Gra
„Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem wojewodą powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy.”
Ten słynny cytat z „Potopu” Henryka Sienkiewicza, nie do końca oddaje rzeczywiste intencje hetmana wielkiego litewskiego Janusza Radziwiłła, który podpisując w Kiejdanach układ ze Szwedami kierował się głównie racją stanu Wielkiego Księstwa Litewskiego. Około 90% terytorium litewskiego państwa (Wielkie księstwo Litewskie było jedynie połączone unią realną z Królestwem Polskim zwanym Koroną) znajdowało się wówczas pod rosyjską okupacją. W tym samym czasie ostatnie oddziały koronne właśnie przechodziły na stronę Karola X Gustawa, a prawie cała dzisiejsza Ukraina zajęta była przez Rosjan, z którymi współdziałali Kozacy Bohdana Chmielnickiego. Doskonale jednak pasuje ono do charakterystyki naszej obecnej klasy politycznej. Ostatnie zamieszanie z podwyżkami obnażyło to w pełni. Jakże szybko wezwania wszystkich kandydatów niedawnych wyborów prezydenckich o konieczności szukania porozumienia ponad podziałami, znalazły pozytywny odzew w ustawie uchwalonej przez Sejm przygniatającą większością głosów i przewidującą ogromne podwyżki dla polityków oraz zwiększenia o połowę subwencji dla partii politycznych.
Roztrząsanie tego, kto był inicjatorem tego pomysłu jest zajęciem jałowym. Nie jest to istotne, ponieważ wszyscy (oczywiście poza posłami Konfederacji, Razem, kukizowcami i nielicznymi przedstawicielami innych ugrupowań głosującymi przeciw), wyczekiwali tego, jak przysłowiowa kania dżdżu. Jeżeli się komuś wydawało (a tak wynika z komentarzy zwłaszcza zwolenników opozycji), że większość posłów najważniejszych ugrupowań kandydowała do Sejmu ponieważ „Polacy zasługują na więcej” , żeby „ratować Polskę przed dyktaturą”, „być blisko ludzi”, budować „nową solidarność”„***** ***”, czy reprezentować „polskie sprawy”, to jest człowiekiem wyjątkowo naiwnym. Parlamentarzysta to całkiem niezła fucha, a przecież może być jeszcze lepsza. Nie wymaga wiedzy, nie trzeba się zbytnio przepracowywać, można pozwiedzać świat, odpocząć od małżonka, posmakować lepszego świata, nie ponosi się żadnej odpowiedzialności – no chyba, że przeciwnik polityczny albo wkurzony wyborca nerwowo nie wytrzyma i przyłoży. Nawet przy głosowaniu nie trzeba się wysilać, bo przecież sekretariat klubu podsunie ściągawkę, a gdy zapyta o coś dziennikarz, wyrecytuje się przekaz dnia przygotowany przez partyjnych pijarowców.
Oczywiście nie wszyscy parlamentarzyści są tacy. Zdarzają się również kompetentni, zaangażowani w swoją publiczną działalność, potrafiący myśleć i wypowiadać się niezależnie. Tyle, że z kadencji na kadencję jest ich coraz mniej. Nie dotyczy to zresztą wyłącznie Sejmu. To charakterystyczny proces dla wszystkich ciał przedstawicielskich, które w coraz większym stopniu stają się kosztowną atrapą, nie mającą żadnego praktycznego znaczenia. Zgodnie z klasycznym prawem Kopernika-Greshama – gorszy pieniądz wypiera lepszy.
Oczywiście bez zgody politycznych liderów, żadna próba skoku na kasę nie mogłaby zostać nawet zapoczątkowana. Dlaczego więc zdecydowali się oni na takie posunięcie wiedząc, że elektorat nie będzie zachwycony? Dlatego, że są przywódcami plemienia. A członkowie plemienia akceptują tylko takiego wodza, który zapewnia im łupy. Posłowie i senatorowie PiS-u mogą przynajmniej umieścić swoje rodziny w spółkach Skarbu Państwa, ale też z zazdrością patrzą na kilkakrotnie nieraz wyższe zarobki ich wcale nie bardziej kompetentnych (a w zasadzie równie niekompetentnych) kolegów i koleżanek, którzy załapali się na ciepłe posadki. Parlamentarzyści KO mogą liczyć tylko na samorządowców i kontrolowane przez nich coraz liczniejsze spółki komunalne, ale nie wszyscy pochodzą z obszarów, gdzie rządzą prezydenci z Platformy. Jeszcze gorzej ma SLD, któremu z dawnej potęgi samorządowej pozostał jedynie wspomnień czar. Najgorzej zaś parlamentarzyści PSL, który poza nielicznymi spółkami kontrolowanymi przez starostów, może liczyć wyłącznie na samorząd wojewódzki, gdzie jednak muszą im wystarczyć jedynie okruchy z platformianego stołu. Tym większe naciski na liderów, aby przynajmniej zwiększyć sejmowa frukta. A ci, osłabieni porażką ich kandydatów w wyborach prezydenckich, postanowili wzmocnić swoją pozycję (Borys Budka chciał np. zachować fotel przewodniczącego klubu, co pozwoliłoby mu w pełni kontrolować Platformę) robiąc dobrze swoim posłom i senatorom. I jak to często bywa, osiągnęli dokładnie odwrotny efekt.
Dlaczego w takim razie odpuścili? Samo oburzenie ich wyborców nie było decydujące. Wiadomo przecież, że elektorat zawyje, a i tak przy kolejnych wyborach zagłosuje tak samo – podziały są tak głębokie, że przejścia na drugą stronę politycznej barykady wśród wyborców już prawie się nie zdarzają. Zwykłymi członkami swoich partii też się nie przejmowali – znany z PZPR centralizm demokratyczny kwitnie w najlepsze. Kwestionujących geniusz przywódców zawsze można z partii wyrzucić pod zarzutem szkodzenia organizacji, a sąd partyjny posłusznie zaklepie decyzję lidera. Problemem była wewnętrzna opozycja, która poczuła krew. To groźba utraty władzy zmusiła Borysa Budkę do odwrotu, ponieważ Grzegorz Schetyna już szykował się do odzyskania stołka przewodniczącego partii. Śladem Budki musieli pójść pozostali liderzy opozycyjnych ugrupowań – głosując dalej razem z posłami i senatorami Zjednoczonej Prawicy znaleźliby się na cenzurowanym, na co zresztą zapewne Platforma bardzo liczyła. W ten sposób PiS został osamotniony, a prezes nie chciał ryzykować. Jemu przecież pieniądze nie są do szczęścia potrzebne, a posłowie i senatorowie i tak zrobią to co postanowi.
Zabawne były stwierdzenia niektórych komentatorów, że wyższe pensje posłów i senatorów spowodowałyby zainteresowanie kandydowaniem osób bardziej kompetentnych i potrafiących samodzielnie myśleć. Być może tacy by się pojawili. Tyle, że i tak nie mieliby większych szans. Ich rozpoznawalność zwykle nie jest duża. Nie potrafią robić wokół siebie zamieszania w mediach społecznościowych – nie są znani z tego, że są znani. Ich jedyną szansą byłoby wysokie miejsce na liście. Ale o tym decydują liderzy. A im przecież nie zależy na robieniu sobie problemów. Taki inteligent i fachowiec może o coś zapytać, mieć własne zdanie, zagłosować zgodnie z sumieniem. Same kłopoty. Lepiej mieć wiernych żołnierzy, którzy wypełnią każde polecenie nie zastanawiając się nad jego konsekwencjami. Bierny, mierny, ale wierny.
Oczywiście nie można zapominać o jeszcze jednej okoliczności. Naszych wybrańców narodu, jak samo to określenie wskazuje, wybrał naród. Czyli my – wyborcy. To nie są uzurpatorzy, których ktoś nam narzucił protektor ze wschodu jak w wieku XVIII, zaborca jak w wieku XIX czy komuniści jak w czasach PRL-u. Oczywiście można się bronić twierdząc, że dopiero teraz pokazali swoje prawdziwe oblicze. Być może rzeczywiście, niektórzy z nich udawali w czasie kampanii kogoś innego, być może dopiero potem pod wpływem otoczenia stali się innymi ludźmi. Może. Ale przecież za trzy lata znowu na nich zagłosujemy. Zaciskając zęby, wypierając z pamięci, racjonalizując. I znowu wkrótce po wyborach będziemy zaskoczeni, że nie są tacy jakbyśmy chcieli. Ale dlaczego mieliby być? Nic na tym nie zyskają. Z poza tym bądźmy szczerzy – przecież większość z nas będąc na ich miejscu zrobiła dokładnie to samo. Kilka tysięcy miesięcznie piechotą nie chodzi.
Nic się nie zmieni. Budka i spółka niczego się nie nauczą. Nie muszą, ponieważ oni już to wszystko dobrze wiedzą. Polityka to przecież taka gra, w której wygrywa ten, który skuteczniej będzie poruszał pionkami. W demokracji jest trochę gorzej, ponieważ pionki mają coś do powiedzenia i mogą iść nie tam, gdzie politycy by chcieli. Dlatego wygrywa ten, kto skuteczniej nimi zmanipuluje. I nie miejmy pretensji do graczy. Takie są reguły tej gry. Sami je ustaliliśmy. A przynajmniej zaakceptowaliśmy.
P.S.
Piszę ten tekst w dniu pogrzebu Henryka Wujca. Dwa dni wcześniej zmarła Józefa Hennelowa. Wspominając ich, wszyscy, bez względu na poglądy, podkreślają bezinteresowność, dystans wobec siebie, szacunek dla innych ludzi i ich przekonań, społeczne zaangażowanie. „Sensem swego życia uczynił służenie dobru zwykłych ludzi w Polsce i gdzie indziej” – te słowa Dalajlamy skierowane do wdowy po Henryku Wujcu, w pełni też można odnieść do Józefy Hennelowej. W latach 90-tych obydwoje byli czynnymi politykami. Ćwierć wieku temu takich ludzi w naszym Sejmie i Senacie było wielu. Po wszystkich stronach sceny politycznej, chociaż zdecydowanie najwięcej reprezentowało dawną antykomunistyczną opozycję. A przecież lata spędzone w więzieniach, obozach internowania, doświadczenia pozbawiania pracy, możliwości robienia kariery zawodowej czy naukowej, prześladowania członków rodzin, usprawiedliwiałyby zupełnie inne zachowania. Z czasem stopniowo znikali z Sejmu i Senatu. Niektórzy się zmieniali. Część sama wycofywała się z polityki. Innych „wycofywali” wyborcy. Gdyby teraz pojawili się w polskim parlamencie, przypominaliby żywe skamieniałości. Bardzo, bardzo brakuje takich ludzi. Parlament byłby inny, polityka byłaby inna, Polska byłaby inna. Ale to my sami sobie zgotowaliśmy ten los. Wiele wskazuje, że w przyszłości tak nie będzie. Ale to wcale nie znaczy, że będzie lepiej.
Karol Winiarski