Klincz
Początek lutego przyniósł prawdziwy wysyp projektów mających doprowadzić do reformy sądownictwa dyscyplinarnego w naszym kraju. Pierwszy złożył Prezydent Andrzej Duda proponujący całkowitą likwidację Izby Dyscyplinarnej w Sądzie Najwyższym i przekazanie spraw odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów, prokuratorów i przedstawicieli innych zawodów prawniczych w ręce nowo utworzonej Izby Odpowiedzialności Zawodowej złożonej z wylosowanych sędziów SN (11 spośród 33 wskazywałby Prezydent RP). Dotychczasowi sędziowie Izby Dyscyplinarnej przeszliby w stan spoczynku, albo zasililiby pozostałe izby Sądu Najwyższego.
Kilka dni później pojawił się wspólny projekt firmowany formalnie przez Lewicę i Koalicję Obywatelską, a w rzeczywistości autorstwa Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia” wspieranego również przez inne prawnicze organizacje pozarządowe, m. in. Themis, Lex Super Omnia, „Wolne Sądy”. Zakłada on nie tylko likwidację Izby Dyscyplinarnej, ale także unieważnienie wyboru wszystkich sędziów wybranych przez nową Krajową Radę Sądownictwa (przy czym z nie do końca wiadomych powodów tylko sędziowie SN i NSA mieliby także zwrócić wynagrodzenie otrzymane w tym okresie).
W zaistniałej sytuacji musiało zareagować Prawo i Sprawiedliwość, które ustami swojego prezesa już pół roku temu zapowiadało likwidację Izby Dyscyplinarnej. Przez kilka następnych miesięcy widoczny był jednak narastający imposybylizm rządzącego ugrupowania, które nie było w stanie uzgodnić konkretnego rozwiązania ani z Prezydentem, ani z Solidarną Polską Zbigniewa Ziobry. Dopiero pojawienie się w Sejmie innych projektów zmusiło Prawo i Sprawiedliwość do przedstawienia własnego pomysłu na organizację sądownictwa dyscyplinarnego. Pozostawia on Izbę Dyscyplinarną, ale ogranicza jej jurysdykcję do innych niż sędziowie zawodów prawniczych.
Wzmożenie w temacie Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego związane jest oczywiście z brakiem zatwierdzenia Krajowego Programu Odbudowy przez Komisję Europejską spowodowaną między innymi funkcjonowaniem tej izby i karami nałożonymi na Polskę przez TSUE (milion euro dziennie). Kwestią drugorzędną jest zgodność z prawem działań instytucji unijnych, ponieważ nie ma żadnego niezależnego organu, który mógłby to ocenić i wydać wiążącą obie strony decyzję. Równie nieistotne są bajdurzenia Adama Bielana i niektórych polityków Solidarnej Polski o możliwości rezygnacji z miliardów euro czekających na Polskę i wycofania się Polski z unijnego mechanizmu jakim jest Fundusz Odbudowy. Zgodziliśmy się na niego półtora roku temu, a spłata wyemitowanych przez UE obligacji będzie pochodziła albo z nowych unijnych podatków (opłaty węglowej, cyfrowej, być może również mięsnej – o ile zostaną uchwalone), albo z wpłat bezpośrednich dokonywanych przez państwa członkowskie, które finansują także wydatki z kolejnych unijnych budżetów (w ramach siedmioletnich ram finansowych). Można oczywiście opowiadać o zniewoleniu Polski przez UE, brukselskiej okupacji i obronie prawdziwych wartości europejskich, ale ci, którzy o tym mówią powinni odpowiedzieć na podstawowe pytanie – dlaczego w dalszym ciągu jesteśmy członkiem Unii Europejskiej, skoro przecież nikt nas tam na siłę nie trzyma? Na dodatek niektórzy z nich pobierają od naszych „okupantów” całkiem niemałe wynagrodzenie. Cytując Patryka Jakiego, „jak można to nazwać – zdradą?”. A dodając już od siebie, jak można nazwać inaczej pobieraną przez niego pensję europosła – judaszowymi srebrnikami?
Połowiczność rozwiązań proponowanych przez Prezydenta i partię rządzącą wynika nie tylko z obaw przed negatywną reakcją Solidarnej Polski i betonowej części Prawa i Sprawiedliwości, chociaż zwłaszcza dla Jarosława Kaczyńskiego jest to poważny problem, znacząco ograniczający pole politycznego manewru. Dla Zbigniewa Ziobry walka z Unią Europejską jest fundamentem jego politycznej działalności. Nie chodzi oczywiście o osobiste przekonania ministra sprawiedliwości – nie mają one większego znaczenia w porównaniu z politycznym interesem. Zbigniew Ziobro wie, że poparcie Polaków dla europejskiej wspólnoty jest bardzo powierzchowne (bankomat) i stopniowo będzie słabło. A to szansa dla tego młodego jeszcze polityka na wzmocnienie swojej pozycji i przejęcie przynajmniej części schedy po Jarosławie Kaczyńskim. Nie oznacza to jednak, ze przygotowuje się on do samodzielnego startu w wyborach czy zawarcia wyborczego sojuszu z Konfederacją (lub przynajmniej z jego narodową częścią). To odpowiednio plan C i B. Plan A to zmuszenie Jarosława Kaczyńskiego do umieszczenia kandydatów Solidarnej Polski na listach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości. Gdyby poparcie dla ugrupowania Zbigniewa Ziobry było na poziomie Porozumienia Jarosława Gowina, mógłby on zostać przez niekwestionowanego lidera polskiej prawicy spuszczony do politycznego kanału. Ale możliwość utraty dwóch lub trzech procent głosów (na więcej Solidarna Polska raczej nie powinna liczyć), może oznaczać utratę władzy. A to dla Jarosława Kaczyńskiego zbyt duże ryzyko, co oznacza, że niezależnie od swoich osobistych odczuć do Zbigniewa Ziobry, będzie go musiał wpuścić do politycznego kurnika.
Jest jednak poważniejszy powód braku zgody na przyjęcie wszystkich warunków stawianych przez Komisję Europejską – likwidacji Izby Dyscyplinarnej, przywrócenia zawieszonych przez nią sędziów do orzekania i zmiany organizacji sądownictwa dyscyplinarnego. Dochodzą do tego wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, które uznają sposób powołania sędziów przy udziale nowej KRS za niezgodny z zasadami niezawisłości sędziowskiej i tym samym za nieważny (ciekawe co sędziowie tych organów sądzą o własnym powołaniu?). Pomijając już aspekty prestiżowo-emocjonalne, wprowadziłoby to do polskiego wymiaru sprawiedliwości niewyobrażalny chaos. Unieważnienie powołania około tysiąca sędziów, a tym samym uznanie, że nigdy nie byli sędziami, oznaczałoby konieczność powtórzenia setek tysięcy procesów z ich udziałem. Dla wprowadzających takie rozwiązania byłoby to politycznym samobójstwem.
Zgodny z żądaniami Komisji Europejskiej i wyrokami europejskich sądów jest projekt „Iustitii” poparty w całkowicie bezrefleksyjny sposób przez Koalicję Europejską i Lewicę. Co prawda nie zakłada on automatycznego unieważnienia wszystkich wyroków wydanych przez „fałszywych” sędziów, ale jak w takim razie traktować wydawane przez nich decyzje? Uznanie ich za wyroki kłóci się przecież z elementarnymi zasadami logiki i tak mocno podkreślaną przez liderów prawniczych stowarzyszeń koniecznością pełnego przestrzegania zasad praworządności. Unieważnienie z kolei spowoduje wrogie nastawienie wszystkich tych, którzy ponownie będą musieli miesiącami, a nawet latami czekać na sądowe rozstrzygnięcia ponosząc po raz kolejny związane z tym koszty. Dochodzą do tego pozbawieni swoich stanowisk sędziowie, których często jedyną winą jest to, że znaleźli się na drodze swojej zawodowej kariery w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. To prosta recepta na kolejną wyborczą klęskę i utrwalenie władzy Zjednoczonej Prawicy na kolejne lata. Dlatego Polskie Stronnictwo Ludowe i Polska 2050 nie zgodziły się w pełni zaakceptować projektu „Iustitii” uznając go za zbyt radykalny i zaproponowali w zamian alternatywne, mniej drastyczne, rozwiązania. Oczywiście spotkało się to z ostrą krytyką opozycyjnych radykałów odsądzających liderów obydwu partii od czci i wiary. Tym bardziej, że nie potępili oni w czambuł projektu prezydenckiego deklarując chęć poszukiwania kompromisu. I tu właśnie leży sedno problemu.
Swoje największe chwile Rzeczpospolita przeżywała w XVI wieku. Mieliśmy wówczas w Polsce ustrój nazywany niegdyś demokracją szlachecką, a obecnie coraz częściej systemem mieszanym, w którym istniała równowaga pomiędzy elekcyjnym monarchą, magnatami reprezentowanymi przez Senat i średnią szlachtą skupioną w izbie poselskiej. Celem toczonych na forum Sejmu sporów było dobro Rzeczpospolitej, a sposobem jego osiągnięcia szukanie kompromisu – jak wówczas mówiono dążenie do „powszechnej zgody”. Stosowane od połowy wieku następnego „liberum veto” było skrajną i wypaczoną formą obowiązującej od zawsze zasady. Coraz większa polaryzacja, rywalizacja magnackich koterii wspieranych przez zagranicznych mocodawców i narastający brak wzajemnego zaufania polskich elit politycznych doprowadziły do paraliżu państwowych instytucji, a konsekwencji do stopniowego upadku Rzeczpospolitej.
Od dłuższego czasu umiarkowani politycy po obydwu stronach są zakładnikami radykałów, którzy albo są przekonani o własnej nieomylności, albo cynicznie dążą do maksymalnej polaryzacji społeczeństwa. Ci pierwsi są przekonani, że ratują świat. Ci drudzy uważają, niestety słusznie, że taka taktyka zapewni im głosy wyborców. Zdobycie i utrzymanie władzy stawiają ponad wszystko. Wyborcy są przedmiotem, a nie podmiotem wyborczej rywalizacji. Ale będą też jej ofiarami. I jednym, i drugim nie zależy na odblokowaniu unijnych funduszy. Wręcz przeciwnie. Dla polityków Solidarnej Polski pozbawienie Polski miliardów euro będzie dowodem na nieudolność Mateusza Morawieckiego. Politycy Platformy są przekonani, że oburzenie z tego powodu i strach przed polexitem pozbawi ostatecznie Prawo i Sprawiedliwość wyborców i pozwoli im powrócić do władzy (chociaż sami jeszcze nie wiedzą, co z nią zrobią). Zmiana stanowiska Komisji Europejskiej zniweczyłaby te plany. A wiele wskazuje na to, że Ursula von der Leyen chciałaby zakończyć spór z Polską, nawet bez pełnego spełnienia wszystkich stawianych wcześniej żądań. Dlatego wszelki kompromis jest dla nich nie do przyjęcia.
A co z tymi, którzy zdają sobie sprawę, że polityczni przeciwnicy nie rozpłyną się we mgle, a ich wyborcy dalej będą żyli między nami? Albo przejdą na stronę radykałów, albo zostaną wyeliminowani z życia politycznego. Nie są nikomu do niczego potrzebni. Powrócą do łask po latach, ponieważ ludzki rozum zawsze dochodzi do głosu na zgliszczach i stosach trupów. Ale wtedy dla wielu z nas będzie już za późno.
Karol Winiarski