„KONSTYTUTA – PROSTYTUTA”
Wszystko wskazuje na to, że kabaret wyborczy powoli dobiega końca. Po ponad trzech tygodniach oczekiwania, najpierw na opublikowanie uchwały Państwowej Komisji Wyborczej, potem na uchwalenie nowej ordynacji wyborczej, a w końcu na wyznaczenie terminu wyboru przez Marszałek Sejmu (a w zasadzie potwierdzenie czy też ogłoszenie decyzji podjętej wcześniej przez Jarosława Kaczyńskiego), wiadomo już, że decydujące starcie będzie miało miejsce 28 czerwca, a ewentualna dogrywka 12 lipca. I byłoby to powodem do zadowolenia, gdyby nie fakt, że cały proces wyborczy nijak się ma do obowiązującej Konstytucji, o podstawowych zasadach wolnych, demokratycznych wyborów nie wspominając. Co najciekawsze, prawie wszyscy są z tego zadowoleni. Kandydaci, partie polityczne, wyborcy. Zewsząd słychać westchnienia ulgi i powszechne poparcie dla czegoś, co jeszcze niedawno uznane byłoby za działalnie ewidentnie niekonstytucyjne, łamiące demokrację i skrajnie niebezpieczne – ze względu na zagrożenie epidemiczne – dla wyborców. Pokazuje to po raz kolejny, w jak instrumentalny sposób traktowane są przez polityków w Polsce demokratyczne imponderabilia. I jak mało istotne jest to dla wyborców niezależnie od różniących ich poglądów.
Po odwołaniu przez Jarosława Kaczyńskiego majowych wyborów, jedynym w pełni konstytucyjnym sposobem rozwiązania powstałej sytuacji było zastosowanie art. 131, ust. 2, pkt 2 Konstytucji RP, który mówi o zrzeczeniu się urzędu przez Prezydenta RP. Innych, całkowicie zgodnych z obecnie obowiązującą ustawą zasadniczą sposobów nie było. Ponieważ jednak Andrzej Duda nie chciał iść tą drogą (albo też nie dostał zgody na takie rozwiązanie ze strony swojego zwierzchnika z Nowogrodzkiej), to pozostawały rozwiązania wymagające zastosowania przepisów regulujących inne, podobne sytuacje (wnioskowanie per analogiam), co zawsze jednak obarczone jest poważnym ryzykiem interpretacyjnym.
Najsensowniej brzmiała propozycja sformułowana w porozumieniu zawartym przez Jarosława Kaczyńskiego i Jarosława Gowina cztery dni przed pierwotnym terminem wyborów. Stwierdzenie przez Sąd Najwyższy zaistnienia sytuacji analogicznej do nieważności wyboru Prezydenta RP (art. 129, ust. 3) pozwoliłoby wrócić na grunt konstytucyjności wyborów dzięki art. 128, ust. 2, który reguluje kwestie nowych wyborów po stwierdzeniu nieważności wyboru Prezydenta. Zgodnie z nim nowy termin wyborów (wyznaczany najpóźniej 60 dni od daty ogłoszenia) wskazałaby Marszałek Sejmu. Mogłaby to jednak zrobić dopiero w ciągu 14 dni od daty opróżnienia urzędu Prezydenta – czyli w tym przypadku zakończenia kadencji Andrzeja Dudy (6 sierpnia). W praktyce oznaczałoby to przeprowadzenie wyborów w początkach października. Do tego czasu obowiązki głowy państwa zgodnie z art. 131, ust. 2, pkt.3 Konstytucji pełniłaby Marszałek Sejmu. Najważniejszą zaletą takiego rozwiązania (poza względami epidemicznymi), byłaby sądowa droga wprowadzenia go w życie.
Innym rozwiązaniem, ostatecznie przyjętym i zastosowanym, było uznanie przez Państwową Komisję Wyborczą (organ administracyjny, a nie sądowy), że zaistniała sytuacja najbardziej przypomina tą, która określona jest w art. 293 Kodeksu Wyborczego mówiącą o braku zarejestrowanych kandydatów. W takiej sytuacji nowe wybory ogłasza Marszałek Sejmu w ciągu czternastu dni od opublikowania uchwały PKW w Monitorze Polskim. Problem polega jednak na tym, że taka sytuacja nie jest regulowana w Konstytucji, która w ogóle nie przewiduje takiego przypadku. A to stawia pod znakiem zapytania konstytucyjność zapisu Kodeksu Wyborczego, który twórczo postanowiła zastosować PKW. Dało to też możliwość uchwalenia nowej ordynacji, która radykalnie skróciła wszelkie terminy wyborcze, co również nie ma żadnego umocowania w obowiązującej Konstytucji, a wręcz jest sprzeczne chociażby z jej art. 2 określającym Polskę jako demokratyczne państwo prawa.
Trzecią możliwością była ta, która została zaproponowana przez kilku wybitnych konstytucjonalistów. Ich zdaniem należało poczekać do zakończenia kadencji Prezydenta, co oznaczałoby opóźnienie urzędu i zastosować tryb analogiczny do stosowanego przy stwierdzeniu nieważności wyboru. Nie oznaczałoby to jednak całkowitego wyeliminowania problemu braku podstaw konstytucyjnych tego rozwiązania. Obowiązująca Konstytucja RP nie przewiduje bowiem opróżnienia urzędu poprzez zakończenie kadencji, a także nie reguluje kwestii pełnienia obowiązków głowy państwa w takiej sytuacji. To oznaczałoby konieczność poszukania rozwiązań regulujących podobne sytuacje i zastosowania wnioskowania przez analogię. Akurat w tym przypadku nie byłoby to specjalnie trudne, ponieważ zawsze w przypadku zarówno trwałego (art. 131, ust. 2), jak i czasowego (art. 131, ust. 1) opróżnienia urzędu Prezydenta, funkcje tą pełni Marszałek Sejmu.
Mocno wątpliwa była natomiast interpretacja zaproponowana przez prof. Ewę Łętowską, której zdaniem cała ta sytuacja nie tylko, że jest regulowana przez Konstytucję, ale nawet przekazuje pełnienie obowiązków Prezydenta w okresie przejściowym w ręce Marszałka Senatu. Pani profesor powoływała się na art. 131, ust. 3 Konstytucji, który rzeczywiście powierza tą funkcję osobie stojącej na czele izby wyższej polskiego parlamentu, gdy Marszałek Sejmu nie może wykonywać obowiązków Prezydenta RP. Problem polega na tym, że chyba dla wszystkich zapis ten dotyczy okoliczności faktycznych, gdy osoba sprawująca funkcję Marszałka Sejmu nie jest w stanie fizycznie wykonywać tej funkcji – np. przebywa na oddziale intensywnej opieki medycznej. Tymczasem Ewa Łętowska uznała, że regulowany jest w nim określony stan prawny – gdy nie mamy Prezydenta, ale z przyczyn innych niż reguluje to art. 131, ust. 2 (śmierć, zrzeczenie urzędu, stwierdzenie nieważności wyboru, złożenie z urzędu orzeczeniem Trybunału Stanu czy uznanie trwałej niezdolności do pełnienia urzędu uchwałą Zgromadzenia Narodowego). Jak widać możliwość nowego interpretowania praktycznie każdego zapisu naszej Konstytucji jest nieograniczona. Stawia to jednak pod znakiem zapytania jej znaczenie. Skoro można przyjąć tak skrajną interpretację, to równie dobrze można inne zapisy Konstytucji zinterpretować praktycznie w dowolny sposób.
Opublikowanie uchwały PKW było przez trzy tygodnie wstrzymywane przez premiera Morawieckiego, a jego najbliżsi współpracownicy idąc w ślady swojego szefa kłamali w żywe oczy twierdząc, że jest ona analizowana pod względem prawnym. Tłumaczenie, poza tym że fałszywe, było na dodatek absurdalne. Odmowy badania legalności uchwały PKW odmówił Sąd Najwyższy. Dlaczego więc takie prawo miałby mieć przedstawiciel władzy wykonawczej? Nawet kłamać trzeba umieć.
Oczywiście jedynym powodem wstrzymywania się z opublikowaniem uchwały PKW, co zresztą post factum politycy Zjednoczonej Prawicy otwarcie przyznawali, była obawa, że Senat opóźni uchwalenie nowej ordynacji i tym samym wybory będą ogłoszone na podstawie dotychczasowego prawa wyborczego. Co ciekawe, było ono dziełem Prawa i Sprawiedliwości, a weszło w życie tuż przed majowymi wyborami w momencie, gdy wiadomo już było, że one się nie odbędą. Chodziło wówczas jedynie o uzyskanie formalnej – bardzo zresztą wątpliwej – legalizacji wcześniejszych przygotowań do wyborów korespondencyjnych, które pochłonęły prawie 70 mln zł., za co pełną odpowiedzialność prawną powinien ponieść Mateusz Morawiecki. Problemem była zresztą nie tyle zmiana zasad prawa wyborczego, ponieważ to robiono już wcześniej, ale konieczność ogłoszenie harmonogramu wyborów, który uniemożliwiałby ich przeprowadzenie 28 czerwca. O ile bowiem z trudem można jeszcze uznać, że określone terminy w nadzwyczajnych sytuacjach (pandemia) mogą być przesuwane na późniejszy okres, to oczywistym jest, że nie mogą zostać skrócone – nie można przecież dać kandydatom 45 dni na zbieranie podpisów, po czym po kilku dniach ogłosić, że termin jednak mija już po tygodniu. I dlatego z ogłoszeniem uchwały czekano aż ze względu na konstytucyjne terminy (30 dni) Senat nie będzie miał już możliwości przeciągnięcia procedury legislacyjnej poza 14-dniowy termin (od momentu publikacji uchwały Sejmu), jaki Marszałek Sejmu miała na wyznaczenie nowego terminu wyborów.
Nowa ordynacja wyborców w czasie prac w Senacie została jednoznacznie uznana przez czołowych polskich konstytucjonalistów za niekonstytucyjną. Wskazywali oni m. in. na:
– niedochowany kalendarz wyborczy z art. 128 ust. 2 (wybory w czasie kadencji powinny się odbyć najpóźniej 75. dnia przed jej końcem);
– naruszenie zasady równości wyborów (kandydaci „nowi” i „ze starego kalendarza”; nierówność możliwości prowadzenia kampanii kandydatów w porównaniu z ustępującym prezydentem; nierówność dotycząca wyborów krajowych i zagranicznych w obecnych warunkach);
– brak możliwości prowadzenia akcji wyborczej z powodu ograniczeń wynikających ze stanu epidemii.
Wcześniej osoby te były wyrocznią dla polityków opozycji, którzy przy każdej okazji podpierali się ich opiniami, wykazując niekonstytucyjność kolejnych działań Zjednoczonej Prawicy. Teraz nagle okazało się, że nikt nie bierze pod uwagę formułowanych przez nich zastrzeżeń. Wszyscy kandydaci uznali, że 28 czerwca to bardzo dobry termin na przeprowadzenie wyborów, a nowa ordynacja może i ma pewne kontrowersyjne zapisy, ale można je uznać za mało istotne. Skąd taka nagła wolta? Politycy Koalicji Obywatelskiej (czyli w praktyce PO, ponieważ Nowoczesna, Zieloni czy Inicjatywa Polska istnieją bardziej na papierze niż w rzeczywistości), po sukcesach sondażowych Rafała Trzaskowskiego, poczuli krew. Jednocześnie zdawali sobie sprawę, że trend wzrostowy będący głównie efektem premii za świeżość, wiecznie trwać nie będzie. A to oznacza, że jesienią kandydat PO nie mający, jak widać po jego ostatnich „programowych” wypowiedziach, nic ciekawego do zaproponowania (trudno się zresztą temu dziwić skoro jego macierzysta partia jest pod względem programowym wyjałowiona intelektualnie od wielu lat), może mieć znowu problemy z pokonaniem innych kandydatów opozycji. Ci z kolei pogodzili się już z porażką i także ze względów finansowych woleliby już zakończyć kosztowną i wyczerpującą kampanię, która i tak nie dawała im szans na sukces. Oficjalnym usprawiedliwieniem była wola wyborców, tak jakby sondaż opinii publicznej był ważniejszy od zapisów obowiązującej Konstytucji i fundamentalnych zasad demokracji. Tym samym Platforma Obywatelska i inne partie dla doraźnych korzyści politycznych pozbawiły się wiarygodności jako ugrupowania broniące zasad państwa prawa.
Jeszcze bardziej skandaliczną sprawą jest problem zagrożenia epidemicznego. Niebezpieczeństwo masowych zakażeń było jednym z najważniejszych argumentów opozycji żądającej ogłoszenia stanu klęski żywiołowej i przesunięcia tym samym daty wyborów na późniejszy czas. Jeszcze w końcu kwietnia Borys Budka proponował zorganizowanie wyborów 16 maja 2021 roku, twierdząc że wcześniej byłoby to zbyt niebezpieczne. Obecnie ilość zakażeń jest średnio dwa razy większa niż na przełomie marca i kwietnia, gdy opozycja zaczęła kwestionować majowy termin wyborów. Nic też nie wskazuje na to, że do 28 czerwca sytuacja ulegnie radykalnej poprawie. Radykalnie za to zmieniło się też stanowisko rządzących. Jeszcze w kwietniu minister Szumowski twierdził, że tradycyjne wybory (w lokalach wyborczych) będą się mogły odbyć najwcześniej dopiero za dwa lata, a w chwili obecnej jedynym bezpiecznym sposobem wyboru Prezydenta są powszechne wybory korespondencyjne. Teraz nagle okazało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby odbyły się już teraz. Tragiczne doświadczenia Francji, w której po pierwszej turze wyborów samorządowych 15 marca ilość zakażeń i zgonów znacząco się zwiększyła, nie mają już żadnego znaczenia. Partia rządząca powołuje się za to na przykład Korei Płd., gdzie rzeczywiście wybory w połowie kwietnia nie przyniosły żadnych negatywnych konsekwencji. Problem polega jednak na tym, że sposób walki z pandemią w Korei Płd. jest zupełnie inny niż w Polsce, a środki ostrożności w lokalach wyborczych też nie przypominały tych, które mają być wprowadzone w Polsce. Ale zdrowie Polaków nikogo już nie interesuje. I nigdy wcześniej tak naprawdę nie interesowało stanowiąc jedynie element politycznej gry i realizacji partyjnych interesów.
Podobnie nie ma znaczenia brak prawnych możliwości prowadzenia kampanii wyborczej. Oficjalnie w zgromadzeniach może brać udział nie więcej niż 150 osób. Wystarczy zobaczyć jak wyglądają spotkania kandydatów z wyborcami. Gromadzą one setki, a niekiedy nawet tysiące osób. Początkowo, niektórzy, jak Rafał Trzaskowski w Poznaniu, próbowali omijać prawo twierdząc, że to nie wiec wyborczy, a briefing z dziennikarzami, co wyśmiewali nawet związani z opozycją dziennikarze. Teraz już nikt nawet nie udaje. A wszystko to przy zupełnej bierności policji, która jeszcze niedawno zatrzymywała i karała osoby biorące udział w kilkuosobowych demonstracjach albo nawet rekreacyjnie jeżdżących na rowerze. Kazik nie miał racji. Nie tylko Jarosław Kaczyński jest traktowany inaczej niż zwykły śmiertelnik. Wszyscy politycy to w Polsce nadzwyczajna kasta, której przepisy prawa nie obowiązują. A co najgorsze, wyborcom to przeszkadza jedynie wówczas, gdy dotyczy polityków wrażej partii. Jeśli swojej, to jest to jak najbardziej zrozumiałe.
Oczywiście, wszystkie przedstawione wyżej okoliczności powinny spowodować stwierdzenie przez Sąd Najwyższy nieważności wyboru Prezydenta (niezależnie kto nim będzie) za nieważne. Nadzieje takie wyrażają też niektórzy konstytucjonaliści. Jeżeli naprawdę tak myślą, to trudno nie uznać ich naiwności. Sędziowie Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, to oni bowiem będą decydowali o ważności wyborów, z pewnością nie zdecydują się na podjęcie tak radykalnej decyzji. Dotychczasowe doświadczenia pokazują wyraźnie, że starają się oni zachować minimum niezależności, ale jednocześnie jak ognia unikać bezpośredniego starcia z politykami. Dlatego uwzględniając niektóre wyborcze protesty, uznają brak ich wpływu na ogólny wyrok wyborów, zatwierdzając tym samym ważność dokonanego wyboru. Z pewnością nie będą umierali za fundamentalne zasady państwa prawa, których strażnikami być powinni. Czy można im się jednak dziwić, skoro mało komu ich łamanie w naszym kraju przeszkadza? Marszałek Piłsudski, który Konstytucję Marcową określał użytym w tytule terminem, ma we współczesnej Polsce wielu gorliwych wyznawców.
Karol Winiarski