tym samym wzrost wpływów podatkowych, a jednocześnie wydatki mają zostać ograniczone. Tyle, że o tym ostatnim postulacie jakoś ostatnio nie słychać. Trudno przecież w okresie kampanii wyborczej, gdy walczy się o wejście do drugiej tury, straszyć wyborców odbieraniem im tego, co przez ostatnie lata dostali od politycznych św. Mikołajów. Po wyborach nic się nie zmieni, niezależnie od ich wyniku. Przecież już za dwa lata odbędą się (a przynajmniej powinny się odbyć) o wiele ważniejsze wybory – parlamentarne. Każdy kto chce uzyskać w nich dobry wynik, nie może zapowiadać odebrania wyborcom tego, co „im się słusznie należy”. Także Konfederacja, o ile nie chce powtórzyć rozczarowania sprzed półtora roku, gdy już witała się z gąską, a uzyskała wynik niewiele lepszy niż cztery lata wcześniej i nie liczyła się w powyborczych układankach.
Wysokie notowania Konfederacji i fatalne sondażowe wyniki koalicjantów Koalicji Obywatelskiej przesądzą także o powyborczej narracji dwóch zwalczających się z coraz większą bezwzględnością ugrupowań. Jeżeli Prawo i Sprawiedliwość będzie chciało powrócić do władzy po następnych wyborach parlamentarnych, to będzie musiało zawrzeć koalicję z Konfederacją. Jeżeli Koalicja Obywatelska chce dalej sprawować władzę po 2027 roku, to też będzie musiała zawrzeć koalicję z Konfederacją (oczywiście o ile Donald Tusk nie uzna, że trzeba wywrócić stolik i odwlec przeprowadzenie wyborów parlamentarnych poprzez wprowadzanie stanu wojennego z powodu zagrożenia agresją rosyjską). To zaś oznacza, że obydwa ugrupowania przynajmniej od połowy przyszłego roku będą się starały za wszelką cenę pozyskać Konfederatów. Będziemy więc mieli do czynienia z nasileniem tego przekazu, który już od kilku miesięcy widać w kampanii Rafała Trzaskowskiego, przy czym oczywiście nie będzie to oznaczało rezygnacji z kolejnych finansowych upominków dla wyborców, którzy przecież tego oczekują. Konfederacja jest na najlepszej drodze do współrządzenia Polską. A to oznacza, że finansowa zapaść naszego państwa nastąpi szybciej niż można się było tego spodziewać.
Karol Winiarski