Karnawał obietnic
Na wyspach Bergamutach
Podobno jest kot w butach
Widziano także osła
Którego mrówka niosła
Jest kura samograjka
Znosząca złote jajka
Na dębach rosną jabłka
W gronostajowych czapkach
Jest i wieloryb stary
Co nosi okulary
Uczone są łososie
W pomidorowym sosie
I tresowane szczury
Na szczycie szklanej góry
Jest słoń z trąbami dwiema
I tylko… wysp tych nie ma
Jan Brzechwa pisząc ten wiersz zapewne nie miał na myśli kampanii wyborczej. W obecnych czasach jest on jednak doskonałą ilustracją nie tylko polskiej polityki. W naszym kraju licytacja obietnic robi jednak chyba największe wrażenie. To już nie kilka czy kilkanaście miliardów, które co roku mają zasilać nasze domowe budżety. To kwoty sięgające kilkudziesięciu czy nawet kilkuset milionów złotych. W przypadku ugrupowań opozycyjnych (o dziwo, Lewica jest tu najmniej „hojna”) koszty ma ponieść głównie budżet państwa, który musiałby wzrosnąć co najmniej o połowę. Partia rządząca, roztaczając miraż państwa dobrobytu, stawia raczej na drenowanie samorządów i przedsiębiorców, na których już teraz przerzucane są koszty usług publicznych i wzrostu wynagrodzeń pracowników. To zresztą powoduje, że realizacja tych zapowiedzi jest najbardziej realna (wystarczy wprowadzić stosowne przepisy), ale długofalowe konsekwencje będą równie niszczące dla gospodarki, za co przyjdzie zapłacić przyszłym pokoleniom Polaków. Obecnie jednak karnawał wciąż trwa. Ale po karnawale zawsze nadchodzi post. Wielki post.
W czasie wakacji Prawo i Sprawiedliwość znajdowało się w wyraźnej defensywie zmagając się z kolejnymi wizerunkowymi wpadkami. Wydawało się nawet, że utrzymanie przez nią władzy w czterech kolejnych latach, może stanąć pod znakiem zapytania. W chwili obecnej sytuacja uległa radykalnej odmianie. PiS nie tylko pewnie zmierza po kolejne zwycięstwo, ale po raz pierwszy w historii naszego kraju może nawet uzyskać poparcie ponad połowy głosujących Polaków. Dobrze rozumieją to już liderzy ugrupowań opozycyjnych i dlatego zajęli się „bratobójczą” rywalizacją o resztki, które dla nich pozostały.
Majowe wybory do Parlamentu Europejskiego jasno pokazały, że marzenia o przejęciu władzy opozycja będzie musiała odłożyć na co najmniej cztery lata. I nie o władzę walczą w najbliższych wyborach Grzegorz Schetyna, Włodzimierz Czarzasty czy Władysław Kosiniak-Kamysz. Ludowcy i kukizowcy chcą po raz kolejny zasiąść w parlamencie. Lewica chce do niego powrócić. Cele Koalicji Obywatelskiej, a zwłaszcza Grzegorza Schetyny, są bardziej ambitne. Lider największej partii opozycyjnej patrzy bardziej perspektywicznie. Liczy na to, że następna kadencja Prawa i Sprawiedliwości będzie ostatnią, ponieważ nadchodzące spowolnienie gospodarcze w najlepszym razie uniemożliwi dalsze zaspokajanie rozbudzonych aspiracji polskiego społeczeństwa i rozbije teflonową powłoką chroniącą ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego. A wtedy PO ze swoim liderem triumfalnie powrócą do władzy bez konieczności realizowania nierealnych obietnic wyborczych, którymi w obecnej kampanii przebili wszystkich – sumując wszystkie wyjdzie około 200 mld zł. rocznie. Kryzys bowiem zwykle tonuje oczekiwania wyborców i sprowadza ich na ziemię. Na krótko.
Plan Grzegorza Schetyny nie ogranicza się jednak do pozbawienia władzy Jarosława Kaczyńskiego. Lider PO wyraźnie pozazdrościł swojemu politycznemu adwersarzowi pozycji, którą ten od lat ma na prawicy polskiej sceny politycznej. Dlatego jego marzeniem jest zmonopolizowanie politycznego centrum i całkowita marginalizacja lewicy. Do tego konieczny był wspólny start w wyborach i utworzenie jednego klubu, w którym oczywiście stopniowo pozostałe ugrupowania byłyby całkowicie skonsumowane przez PO. Plan się załamał, gdy PSL postanowiło zaryzykować samodzielny start w wyborach. W tej sytuacji Schetyna dał Włodzimierzowi Czarzastemu czarną polewką licząc widocznie, że podzielone i skłócone od lat ugrupowania lewicowe w ogóle nie wejdą do parlamentu. Paradoksalnie jednak przyczynił nie tylko do zjednoczenia lewicy, ale też do stworzenia dla swojego ugrupowania i dla niego samego realnej konkurencji po opozycyjnej stronie sceny politycznej. W ostatnim sondażu IBRIS-u przeprowadzonym na bardzo dużej grupie badawczej (8 tysięcy osób), różnica między Koalicją Obywatelską a Lewicą stopniała do zaledwie 7 punktów procentowych. I w tym właśnie kontekście należy odczytywać zaskakującą decyzję władz PO o wskazaniu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej jako kandydatki na premiera.
Duże rozbawienie wzbudzają rozważania niektórych dziennikarzy na temat przyszłego sprawowania funkcji premiera przez obecną wicemarszałek Sejmu. Przecież gdyby Grzegorz Schetyna widział choć minimalną szansę na przejęcie władzy, Małgorzata Kidawa-Błońska nigdy nie zostałaby kandydatką na szefową rządu. Szef Platformy zrozumiał, że dobrze byłoby choć w części podzielić się swoją odpowiedzialnością za przegrane wybory, a zarazem uniknąć za wszelką cenę uniknąć starcia w Warszawie z Jarosławem Kaczyńskim, które może się zakończyć jego spektakularną porażką. Dlatego dokonał podwójnej zamiany – Małgorzata Kidawa-Błońska zastąpi go nie tylko jako kandydat na funkcję premiera, ale również na pozycji lidera listy w Warszawie. Nie zmieni to oczywiście ostatecznego wyniku wyborów, ale może skutkować przesunięciem głosów pomiędzy ugrupowaniami opozycyjnymi – spokojna i zawsze uśmiechnięta polityczka Platformy o dość progresywnych poglądach, może przejąć przynajmniej część wyborców Lewicy.
Decyzja Grzegorza Schetyny, aczkolwiek motywowana jego własnym interesem, jest politycznie dobrym posunięciem, chociaż najprawdopodobniej nie zapobiegnie zakończeniu jego politycznej kariery jako lidera opozycji. Może też jednak olbrzymie znaczenie w kontekście wyborów. Ale nie tych, które odbędą się za miesiąc. Już wkrótce czeka nas kolejne wyborcze starcie – wybory Prezydenta RP. Małgorzata Kidawa-Błońska nigdy nie zostanie premierem. Ale ma realną szansę nawiązać walkę z Andrzejem Dudą, o ile tylko w trakcie kilku najbliższych tygodni nie spali się w ogniu kampanii wyborczej do Sejmu i Senatu. Pytanie tylko, czy te wiosenne wybory będą miały jakiekolwiek znaczenie. Jeżeli PiS uzyska za miesiąc ponad 60% mandatów, co pozwoli na każdorazowe odrzucanie prezydenckiego veta, rola głowy państwa będzie jeszcze mniejsza niż jest w chwili obecnej. Niezależnie od osoby, która ten urząd będzie pełniła.
Karol Winiarski