Gry i zabawy
Ubiegłotygodniowy wyrok Trybunału Konstytucyjnego był zaskoczeniem. Nie chodzi oczywiście o sentencję wyroku, ale o sam fakt jego wydania. Wielokrotnie odraczana rozprawa wydawała się grą toczoną z Komisją Europejską, a stawką miało być zatwierdzenie Krajowego Planu Odbudowy. Skoro Jarosław Kaczyński dał Julii Przyłębskiej zielone światło, widocznie sytuacja się wyjaśniła. Najprawdopodobniej w poufnych negocjacjach uzgodniono, że w zamian za likwidację Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego KPO zostanie zatwierdzone i pierwsza transza dotacji popłynie do Polski. Oczywiście nie stanie się to od razu, ale po pewnym czasie, gdy emocje związane w wydaniem wyroku opadną.
Zaskoczeniem natomiast nie była reakcja opozycji. W chórze oburzenia, który wybrzmiał po ogłoszeniu wyroku TK, oczywiście pierwsze skrzypce grał Donald Tusk. Kalkulacja szefa PO jest prosta jak konstrukcja cepa. Przygniatająca większość Polaków jest zdecydowanie przeciwna polexitowi, co potwierdzają wszystkie badania opinii publicznej. Wystarczy więc przedstawić działania lidera obozu rządzącego jako przygotowanie do opuszczenia UE, a przynajmniej część elektoratu Prawa i Sprawiedliwości nie zagłosuje więcej na to ugrupowanie. Dlaczego jednak przy tak przytłaczającym sprzeciwie wobec opuszczeniu UE, samobójczą grę prowadzi Jarosław Kaczyński?
Działania podejmowane przez Jarosława Kaczyńskiego są ryzykowne, ale nie są samobójcze. To prawda, że mało kto chce polexitu. Ale mniej więcej połowa Polaków traktuje UE jak bankomat i nie chce, aby mieszała się ona do naszych spraw. Nawet część z tych, którzy krytykują działalność PiS-u w sprawach sądownictwa, nie życzy sobie ingerencji UE uważając, że powinniśmy sami rozwiązać ten problem. Na dodatek zdecydowana większość wyborców Prawa i Sprawiedliwości (około 90%) wierzy, że nasze członkostwo w tej organizacji nie jest zagrożone. Tym samym niebezpieczeństwo utraty elektoratu nie jest zbyt duże, a w zamian Jarosław Kaczyński neutralizuje zagrożenie ze strony Konfederacji i Solidarnej Polski. Dlatego takie działania umacniają, a nie osłabiają, pozycję prezesa i jego partii.
Czy Donald Tusk nie widzi tego niebezpieczeństwa? Prawdopodobnie zdaje sobie sprawę z taktyki Kaczyńskiego, ale ponieważ o przyszłym zwycięstwie w wyborach może zadecydować niewielka część głosujących (a może nawet w większym stopniu niegłosujących – zdemobilizowanych wyborców Prawa i Sprawiedliwości), uważa, że gra jest warta świeczki. Zresztą, nawet gdyby te założenia okazały się błędne, to przynajmniej Platforma umocniłaby się na pozycji lidera opozycji. A na tym przecież Tuskowi i innym liderom tej partii, zależy najbardziej. Jest to więc gra na zasadzie win-win (zwycięstwo niezależnie od rozwoju sytuacji). Dlatego też Tusk zapowiedział zorganizowanie protestów, po czym zaprosił na nie liderów pozostałych partii. Gdyby naprawdę zależało mu na stworzeniu wspólnego bloku opozycyjnego w celu zatrzymania antyunijnych działań obozu rządowego, uzgodniłby formę, miejsce i czas protestu przed jego ogłoszeniem z pozostałymi przywódcami opozycji. Ale jego celem jest aby realizowali oni jego polityczne pomysły, a nie współuczestniczyli w ich określaniu. Wasal ma znać swoje miejsce.
Problem relacji między prawem krajowym a prawem europejskim nie został wymyślony przez obecne władze naszego kraju. To problem systemowy, który od lat zamiatany pod dywan musiał kiedyś wybuchnąć. Nie da się bowiem bezproblemowo pogodzić sytuacji, w której z jednej strony obowiązuje prawo europejskie, ale z drugiej najważniejszym aktem prawnym jest krajowa konstytucja. A tak jest w przypadku wielu państw członkowskich.
Rozwiązanie tego dylematu pozornie jest proste. Zgodnie z art. 91, ust. 2 naszej ustawy zasadniczej „Umowa międzynarodowa ratyfikowana za uprzednią zgodą wyrażoną w ustawie ma pierwszeństwo przed ustawą, jeżeli ustawy tej nie da się pogodzić z umową.”. Zgodnie zaś z art. 188, ust. 2 Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach „zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie.” Czyli w sytuacji konfliktu między przepisami prawa unijnego a Konstytucją, ważniejsze są przepisy tego drugiego aktu prawnego, a te pierwsze nie obowiązują. Tyle, że taki stan jest niemożliwy do utrzymania i w konsekwencji może, choć nie zawsze się to dzieje w przypadku innych państw, spowodować nałożenie kar na państwo polskie przez TSUE. Żeby ich uniknąć, trzeba zmienić Konstytucję. Jak mawiał klasyk: „Wolność to uświadomiona konieczność”.
Sprawa jest jednak jeszcze bardziej skomplikowana. W praktyce bowiem nie ma czegoś takiego jak obiektywna niezgodność przepisu ustawy czy umowy międzynarodowej z Konstytucją. Wszystko zależy od interpretacji konkretnych przepisów, a ta zawsze jest subiektywna i zależy od członków organu, który jej dokonuje. Nawet jeżeli są oni niezawiśli od nacisków zewnętrznych, to przecież każdy z nich ma jakieś poglądy i doświadczenia życiowe. A to wpływa na dokonywaną wykładnię przepisów i przekłada się na zapadające wyroki co do zgodności badanego prawa z Konstytucją.
Ale i to nie kończy jeszcze problemów związanych z zależnościami miedzy prawem krajowym a unijnym. Tu bowiem pojawia się Trybunał Sprawiedliwości UE, który może badać zgodność przepisów tych dwóch porządków prawnych czyli nie tylko zgodności ustaw krajowych z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, ale także z prawem wtórnym, czyli głównie rozporządzeniami UE. To zaś w sposób oczywisty musi generować konflikty, jeżeli krajowy sąd konstytucyjny i TSUE w odmienny sposób zinterpretują zapisy traktatowe i wydadzą całkowicie sprzeczne ze sobą wyroki. Przykładem jest kwestia organizacji wymiaru sprawiedliwości. Jeżeli będziemy stosowali interpretację czysto literalną, to UE nic do struktury organów wymiaru sprawiedliwości, powoływania sędziów czy też organizacji zasad ich odpowiedzialności dyscyplinarnej i karnej. Ale jeżeli zastosujemy interpretację rozszerzającą, to sytuacja ulega radykalnej zmianie i organy wspólnoty europejskiej mogą kontrolować czy państwa nie łamią praworządności, trójpodziału władzy i zasady niezawisłości sędziowskiej. O ile dawniej, TSUE trzymał się ściśle zapisów traktatowych, to od pewnego czasu stara się dokonywać ich rozszerzającej wykładni. Tyle, że nigdzie te zasady nie są precyzyjnie zdefiniowane, co daje sędziom szerokie pole do popisu.
Prounijna ofensywa Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej byłaby zrozumiała, gdyby nie stanowisko Sejmu RP z lipca 2010 roku (a więc w okresie rządów koalicji PO-PSL) skierowane do Trybunału Konstytucyjnego i podpisane przez ówczesnego marszałka Grzegorza Schetynę. Jej kluczowy fragment brzmiał:
„Nie istnieje inny sposób pogodzenia tezy o najwyższej mocy konstytucji w systemie obowiązującego prawa unijnego niż przyjęcie, że zasada ta uwzględnia istniejące granice kompetencji Unii Europejskiej, a ostateczną decyzję o tym, czy te granice zostały przekroczone pozostawia Trybunałowi Konstytucyjnemu”.
Dokładnie takie samo stanowisko zajął teraz Trybunał Konstytucyjny. Dlaczego więc PO zmieniła zdanie? W 2010 roku zbliżały się wybory samorządowe, a za rok miały się odbyć wybory parlamentarne. Większość wyborców nie była wtedy skłonna zgodzić się na tak daleko idące ograniczenie naszej suwerenności. Wówczas Platforma walczyła o większość sejmową. Dzisiaj walczy tylko o większość wśród opozycji, a prounijne zastawienie Polaków jest większe niż było jedenaście lat temu.
Instrumentalne traktowanie relacji między prawem polskim a unijnym przez Donalda Tuska nie zmienia oczywiście oceny autorytarnych dążeń Jarosława Kaczyńskiego zmierzających do całkowitego podporządkowania wymiaru sprawiedliwości. Interwencja organów unijnych byłaby jak najbardziej zasadna, gdyby spełnione były trzy warunki. Po pierwsze, zasady na jakich powinna się opierać organizacja wymiaru sprawiedliwości zostałyby precyzyjnie zapisane w prawie unijnym. Po drugie, wszystkie kraje traktowane byłyby w ten sam sposób, niezależnie od kiedy istnieje funkcjonujący u nich system wymiaru sprawiedliwości i jak wygląda praktyka jego stosowania. Po trzecie, sędziowie TSUE byliby wybierani w sposób całkowicie wykluczający udział zarówno organów władzy wykonawczej jak i ustawodawczej (podobnie zresztą należałoby zmienić w Polsce sposób wybory Trybunału Konstytucyjnego, ponieważ wybór jego członków przez Sejm oznacza, że jest to organ całkowicie upolityczniony – i to nie od 2015 roku, ale od samego momentu jego powstania).
Czy jest jakakolwiek szansa na zrealizowanie tych założeń. Oczywiście, że nie. Mało komu zależy na stworzeniu jasnego i transparentnego systemu, który ograniczałby władzę polityków. Ale istniejący stan rzeczy będzie generował kolejne konflikty i to niekoniecznie dotyczące Polski. W naszym zaś przypadku UE wyrazi oczywiście święte oburzenie wyrokiem TK i najprawdopodobniej na tym się skończy. Komisji Europejskiej nie zależy na eskalowaniu konfliktu z Polską, a likwidacja Izby dyscyplinarnej zostanie w Brukseli ogłoszona jako wielki sukces w przywracaniu praworządności. Oczywiście to samo ogłoszą również Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki, gdy w zamian zostanie zaakceptowany nasz Krajowy Plan Odbudowy i pierwsze pieniądze popłyną do Warszawy. Takiż sam sukces ogłosi oczywiście również Donald Tusk, który jakiś czas temu obiecał, że załatwi Polsce wypłatę należnych jej środków. Oczywiście większość elektoratu dwóch głównych partii politycznych będzie zachwycona skutecznością swoich liderów, bo przecież jak słusznie w 2005 roku zauważył Jacek Kurski „ciemny lud to kupi”. A ciemny lud, choć w różnych proporcjach, jest wśród zwolenników wszystkich polskich ugrupowań. W końcu demokracja to obecnie umiejętność manipulowania elektoratem za pomocą środków masowego przekazu i najnowszych technologii informatycznych. Wygrywa ten, kto okaże się skuteczniejszym manipulatorem. Kaczyński i Tusk dobrze o tym wiedzą.
Karol Winiarski