Good night and good luck
Tymi słowami pierwsza Rzecznik Praw Obywatelskich prof. Ewa Łętowska pożegnała telewidzów jednej ze stacji telewizyjnych. Powtórzyła w ten sposób słowa, którymi żegnał się z widzami legendarny dziennikarz amerykańskiej stacji CBS (radiowej, a później również telewizyjnej) Edward R. Murrow, który zasłynął z niezłomnej postawy najpierw w okresie II wojny światowej, gdy był korespondentem w bombardowanym Londynie, a potem w haniebnych czasach maccartyzmu prowadząc cotygodniowe programy telewizyjne. Słowa wypowiedziane przez prof. Ewę Łętowską jeszcze przed słynnym wystąpieniem prezesa Jarosława Kaczyńskiego w Sejmie („Ja panie Marszałku bez żadnego trybu”, „zdradzieckie mordy”, „kanalie”) nieprzypadkowo nawiązują do najsmutniejszych lat XX-wiecznej historii naszej planety.
Radykalizm zgłoszonej z zaskoczenia projektu ustawy o Sądzie Najwyższym wydawał się początkowo zagrywką taktyczną, po której nastąpi rezygnacja czy też złagodzenie najbardziej kontrowersyjnych zapisów. Tym samym Prawo i Sprawiedliwość mogło stworzyć wrażenie, że jest gotowe do kompromisu, chociaż nikt chyba nie miał wątpliwości, że zasadnicze elementy projektu nie ulegną zmianie. W toku błyskawicznych prac nad ustawą okazało się, że o żadnym kompromisie i o żadnych ustępstwach mowy być nie może.
Krótkotrwałe nadzieje wzbudziła inicjatywa Andrzeja Dudy, która przez niektórych uznana została nawet za ultimatum postawione Prawu i Sprawiedliwości i dowód na uniezależnienie się Prezydenta od macierzystej partii. Nieliczni politycy byli nawet autentycznie zachwyceni. I to nie tylko Paweł Kukiz, który jako pomysłodawca propozycji zgłoszonej przez Prezydenta, do której namawiał go dzień wcześniej, mógł się poczuć w pełni usatysfakcjonowany. Entuzjazm przebijał też z pierwszej wypowiedzi Grzegorza Schetyny, który zaraz po orędziu Prezydenta pojawił się ze swoimi zausznikami przed kamerami. Następnego dnia mówił już jednak coś innego, co pokazuje jak niebezpieczna jest presja parcia na szkło bez przemyślenia i szczegółowego przeanalizowania tematu, co do którego ktoś chce się wypowiedzieć. A propozycja Andrzeja Dudy, po bliższym przyjrzeniu nie tylko przestała być tak rewolucyjna, ale wręcz może jeszcze bardziej przyczynić się do upolitycznienia sposobu wyłania Krajowej Rady Sądownictwa.
Prawdziwe powody nagłej aktywności Andrzeja Dudy widoczne są po przeanalizowaniu historii prac nad projektem nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. Został on złożony do laski marszałkowskiej w marcu br. W przeciwieństwie do ustawy o Sądzie Najwyższym był to projekt rządowy, co wymuszało przeprowadzenie konsultacji. Swoje opinie zgłosiły różne instytucje i organizacje społeczne. Prezydent żadnych uwag nie przedstawił, o żadne zmiany nie wnosił. Nie przeszkadzało mu wówczas, że sędziowscy członkowie KRS mają być wybierani zwykłą większością głosów, co oddawało decyzję w tej kadencji w ręce posłów Prawa i Sprawiedliwości. W końcowym okresie prac w parlamencie ustami swojego rzecznika ogłosił nawet, że nie widzi przeszkód w podpisaniu ustawy. Swoją niespodziewaną nowelizację złożył, gdy proces legislacyjny w parlamencie został już zakończony. Dlaczego? Zadecydowały polityczne kalkulacje i narastające protesty społeczne. Złożony nagle przez posłów PiS projekt ustawy o Sądzie Najwyższym i błyskawiczny tryb jego procedowania wywołał oburzenie społeczne. Andrzej Duda zdaje sobie sprawę, że jego ewentualna reelekcja za trzy lata nie będzie możliwa bez poparcia Prawa i Sprawiedliwości (czytaj Jarosława Kaczyńskiego). Ale też dobrze wie, że samo poparcie prezesa może nie wystarczyć. Obecne notowania Prawa i Sprawiedliwości rzadko przekraczają 40%. A to oznacza, że do zwycięstwa potrzebne będzie poparcie elektoratu innych partii, a przynajmniej ludzi niezaangażowanych politycznie. Dlatego od czasu do czasu Prezydent musi wykazać swoją „niezależność”. Ale jednocześnie nie może zakwestionować fundamentalnych planów Jarosława Kaczyńskiego. Do takich zaś należy realizowany od wielu miesięcy plan przejmowania wymiaru sprawiedliwości.
Wbrew opinii niektórych komentatorów i polityków, inicjatywa Andrzeja Dudy nie była ustawką. Wywołała autentyczną konsternację w otoczeniu prezesa i konieczność zgłoszenia nieprzewidzianych wcześniej poprawek do własnej ustawy. To z kolei wymusiło przeforsowanie kuriozalnego sposobu blokowego przyjęcia zmian proponowanych przez klub PiS i również blokowego odrzucenia poprawek zgłoszonych przez kluby opozycyjne. Na dodatek w pośpiechu doszło do kompromitującego niedopatrzenia. Otóż w § 12, ust 2 zapisano pierwotnie, że Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego będzie przedstawiało trzech kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Po wejściu Prezydenta do gry posłowie PiS podwyższyli tą liczbę do pięciu. Zapomnieli jednak, że w § 18 pozostał zapis mówiący o tym, że Zgromadzenie Sędziów Sądu Najwyższego wybiera kandydatury trzech sędziów, które przedstawia Prezydentowi. Powstała ewidentna sprzeczność, której zresztą początkowo nie widzieli wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł, ani jego zwierzchnik Zbigniew Ziobro. W ten sposób zastosowali w praktyce słynne zdanie z orędzia Jarosława Kaczyńskiego z 2006 roku: „Nie damy sobie wmówić, że białe jest białe, a czarne jest czarne”.
Podniesienie progu wyboru członków Krajowej Rady Sądownictwa do 3/5 posłów dotyczy tylko sędziów – do wyboru pozostałych wybieralnych członków rady (czterech posłów i dwóch senatorów) wystarczy już zwykła większość. Nie zmienia to oczywiście podstawowej zmiany, która została wprowadzona przez PiS, a mianowicie tej, że sędziowskich członków rady wybierają posłowie czyli politycy, a nie tak jak do tej pory sami sędziowie (ci ostatni przedstawiają jedynie kandydatów na kandydatów). Oznacza to upartyjnienie wyboru Krajowej Rady Sądownictwa z konsekwencjami takimi jak w przypadku Trybunału Konstytucyjnego, gdzie również sędziów wybierają politycy. Podniesienie progu koniecznego do wyboru oznacza jedynie, że Prawo i Sprawiedliwość będzie musiało się podzielić miejscami w KRS z innymi ugrupowaniami. Jacykolwiek kandydaci nie mający poparcia partyjnego nie będą mieli żadnych szans. Najbardziej kuriozalne jest to, że rozwiązanie takie promuje Paweł Kukiz, który przy każdej okazji ubolewa nad upartyjnieniem polskiej polityki.
Oczywiście do porozumienia w sprawie wyboru członków KRS może nie dojść, co spowoduje, że sędziowscy członkowie tego organu w ogóle nie zostaną wybrani, a ponieważ mandaty dotychczasowych jego członków zostaną wygaszone, Krajowej Rady Sądownictwa w pełnym składzie w ogóle nie będzie. Ale nie przeszkodzi to w przejęciu kontroli przez PiS nad Sądem Najwyższym. Po pierwsze to Minister Sprawiedliwości wskazuje tych dotychczasowych sędziów Sądu Najwyższego, którzy pozostaną na swoich stanowiskach, co zresztą nie znajduje żadnego oparcia w jakimkolwiek przepisie Konstytucji RP i zostało uznane za niekonstytucyjne nawet przez Biuro Legislacyjne Senatu. Prezydent może jedynie nie zgodzić się na pozostanie w jego składzie, tych sędziów którzy z łaski Zbigniewa Ziobry nie zostaną odesłani w stan spoczynku. Po drugie, to Minister Sprawiedliwości składa kandydatury do uzupełnienia wakujących miejsc w Sądzie Najwyższym po czystce, którą sam przeprowadzi. Podlegają one co prawda zatwierdzeniu przez Krajową Radę Sądownictwa większością 2/3 głosów, ale ma ona na to tylko 14 dni. Jeżeli do tego czasu izba sędziowska nie zostanie wybrana, to zgodnie z poprawką wprowadzoną do ustawy w drugim czytaniu, kandydatury te Prezydentowi przedstawi wyłącznie izba złożona w większości z polityków wybranych przez Sejm i Senat. A ponieważ jej członkowie wybierani są zwykłą większością głosów, to PiS zapewni sobie w niej większość potrzebną do przegłosowania wszystkich kandydatur. W ten sposób wszyscy członkowie zreformowanego Sądu Najwyższego będą wybrani przez Zbigniewa Ziobrę. Prezydentowi Dudzie pozostanie zatwierdzenie kandydatur, na które nikt poza PiS-em nie będzie mieć żadnego wpływu. W ten sposób głowa państwa (podobnie zresztą jak Paweł Kukiz) została w dziecinny sposób ograna przez Jarosława Kaczyńskiego i jego zauszników, a niezawisłość Sądu Najwyższego w Polsce przejdzie do historii. O ile oczywiście ustawa w tym kształcie wejdzie w życie.
Co może zrobić Andrzej Duda? Pierwsze wyjście to schowanie głowy w piasek i podpisanie wszystkich trzech ustaw. Taką taktykę wybrał Jarosław Gowin, który „zaprzedał duszę diabłu” głosując wraz z innymi za nowymi ustawami zaprzeczył całej swojej dotychczasowej drodze życiowej. To chyba najbardziej smutny przejaw moralnego upadku człowieka, który kiedyś odważył się stawić czoła Donaldowi Tuskowi, a teraz firmuje swoim nazwiskiem działania Jarosława Kaczyńskiego prowadzące do likwidacji niezależnej władzy sądowniczej. Może być pewien, że kiedy tylko przestanie być potrzebny zostanie odsunięty na boczny tor. Być może liczy, że jego obecna lojalność uchroni go przed oddaniem w ręce zreformowanego wymiaru sprawiedliwości. Przecież Jarosław Gowin był wicepremierem w rządzie Donalda Tuska i stanowczo zaprzeczał wówczas „smoleńskiemu zamachowi”. Takich rzeczy Jarosław Kaczyński nie wybacza.
Andrzej Duda nie jest jednak tak zależny od Jarosława Kaczyńskiego jak Jarosław Gowin – prezes PiS nie może go odwołać. To pozwala mu wybić się na „niepodległość” bez groźby utraty stanowiska. Zawetowanie wszystkich trzech ustaw umożliwiłoby podjęcie prac nad rzeczywistą reformą polskiego wymiaru sprawiedliwości. To jednak scenariusz, który wydaje się mało prawdopodobny. Tak jednoznaczne wystąpienie przeciwko macierzystemu obozowi politycznemu wymagałoby determinacji i hartu ducha, a te cechy naszego Prezydenta raczej nie cechują. Tym bardziej, że gruntowna reforma wymiaru sprawiedliwości była także elementem jego programu wyborczego, chociaż może jej kształt, a przede wszystkim sposób wprowadzania w życie, wyobrażał sobie trochę inaczej. Z drugiej jednak strony nie może całkowicie ignorować wielotysięcznych demonstracji, w których po raz pierwszy udział biorą także młodzi ludzie oraz sondaży, w których większość Polaków domaga się od niego zawetowania wszystkich trzech ustaw. Tym samym Andrzej Duda znalazł się między młotem a kowadłem.
Dodatkowym problemem Andrzeja Dudy jest to, że żądany przez niego zapis dotyczący konieczności uzyskania większości 3/5 głosów przy wyborze sędziowskich członków Krajowej Rady Sądownictwa został wpisany przez PiS do ustawy o Sądzie Najwyższym. Podpisanie ustawy o KRS, przy jednoczesnym zawetowaniu lub odesłaniu do Trybunału Konstytucyjnego ustawy o Sądzie Najwyższym, oznacza, że postulat Prezydenta nie zostanie spełniony. Tym samym rządząca większość mogłaby wybrać wszystkich członków Krajowej Rady Sądownictwa bez konieczności zawierania porozumienia z innymi ugrupowaniami. Oznaczałoby to ostateczne ośmieszenie Andrzeja Dudy, który okazałby się politykiem całkowicie nieskutecznym.
Ostatnie wypowiedzi rzecznika Prezydenta wskazują, że ustawa o Sądzie Najwyższym nie zostanie przez Prezydenta podpisana. Zastrzeżenia strażnika Konstytucji nie dotyczą jednak kwestii zasadniczych, a przebiegu procesu legislacyjnego i sprzeczności dwóch przepisów określających ilość kandydatów przedstawianych przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego Prezydentowi na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Co ciekawe, gdy tylko ten błąd jeszcze w czasie obrad w Senacie „wyłapał” senator Marek Borowski, przedstawiciele rządu udowadniali, że wszystko jest w porządku. W efekcie tej ewidentnej sprzeczności w zapisach ustawy nie wyeliminowano. Gdy jednak kilka godzin później rzecznik Prezydenta Krzysztof Łapiński stwierdził, że to poważny błąd, ci sami urzędnicy, a także Marszałek Senatu Stanisław Karczewski przyznali, że te zapisy rzeczywiście trzeba poprawić. Ten ostatni zadeklarował nawet przeprowadzenie stosownej nowelizacji już w następnym tygodniu, co oznaczałoby, że rozpoczęłoby prace nad zmianą ustawy, która jeszcze nie weszła w życie, a nawet nie została podpisana przez Prezydenta i opublikowana. Tak to ślepa wierność partii i jej prezesowi prowadzi do autokompromitacji wydawałoby się poważnych ludzi jakimi przecież są członkowie Senatu RP.
Andrzej Duda najprawdopodobniej wybierze jedno z dwóch rozwiązań – skieruje ustawę do ponownego rozpatrzenia przez Sejm (czyli zastosuje prawo veta), albo przekaże ją do Trybunału Konstytucyjnego w celu sprawdzenia z Konstytucją RP. Z politycznego punktu widzenia różnica między tymi dwoma decyzjami jest ogromna. Pierwsza oznaczałaby sprzeciw wobec decyzji swojej macierzystej partii. Odesłanie do sądu konstytucyjnego to jedynie zgłoszenie wątpliwości prawych. Na dodatek Trybunał Konstytucyjny jest przy swoim orzekaniu związany zakresem wniosku Prezydenta. A ten nie musi dotyczyć zasadniczych kontrowersji związanych z konstytucyjnością tej ustawy.
W praktyce jednak to czy Prezydent ustawę zawetuje, czy skieruje do Trybunału Konstytucyjnego, nie ma większego znaczenia. Sejm veta co prawda nie odrzuci, ale za kilka miesięcy ustawa z drobnymi poprawkami i być może w trochę bardziej cywilizowanym trybie legislacyjnym, zostanie ponownie uchwalona i wprowadzona w życie. Trybunał Konstytucyjny nawet jeżeli uzna niekonstytucyjność mniej znaczących przepisów (co i tak jest bardzo wątpliwe biorąc pod uwagę gorliwość nowo wybranych sędziów, którzy stanowią już większość składu TK), to jednocześnie na mocy art. 122, ust. 4 uzna, że nie są one nierozerwalnie związane z ustawą, co otworzy Prezydentowi drogę do jej podpisania z wyłączeniem zakwestionowanych przepisów. Niezależnie od wybranej drogi, można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że za kilka miesięcy Sąd Najwyższy znajdzie się w rękach Zbigniewa Ziobry.
Czy oznacza to, że protesty społeczne nie mają sensu? Wręcz przeciwnie. Poza ogromnym znaczeniem dla budowy społeczeństwa obywatelskiego widać wyraźnie, że wpłynęły one decydująco na zmianę postawy Andrzeja Dudy, który początkowo nie miał zamiaru w żaden sposób przeciwstawiać się woli Jarosława Kaczyńskiego. Nawet jeżeli tym razem nie przyniosą pełnego sukcesu, to i tak mogą mieć znaczenie na przyszłość i powstrzymać rządzących (nie tylko Prawo i Sprawiedliwość) przed kolejnymi zmianami demontującymi stopniowo polską demokrację. Zwiększają też szanse na to, że za dwa lata o wyniku kolejnych wyborów będą decydowały rzeczywiste decyzje wyborców, a nie tych, którzy te głosy będą liczyli. I może już nikt nie będzie musiał żegnać się z widzami lub słuchaczami słowami Edwarda R. Murrowa.
Karol Winiarski