Glapińskiego wyprowadzić
Donald Tusk ma proste rozwiązanie problemu naruszonej praworządności. Nie potrzeba żadnych ustaw, o zmianach w Konstytucji nie mówiąc. Wystarczą działania administracyjne. Konkretny przykład padł kilka tygodni temu na konwencji w Radomiu. Adam Glapiński zostanie pozbawiony stanowiska prezesa NBP, ponieważ pełni je nielegalnie – był wcześniej przez kilka miesięcy członkiem zarządu tej instytucji, co uniemożliwia pełnienie drugiej kadencji prezesa. Tak mówią opinie prawne. Zamówione i opłacone przez Platformę.
Pomysł spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem członków Platformy i innych wyznawców Tuska. Niczym to się nie różni od sytuacji w Prawie i Sprawiedliwości, gdzie opinie prezesa traktowane są jako prawda objawiona. Prawdopodobnie wielu członków uważa przynajmniej niektóre wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego za absurdalne, a nawet szkodliwe, ale solidarność grupowa i obawa o utratę stanowisk, wpływów i kasy powoduje, że milczą, a zapytani wyrażają bezgraniczne poparcie. Taki sam mechanizm występuje nie tylko w partiach, ale we wszystkich środowiskach, w których przywódca ma niepodważalną pozycję i preferuje autokratyczny styl sprawowania władzy. I ma konfitury do rozdania.
Poparcie dla tego pomysłu zgłosili również, na szczęście nieliczni, konstytucjonaliści. To przede wszystkim autorzy ekspertyz uzasadniających z formalno-prawnego punktu widzenia twierdzenia Donalda Tuska. Być może sporządzający je naukowcy prezentowali własne poglądy, ale trudno oczekiwać, że ktokolwiek będzie zamawiał (i płacił) za analizy przeczące głoszonym tezom. Nawet jednak przyjmując pełną uczciwość tych ekspertów, widać po raz kolejny, że interpretacja prawa zależy przede wszystkim od poglądów osób, które tej wykładni dokonują.
Na szczęście niebezpieczne i nie mające nic wspólnego z praworządnością pomysły Donalda Tuska i jego popleczników zostały jednoznacznie negatywnie ocenione przez bardzo znanych konstytucjonalistów i jednocześnie krytyków rządów Prawa Sprawiedliwości – profesorów Ryszarda Piotrowskiego i Marcina Matczaka. Bardziej stonowana była krytyka ze strony liderów innych ugrupowań opozycyjnych, a zwłaszcza Polski 2050. Gdyby takie rozwiązania proponowali liderzy Zjednoczonej Prawicy, zostaliby odsądzeni od czci i wiary. Ponieważ jednak dotyczy to Platformy Obywatelskiej i Donalda Tuska, to jakakolwiek krytyka spotyka się z zarzutami najbardziej gorliwych wyznawców Tuska o zdradę i działanie na rzecz PiS-owskiej propagandy.
Wojownicza retoryka lidera PO ma oczywiście doraźne cele polityczne. Chodzi o umocnienie dominującej pozycji jego partii na opozycyjnej części sceny politycznej. Jest to jednak również objaw o wiele głębszego problemu, który nurtuje kierownictwa wszystkich ugrupowań opozycyjnych. Zdobycie władzy nie oznacza bowiem automatycznie możliwości cofnięcia wszystkich decyzji podjętych przez osiem lat rządów Zjednoczonej Prawicy. Zmiana ustawodawstwa może wymagać posiadania w Sejmie większości 3/5, która umożliwiłaby przełamanie ewentualnego veta Andrzeja Dudy (przynajmniej przez prawie dwa lata do końca jego drugiej kadencji). Do przeprowadzenia niektórych zmian konieczna byłaby większość konstytucyjna (2/3 w Sejmie i bezwzględna większość w Senacie). Są też takie sytuacje, w których nie naruszając zasad praworządności, nie można cofnąć decyzji poprzedników. To przede wszystkim nominacje personalne.
Ugrupowania opozycyjne bardzo rzadko formułują konkretne propozycje naprawienia sytuacji. Gdy jednak tak się dzieje, to najczęściej są one oderwane od politycznej i prawnej rzeczywistości albo też polegają na próbie powrotu do poprzedniego stanu, który miał poważne mankamenty i ułatwił obecnej władzy dokonanie skoku na wymiar sprawiedliwości pod pretekstem jego naprawy. Co gorsza, nie ma wspólnego programu naprawczego ugrupowań opozycyjnych i nie słychać, żeby nad czymś takim pracowano. Często za to padają zapowiedzi postawienia konkretnych osób przed Trybunałem Stanu za łamanie praworządności i zasady niezawisłości sędziowskiej. Co ciekawe, nikt nie widzi absurdalności tych zapowiedzi. Poza małym prawdopodobieństwem uzyskania wymaganej większość (zwłaszcza w przypadku Prezydenta, premiera i ministrów), kluczową sprawą jest sposób wyboru tego organu. Trybunał Stanu składa się z dziewiętnastu sędziów, z których osiemnastu jest wybieranych przez Sejm na okres kadencji parlamentu (połowa składu nie musi mieć nawet uprawnień sędziowskich). Nie ma w polskim systemie bardziej upolitycznionego, i tym samym naruszającego zasady niezawisłości sędziowskiej, organu.
Reformy instytucji wymiaru sprawiedliwości są również przedmiotem propozycji zgłaszanych przez organizacje pozarządowe. Projekt nowej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym przedstawiła Fundacja Batorego. Tyle, że to w większości zmiany kosmetyczne, które nie przyniosą uzdrowienia sytuacji. Propozycja podwyższenia progu wyboru sędziów TK przez Sejm z większości bezwzględnej do 3/5 nie odpolitycznia naszego sądu konstytucyjnego. Przez ćwierć wieku III RP wydawało się, że dotychczasowe uregulowanie zapobiegną zdominowaniu TK przez jedną opcję polityczną. Było tak, ponieważ żadna partia aż do 2015 roku nie miała większości bezwzględnej w Sejmie (formalnie to nawet dalej nie ma, ponieważ Zjednoczona Prawica składa się z kilku ugrupowań). Nikt nie jest w stanie zagwarantować, że jedno ugrupowanie w kolejnych wyborach nie będzie miało ponad 60% posłów. A jeśli nawet tak się nie stanie, to wybór sędziów będzie po prostu przedmiotem podziału łupów między koalicjantami. Tak zresztą było i przed dojściem do władzy Zjednoczonej Prawicy, tyle że zwykle wybierano osoby mające zdecydowanie wyższe kwalifikacje (także moralne) niż nominaci obecnego układu władzy. Teraz już tak być nie musi, ponieważ degrengolada obejmuje całą polską klasę polityczną.
Nie ma też dobrego pomysłu na rozwiązanie bieżącego problemu TK polegającego na całkowitym zdominowaniu tej instytucji przez nominatów jednej partii. O ile wyeliminowanie trzech sędziów dublerów (z czego dwóch to dublerzy dublerów – pierwotni dublerzy zmarli) nie budzi kontrowersji, to pozostali zostali wybrani w całkowitej zgodności z obowiązującymi przepisami. Propozycja prof. Wojciecha Sadurskiego, aby pozbawić ich stanowisk z powodu orzekania wraz z dublerami jest raczej dowodem intelektualnej bezsilności niż pomysłem godnym rozważenia. Potem zresztą należałoby również usunąć Andrzeja Dudę, ponieważ veto prezydenckie będzie prawdopodobnie vetem ostatecznym, a nie zawieszającym (nawet w razie zwycięstwa, opozycja raczej nie będzie dysponowała przewagą 3/5 w Sejmie). Idąc zresztą tym tokiem myślenia należałoby także wydalić z zawodu sędziego wszystkich sędziów, którzy w jakikolwiek sposób współpracowali z sędziami powołanymi przez Prezydenta na wniosek tzw. nowej KRS. Czyli prawie wszystkich.
Eksperci Fundacji Batorego proponują rozwiązanie sprawy przez powołanie sądu dyscyplinarnego złożonego także z sędziów TK w stanie spoczynku. Twierdzą, że co do ich bezstronności nie ma wątpliwości. Tylko czy faktycznie można mieć co do tego pewność, pomijając już oryginalność i zgodność z Konstytucją takiego rozwiązania. Powoływanie osób o określonych poglądach, a nawet czynnych polityków, co obecnie stało się normą, miało miejsce już wcześniej. Jerzy Stępień zanim został sędzią TK był posłem na Sejm, najpierw z ramienia Komitetu Obywatelskiego, potem PC, a w momencie powoływania pełnił funkcję wiceministra spraw wewnętrznych i administracji w rządzie AWS-UW (potem został nawet prezesem TK – pierwszym bez tytułu profesorskiego). Marek Mazurkiewicz był posłem trzech kadencji reprezentującym SLD i ostatnim przewodniczącym Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego. Teresa Liszcz zanim zasiadła w TK była posłanką ZSL, PC, AWS, a w końcu senatorem bloku partii opozycyjnych wobec SLD. Prof. Leon Kieres był najpierw senatorem z ramienia UW, a następnie PO, pełniąc pomiędzy tymi dwoma kadencjami funkcję Prezesa IPN. Żoną prof. Bohdana Zdziennickiego – byłego prezesa TK – jest prof. Małgorzata Gersdorf – była Pierwsza Prezes SN skonfliktowana pod koniec pełnienia swojej funkcji z obecną władzą. Czy naprawdę można mieć pewność co do bezstronności tych osób?
Równie niebezpiecznym pomysłem prof. Sadurskiego, popieranym zresztą przez część środowiska sędziowskiego, jest wprowadzenie tzw. rozproszonej kontroli konstytucyjności aktów prawnych. Twierdzi on nawet, że wynika to z Konstytucji, a konkretnie z art. 8, który mówi w ustępie 2 o stosowaniu Konstytucji bezpośrednio. Do tej pory wszyscy rozumieli ten zapis jako możliwość odwołania się do naszej ustawy zasadniczej w sytuacji, gdy brak było uregulowań w aktach prawnych niższego rzędu. Przyjęcie wykładni prof. Sadurskiego oznaczałoby, że każdy sędzia mógłby zakwestionować istniejący przepis ustawowy uznając go za sprzeczny z Konstytucją, zamiast, jak stanowi Konstytucja w art. 193, skierować zapytanie prawne do TK. W praktyce to poglądy sędziego decydowałyby o rozstrzygnięciu sporu prawnego, a orzeczenia różnych sądów mogłyby być całkowicie odmienne. Tym samym wyrok byłby loterią – przydział spraw jest przecież efektem losowania.
Obawa przed paraliżem działalności ustawodawczej przez Trybunał Konstytucyjny jest mocno przesadzona. Po zmianie władzy przynajmniej niektórzy sędziowie mogą „zmienić” poglądy. Koniunkturalizm w każdym środowisku nie jest czymś wyjątkowym. Wyroki TK (poza indywidualnymi skargami konstytucyjnymi) nie działają wstecz. Przykładowo – likwidacja dotychczasowej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w 2005 została uznana za niekonstytucyjną i … na tym się skończyło. Przejęcie tej instytucji przez PiS (przy pomocy PO) zakończyło się dzięki temu pełnym sukcesem. Po uchyleniu ustawy zawsze można uchwalić podobną. Oczywiście TK uzna ją ponownie za niekonstytucyjną, ale nie stanie się to z dnia na dzień. Można się tak bawić w nieskończoność. Większe problemy mogą przysporzyć veta Prezydenta. Ale i na to jest sposób – ustawy pakietowe, czyli zapisanie w jednym akcie prawnym przepisów z różnych dziedzin. Robi to od pewnego czasu obecna władza, ale stosowane jest też dosyć powszechnie w USA. Dołączenie kontrowersyjnych przepisów do innych, cieszących się pełnym poparciem społecznym, zmusiłoby Andrzeja Dudę do wyboru – podpisuje albo wetuje całość (nie ma możliwości zakwestionowania konkretnych przepisów) narażając się na utratę zaufania rodaków. A ponieważ Prezydent dba o swoją popularność, to prawdopodobnie wybierze pierwsze rozwiązanie. Nie są to może metody w pełni zgodne z najwyższymi standardami legislacji, ale i tak zdecydowanie lepsze niż proponowane przez opozycyjnych hunwejbinów metody na rympał.
Zażarty spór pomiędzy profesorami Sadurskim i Matczakiem na łamach Gazety Wyborczej pokazuje fundamentalne różnice wizji Polski po zmianie władzy. To nie typowy spór prawniczy, a zasadnicza różnica zdań w sprawach zasadniczych przypominająca dyskusje z przełomu lat 80-tych i 90-tych, gdy spierano się o dekomunizację. Wówczas zwyciężył zdrowy rozsądek. Teraz niekoniecznie tak musi być. Chyba, że sprawę rozstrzygną wyborcy powierzając Zjednoczonej Prawicy mandat sprawowania władzy na kolejną kadencję. W końcu prezes kiedyś zapowiedział, że w Warszawie będzie Budapeszt. A nawet Stambuł czy też raczej Ankara.
Karol Winiarski