Iracka lekcja
Prawie bez echa przeszła dwudziesta rocznica rozpoczęcia drugiej wojny w Zatoce – amerykańskiej inwazji na Irak w roku 2003. Chociaż w ataku, a potem w okupacji podbitego kraju, uczestniczyli także przedstawiciele wielu innych państw (w tym Polski), to jednak inicjatorem i głównym realizatorem całego przedsięwzięcia były Stany Zjednoczone. Inwazja okazała się największym błędem Zachodu w XXI wieku o dalekosiężnych negatywnych skutkach widocznych zarówno na Bliskim Wschodzie, jak i na całym świecie, do dnia dzisiejszego.
Gdy w 1990 roku Prezydent George Bush podejmował decyzję o zbrojnym przeciwstawieniu się aneksji Kuwejtu przez Irak rządzony przez Saddama Husajna, mało kto miał wątpliwości co do słuszności tego kroku. Akcję usankcjonowała Organizacja Narodów Zjednoczonych (Chiny i ZSRR w trakcie głosowania w Radzie Bezpieczeństwa nie zastosowały prawa veta), cały zachodni świat wsparł wysiłki Amerykanów, a cele jakie sobie postawił Prezydent USA ograniczały się wyłącznie do wyzwolenia Kuwejtu spod irackiej okupacji. Pozwoliło to oczywiście Saddamowi Husajnowi utrzymać się przy władzy i krwawo stłumić powstanie szyitów, ale zapobiegło też kompletnemu chaosowi, który miałby miejsce po upadku reżimu. Iracki dyktator zobowiązał się również do zniszczenia broni chemicznej (produkowanej dzięki sprzedaży odpowiednich komponentów przez państwa zachodnie i użytej w 1988 roku przeciw Kurdom) oraz zgodzić się na inspekcje instalacji militarnych na terenie jego kraju. Wielu, a zwłaszcza amerykańscy neokonserwatyści, czuło niedosyt.
W roku 2000 wybory prezydenckie w USA wygrał (otrzymując mniej głosów niż jego przeciwnik) George W. Bush, syn wyzwoliciela Kuwejtu. W tym przypadku nie potwierdziło się jednak znane powiedzenie o jabłku, które pada niedaleko od jabłoni. Młodszy Bush pod wieloma względami był przeciwieństwem swojego ojca. Przekonany o misji powierzonej mu przez Boga i historię postanowił dokończyć to, czego jego zdaniem nie zrealizował ojciec. Zadanie ułatwił mu atak terrorystów Al-Kaidy na World Trade Center i Pentagon 11 września 2001 roku. O ile odwetowa inwazja na Afganistan, w którym Osama bin Laden i jego ludzie mieli swoje bazy, nie wzbudzała poważniejszych kontrowersji, a stosunkowo szybki sukces został przyjęty z uznaniem na całym świecie, to już plany zaatakowania Iraku wzbudziły zdziwienie i opór nawet wśród sojuszników USA.
Głównym uzasadnieniem inwazji było zagrożenie dla świata ze strony Saddama Husajna, który miał posiadać broń masowego rażenia. Przedstawiane dowody nie były jednoznaczne, ale Amerykanie zapewniali o ich prawdziwości. Wiara, że tak właśnie jest była w dużym stopniu spowodowana dotychczasowymi doświadczeniami z irackim dyktatorem. Wiadomo było o używaniu przez niego broni chemicznej przeciw Kurdom oraz prowadzonych od połowy lat 70-tych pracach nad budową bomby atomowej, które zostały przerwane izraelskim atakiem na ośrodek w Osiraku w 1981 roku. Na dodatek Husajn po kilku latach wyrzucił międzynarodowych kontrolerów, którzy mieli pilnować wypełnienia przez niego obietnicy likwidacji broni masowego rażenia. Nie wiedziano jednak, że Saddam Husajn panicznie bał się Iranu i dlatego nie chciał jednoznacznie przyznać, że jej nie posiada. Nie przypuszczał, że prawo międzynarodowe może złamać nie sąsiad rządzony przez szyickich ajatollahów, a najważniejsze światowe mocarstwo, które przedstawiało siebie jako gwarant światowego porządku.
Żeby ukazać Saddama Husajna w jeszcze gorszym świetle, Amerykanie oskarżyli go o kontakty z Al-Kaidą. Od samego początku wzbudzało to wątpliwości, ponieważ dla fundamentalistów islamskich, świecki dyktator był nie mniejszym szatanem niż Wuj Sam, a sam Husajn religijnych opozycjonistów zwalczał równie brutalnie jak i innych przeciwników reżimu. A jednak wielu Amerykanów, którzy nie mogli się otrząsnąć po mającym miejsce półtora roku wcześniej ataku, gotowych było w to uwierzyć. Podobnie jak w opowieści o demokracji i prawach człowieka, które zapanują w Iraku po obaleniu tyrana. Uwierzył w to zresztą chyba sam George W. Bush, co akurat w jego przypadku zbytnio nie zaskakuje. Arogancja i ignorancja często idą ze sobą w parze.
Zjednoczony po atakach z 11 września świat zachodni, w kwestii Iraku dramatycznie się podzielił. Za Stanami Zjednoczonymi opowiedziała się tradycyjnie Wielka Brytania, chociaż władzę sprawował tam Partia Pracy i jej szef Tony Blair (kilka lat później przeszedł na katolicyzm). Sama partia uległa zresztą z tego powodu głębokiemu, wewnętrznemu podziałowi, co doprowadziło do odejścia z niej grupy czołowych polityków. Nie zaskoczyło również stanowisko Francji, przynajmniej od czasów de Gaulle`a mocno sceptycznej wobec polityki USA. „Zawiódł” Amerykanów ich wierny powojenny sojusznik – Niemcy. Rządzący w sojuszu z mocno wówczas pacyfistycznymi Zielonymi socjaldemokraci, zdecydowanie poparli przeciwników inwazji. Ich stanowisko miało tym większe znaczenie, że w tym okresie Niemcy zasiadały w Radzie Bezpieczeństwa jako jej niestały członek. W drugą stronę wewnętrzny układ polityczny zadziałał we Włoszech. Prawicowy rząd Silnio Berlusconiego stanął po stronie USA. Takie samo stanowisko zajęła większość dawnych państw postkomunistycznych, które dawną wasalność wobec ZSRR zastąpiły równie gorliwą uległością wobec nowego wielkiego brata. Z drugiej strony, większość krajów zachodnich protestowało przeciw awanturniczej polityce Busha.
Szczególną gorliwością we wspieraniu agresora wykazała się Polska. Co ciekawe, był to okres największej w III RP dominacji postkomunistów. Gorącymi zwolennikami wsparcia Amerykanów okazali się zarówno Prezydent Aleksander Kwaśniewski, jak i premier Leszek Miller. Rząd miał w tym względzie wsparcie ugrupowań opozycyjnych – Polskiego Stronnictwa Ludowego (mimo, że właśnie zostało usunięte z rządu), Platformy Obywatelskiej, a także Prawa i Sprawiedliwości. Jedynie Liga Polskich Rodzin i Samoobrona były przeciwne udziałowi wojsk polskich w operacji. Zwolennicy inwazji zupełnie przy tym nie przejmowali się jednoznacznym stanowiskiem Jana Pawła II, który w dramatycznych apelach wzywał do pokojowego rozwiązania sporu. Ale przecież polski papież zawsze był (i jest w dalszym ciągu) wykorzystywany instrumentalnie, a jego przesłanie politycy mają w głębokim poważaniu. Zwłaszcza ci, którzy nieustannie powołują się na katolickie wartości i katolicką naukę społeczną.
Inwazja na Irak była ewidentnym pogwałceniem prawa międzynarodowego. Ze względu na sprzeciw Chin, Rosji i Francji nie było szans na uzyskanie zgody Rady Bezpieczeństwa ONZ. Stany Zjednoczone próbowały uzyskać chociaż kwalifikowaną większość (9 na 15) głosów, co dałoby im może nie formalne, ale przynajmniej moralne prawo do ataku. Mimo różnorakim prób nacisku dokonywanych przy pomocy Wielkiej Brytanii, nawet to im się nie udało. Pozostała próba naciągania dawnej rezolucji RB, która odnosiła się do zupełnie innej sytuacji i została uchwalona w zupełnie innych okoliczności.
Zajęcie Iraku przebiegło dość prosto. Państwo Saddama Husajna okazało się domkiem z kart, który upadł przy pierwszym, silniejszym podmuchu. Ale sytuacja szybko zaczęła się komplikować. Zwycięzcy rozwiązali iracką armię, policję i znaczną część administracji, co bardzo szybko doprowadziło do totalnego chaosu. Jak grzyby po deszczu powstawały nie tylko nowe organizacje polityczne, ale i zbrojne grupy, które podjęły rywalizację o wpływy. Szybko przekształciła się ona w walkę zbrojną z władzami okupacyjnymi. Pojawiły się oczywiście również organizacje fundamentalistyczne, których wcześniej w Iraku nie było. Szybko też okazało się, że wprowadzanie demokracji w podzielonym etnicznie, religijnie i klanowo kraju, nie mającym żadnych demokratycznych tradycji, nie ma kompletnie sensu.
W ciągu kilku lat Amerykanie stracili ponad 3,5 tys. swoich żołnierzy (pozostali członkowie koalicji 279 żołnierzy, w tym Polska 28). Liczba ofiar wśród Irakijczyków nie jest znana, ponieważ okupanci zakazali liczyć cywilne ofiary konfliktu. Szacunki są bardzo rozbieżne, a najbardziej pesymistyczne mówią nawet o 600 tys. zabitych. Do tego trzeba doliczyć ofiary pośrednie – Irakijczyków zmarłych w wyniku pogorszenia warunków życia i dostępu do opieki medycznej. Gospodarka kraju uległa dalszej degradacji, stając się zresztą miejscem robienia kokosowych interesów przez wielkie, głównie amerykańskie, koncerny. Trudno jednak powiedzieć, że skorzystali na tym zwykli Amerykanie – kto inny przecież generował zyski, a kto inny (amerykański podatnik) ponosił koszty. Wojna i okupacja kosztowała w sumie około biliona dolarów, mocno przyczyniając się do pogłębienia zadłużenia USA, które przekracza już 100% jego PKB. Rozgrabione zostały zabytki starożytnej Mezopotamii, ponieważ nikomu w dowództwie wojsk amerykańskich nie przyszło do głowy zabezpieczenie irackich muzeów. Trudno doszukać się jakichkolwiek pozytywnych efektów agresji poza obaleniem Saddama Husajna, którego schwytano po wielu miesiącach poszukiwań, skazano po śmierć i stracono. Tyle, że iracki dyktator najkrwawsze lata swoich rządów, kiedy zresztą współpracował z państwami zachodnimi, miał już za sobą, a na świecie bez problemu można było znaleźć wielu innych rządzących bandytów.
Skupienie się na zwalczaniu rebeliantów zmusiło armię amerykańska do przerzucenia części sił z, wydawało się wówczas w miarę spokojnego, Afganistanu. Przyśpieszyło to proces odbudowy talibskiej partyzancki i w konsekwencji zniweczyło wieloletnie wysiłki zmierzające do budowy tam w miarę cywilizowanego państwa. W samym Iraku brak silnej i stabilnej władzy, zwłaszcza na obszarach zamieszkałych przez arabskich sunnitów, doprowadził po kilku latach do powstania Państwa Islamskiego. To z kolei uruchomiło masową falę migracyjną, która zdestabilizowała sytuację w Europie i wzmocniła wpływy populistów. Pokonanie islamistów było możliwe dzięki bohaterskiej walce kurdyjskich bojowników (i bojowniczek, co na Bliskim Wschodzie należy do wyjątkowej rzadkości) – peszmergów (patrzących śmierci w oczy). Licząc na wdzięczność Zachodu, przywódcy autonomicznego irackiego Kurdystanu, zorganizowali w 2017 roku referendum niepodległościowe. Szybka akcja wojsk rządowych, w pełni popartych przez państwa zachodnie, pozbawiła ich wszystkich zdobyczy terytorialnych uzyskanych kosztem Państwa Islamskiego. Podobny los spotkał ich rodaków z Syrii, których Donald Trump oddał na pastwę Turcji. Murzyn (kurdyjski) zrobił swoje, Murzyn może odejść.
Bezprawny z punktu widzenia prawa międzynarodowego atak na Irak wpłynął także na politykę Rosji. Nigdy prawdopodobnie się nie dowiemy czy Władimir Putin od samego początku planował odbudowę imperium przy wykorzystaniu siły zbrojnej, czy też zdecydował się na takie działania po kolejnych posunięciach Zachodu (Irak, Kosowo, Libia), widząc, że prawo międzynarodowe silnych nie dotyczy. Z pewnością jednak, to co stało się w 2003 roku, dało rosyjskiej propagandzie dogodne narzędzie do usprawiedliwiania własnej agresywnej polityki. To, że znaczna część świata (kraje azjatyckie, afrykańskie czy latynoamerykańskie) przyjęły wobec ataku Putina na Ukrainę postawę neutralną, a czasami wręcz przychylną dla Rosji, w dużym stopniu jest wynikiem agresywnej polityki USA, w tym przede wszystkim bezprawnego ataku na Irak.
Władimir Putin i jego współpracownicy powinni stanąć przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym w Hadze. Nigdy tam jednak się nie pojawią i to nie tylko dlatego, że Rosja nie jest sygnatariuszem powołującego go do życia traktatu rzymskiego. Układu nie podpisały albo nie ratyfikowały także inne kraje – Chiny, USA czy Izrael. Ale przede wszystkim trudno sądzić rosyjskich zbrodniarzy, gdy ich odpowiednicy ze Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii nie ponieśli żadnej odpowiedzialności za wywołanie wojny i śmierć setek tysięcy ludzi. Putin dobrze o tym wie i dlatego spokojnie może wysyłać na śmierć swoich obywateli, zabijać rakietami ukraińskich cywilów, a nawet wywozić do Rosji ukraińskie dzieci. Przecież w połowie lat 70-tych Amerykanie „ewakuowali” drogą lotniczą z Wietnamu ponad 3 tys. tamtejszych sierot (operacja Babylift), które następnie zostały adoptowane – głównie przez amerykańskie rodziny. Ich wietnamskich krewnych nikt o zgodę nie pytał.
A co zyskała Polska? Z pewnością opinię wiernego amerykańskiego sojusznika, który wykona każde polecenie płynące z Waszyngtonu. Ta „murzyńskość” jak nazywał taką postawę Radosław Sikorski, nasiliła się po objęciu władzy w 2005 roku przez PiS i została trochę ograniczona w okresie rządów Platformy Obywatelskiej, która prowadziła zdecydowanie bardziej asertywną politykę wobec wielkiego brata zza oceanu, niż jej poprzednicy. Powrót do władzy Prawa i Sprawiedliwości przywrócił jednak dawne zwyczaje. Na szczęście prochińska postawa Władimira Putina, skłoniła Stany Zjednoczone do silnego zaangażowania się po stronie Ukrainy, co leży też w naszym interesie. Ale Amerykanie nie robią tego z powodu chęci obrony wolności i demokracji. Bronią jedynie własnych interesów. Nas też obronią. Oczywiście o ile będzie to zgodne z ich aktualnymi interesami, a bynajmniej nie z wdzięczności za pomoc udzieloną w przeszłości, w co naiwnie wierzyli kiedyś Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller, a o czym teraz równie naiwnie są przekonani Jarosław Kaczyński i Andrzej Duda. Historia rzadko jest nauczycielką życia.
Karol Winiarski