Krajobraz po Bodnarze
Zwycięstwo Karola Nawrockiego zniweczyło wszelkie plany „przywrócenia praworządności”, które obecna koalicja planowała zrealizować po zakończeniu kadencji Andrzeja Dudy. Nic też nie wskazuje na szansę uzyskania przez nią po następnych wyborach większości pozwalającej na utrzymanie władzy, a co dopiero na możliwość przełamywania prezydenckiego veta. Jeżeli nie nastąpią nieprzewidziane wydarzenia, to do władzy powróci Prawo i Sprawiedliwość najprawdopodobniej w koalicji z Konfederacją lub jego „bosakową” częścią. To jednak przyszłość, a na razie sprawujący władzę muszą wypracować plan B, którego nie mieli, gdy przejmowali władzę. Zresztą nawet plan A nie był do końca dopracowany kształtując się w bólach i sporach dopiero po zwycięskich wyborach parlamentarnych.
Pierwszy problem przed którym po raz kolejny staną koalicjanci to kwestia Krajowej Rady Sądownictwa. Kadencja obecnej kończy się wiosną przyszłego roku. Jest ona nieuznawana przez rządzących (z powodu wyboru sędziowskich członków tego ciała przez Sejm, a nie przez samych sędziów), co zresztą nie przeszkadzało im wybrać w jej skład reprezentantów Sejmu i Senatu. Za udział w pracach organu, którego legalność kwestionują, pobierają całkiem niemałe diety – np. senator Krzysztof Kwiatkowski zarzucający sędziom Trybunału Konstytucyjnego wyłącznie materialne motywacje działania, wzbogacił się w ubiegłym roku o prawie 110 tys. zł. Jak na korzyści z funkcjonowania organu, którego ponoć nie ma, to całkiem przyzwoita kwota.
Projekt nowej ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa zakładał wybór sędziowskich członków tego organu przez samych sędziów w bezpośrednich wyborach. Byłoby to rozwiązanie w pełni gwarantujące realizację jednej z gwarancji sędziowskiej niezawisłości – apolitycznego sposobu wyboru sędziów. Jednocześnie jednak naruszałoby inną „świętą” zasadę demokracji – suwerenności narodu, a więc wyboru wszelkich władz (w tym sądowniczej) w sposób bezpośredni – albo przynajmniej pośredni – przez obywateli. Projekt nie został uchwalony przez parlament, ponieważ zakładał wygaśnięcie kadencji obecnej rady, a na dodatek wyłączał z możliwości kandydowania tzw. „neosedziów”. Wykluczyło to w praktyce możliwość zaakceptowania takiego rozwiązania przez Prezydenta Andrzeja Dudę.
Z tych samych powodów trudno oczekiwać podpisu pod ustawą ze strony Karola Nawrockiego. Tym bardziej, że zawetowanie ustawy postawi w trudnej sytuacji rządzącą koalicję. Po wygaśnięciu kadencji obecnej KRS na wiosnę przyszłego roku, będzie ona miała możliwość wyboru wszystkich piętnastu sędziowskich członków KRS. Tyle, że oznaczałoby to zaprzeczenie całej jej dotychczasowej narracji o niekonstytucyjności tego rozwiązania. Dlaczego wybierani przez nowo wybraną KRS sędziowie (formalnego powołania dokonuje Prezydent) mieliby być legalni, a ich poprzednicy już nie? Z drugiej strony wstrzymanie się z wyborem tego organu uniemożliwi wstrzymany obecnie wybór nowych sędziów (minister sprawiedliwości po prostu nie ogłasza nowych konkursów) i przedłuży jeszcze bardziej długość toczących się postepowań sądowych. Doraźnie można ten problem częściowo rozwiązać poprzez delegacje ministra sprawiedliwości, które mimo ewidentnej niezgodności z zasadą sędziowskiej niezawisłości (zgodnie ze znowelizowaną już w tej kadencji ustawą, minister sprawiedliwości w dalszym ciągu nie tylko powołuje, ale też może w każdej chwili odwołać sędziego z delegacji), nie są kwestionowane przez tzw. „obrońców praworządności”. Na dodatek brak nowych powołań ułatwi nowej władzy po kolejnych wyborach obsadzenie sądów swoimi ludźmi. A taki przecież był od początku cel reform sądowych Zbigniewa Ziobry.
Drugim problemem jest Trybunał Konstytucyjny. W grudniu ubiegłego roku, gdy zakończyła się kadencja trzech sędziów wybranych przez Prawo i Sprawiedliwość (w tym jednego sędziego-dublera), koalicja rządowa dość niespodziewane uznała, że nie będzie wybierała nowych sędziów. Jednocześnie Rada Ministrów uchwaliła, że „Trybunał Konstytucyjny w aktualnym składzie jest niezdolny do wykonywania zadań określonych w art. 188 i art. 189 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej”, a co za tym idzie uznała, że „nie jest dopuszczalne ogłaszanie dokumentów, które zostały wydane przez organ nieuprawniony”. Tym samym wymyślono „podstawę prawną” uzasadniającą niepublikowanie wyroków Trybunału Konstytucyjnego. I to nawet tych, które zostały wydane w pięcioosobowych składach bez udziału sędziów-dublerów. To kuriozalne wyłączenie uchwałą rządową konstytucyjnego organu państwowego pozbawiło Polskę sądu konstytucyjnego. O tym co jest, a co nie jest zgodne z Konstytucją decyduje teraz Donald Tusk.
Jeszcze do niedawna wydawało się, że dopiero w styczniu 2027 (kiedy zakończy się kadencja sędziego Jarosława Wyrembaka), liczba sędziów Trybunału Konstytucyjnego wybranych przez Prawo i Sprawiedliwość spadnie poniżej połowy jej konstytucyjnego składu. Niespodziewana zapowiedź odejścia Krystyny Pawłowicz w stan spoczynku (w grudniu br.), przyśpieszy ten moment o kilka miesięcy – stanie się to we wrześniu 2026 roku, gdy dobiegnie końca kadencja sędziego Justyna Piskorskiego. Tym samym pojawi się realna możliwość uzyskania większości w Trybunale Konstytucyjnym przez sędziów wybranych przez obecną koalicję. Tylko, że formalnym powodem wspomnianej powyżej uchwały była obecność w Trybunale Konstytucyjnym sędziów-dublerów, co zdaniem obecnej koalicji unieważniało legalność całego trybunału. Co ciekawe, wcześniej tak daleko idących konsekwencji tej sytuacji rządząca koalicja nie brała pod uwagę – kwestionowano jedynie wyroki wydawane z udziałem sędziów-dublerów. Tymczasem zarówno Jarosław Wyrembak jak i Justyn Piskorski są właśnie sędziami-dublerami, a w zasadzie kolejnymi dublerami przedwcześnie zmarłych pierwotnych dublerów. Gdyby więc po odejściu z Trybunału Konstytucyjnego tylko pierwszego z nich wybrano własnych sędziów, a koalicja uznałaby, że trybunał odzyskał zdolność orzekania, to byłoby to całkowitym zaprzeczeniem dotychczasowej narracji. Prawdopodobnie więc niespodziewany apel Szymona Hołowni o wybór sędziów Trybunału Konstytucyjnego nie znajdzie zrozumienia u pozostałych koalicjantów i dopiero w styczniu 2027 roku dojdzie do hurtowego wyboru ośmiu nowych sędziów i przejęcia kontroli nad cudownie „uzdrowionym” trybunałem. Oczywiście, o ile obecna koalicja będzie jeszcze wówczas istniała.
Pozostaje jeszcze problem prezesa Trybunału Konstytucyjnego, którym pod koniec 2024 roku został Bogdan Święczkowski. Jego kadencja skończy się dopiero w grudniu 2030 roku (jako prezesa – jako sędziego dopiero w początkach 2031 roku). A ponieważ to prezes decyduje o składach orzekających (oczywiście poza przypadkami, gdy ustawa wymusza pełny skład), to w dalszym ciągu niektóre orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego będą korzystne dla Prawa i Sprawiedliwości – oczywiście, o ile sędziowie wybrani przez Prawo i Sprawiedliwość nie wybiją się na niezależność, co nie jest wcale takie nieprawdopodobne. Można oczywiście próbować postawić Bogdana Święczkowskiego przed sądem dyscyplinarnym (trzech sędziów trybunału w pierwszej oraz pięciu w drugiej instancji) i złożyć go z urzędu, ale składy są losowane i nie ma pewności, że los nie wyłoni większości złożonej z sędziów wybranych przez Prawo i Sprawiedliwość. Łatwiejszą, ale wątpliwą prawnie drogą byłoby po prostu uznanie dokonanego ponad rok temu wyboru za nieważny z powodu udziału w nim sędziów-dublerów. Tyle, że druga strona z pewnością tego nie uzna i w efekcie mielibyśmy dwa trybunały.
Jedynym sposobem na reaktywowanie niezależnego sądownictwa konstytucyjnego w Polsce jest radykalna zmiana sposobu wybierania sędziów, która jednak wymaga zmiany Konstytucji. Dopóki sędziów Trybunału Konstytucyjnego będą wybierali posłowie, zawsze będą podejrzenia, że przy wyborze kierują się poglądami kandydatów, a nie wyłącznie ich kwalifikacjami i dorobkiem naukowym. Nie jest to zresztą wyłącznie polska specyfika, a okoliczności wyboru sędziów Sądu Najwyższego w USA ocierają się już o patologię. Z drugiej jednak strony przekazanie tych kompetencji w ręce samych sędziów grozi powstaniem całkowicie niezależnego od wyborców organu, który kierując się tak naprawdę własnymi poglądami wchodzących w jego skład sędziów uzyskałby ogromy wpływ na proces prawodawczy w Polsce. Po raz kolejny bowiem zasada niezawisłości sędziowskiej pozostaje w sprzeczności z zasadą suwerenności narodu.
Trzecim problemem jest oczywiście status tzw. „neosędziów”. Dotychczasowe projekty ich weryfikacji wzbudzały wątpliwości nawet Komisji Weneckiej, nie mówiąc już o opozycji, która zdecydowanie protestowała przeciw kwestionowaniu legalności ich powołania. Trudno też było liczyć na jakąkolwiek współpracę ze strony Prezydenta Andrzeja Dudy, który będąc współautorem części ustaw sądowych, bronił ich jak niepodległości, a swoje powołania uważał za święte i nienaruszalne. Stąd oczekiwanie na zmianę obsady urzędu prezydenckiego, co miało umożliwić wprowadzenie radykalnych rozwiązań. Porażka Rafała Trzaskowskiego zniweczyła te nadzieje. Problem pozostanie więc nierozwiązany, ponieważ ostateczne uznanie legalności „neosędziów” spotkałoby się z protestami najbardziej nieprzejednanych przedstawicieli środowiska tzw. „paleosędziów”.
Największy problem związany z „neosędziami” dotyczy Sądu Najwyższego, w którym cały czas liczba przedstawicieli tej grupy rośnie (w tym przypadku konkursy ogłasza Prezydent, a nie minister sprawiedliwości jak w przypadku innych sędziów). To właśnie w tym organie konflikt między dwoma grupami sędziów jest największy, a na dodatek Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych kwestionowana jest przez europejskie trybunały. Dochodzi tu zresztą do kuriozalnych sytuacji. Kontrolowana przez obóz rządzący prokuratura chce pozbawienia immunitetu Pierwszą Prezes Sądu Najwyższego. Tyle, że Małgorzata Manowska jest „neosędzią” i dlatego z punktu widzenia osób kwestionujący status sędziów powoływanych przez „neo-KRS” nie tylko nie stoi na czele Sądu Najwyższego, ale i w ogóle nie jest sędzią tego organu. A skoro nie jest, to tym samym nie przysługuje jej immunitet, co powoduje, że wniosek prokuratury jest pozbawiony sensu. Do takiego absurdu prowadzi chaos prawny zapoczątkowany przez poprzedni rząd, a pogłębiony przez działania obecnej władzy.
Półtora roku temu, po przejęciu władzy obecna koalicja miała możliwość podjęcia próby ograniczonej weryfikacji sędziów powołanych w okresie rządów poprzedniej władzy i wyeliminowania ich najbardziej skompromitowanych przedstawicieli. Pod naciskiem sędziowskich hunwejbinów uznano jednak, że należy przeprowadzić radykalną czystkę, co w naturalny sposób nastawiło wszystkich zagrożonych cofnięciem nominacji „neosędziów” przeciwko obecnej władzy. 1 czerwca okazało się, że taka opcja nie będzie możliwa, a powrót do mniej radykalnych rozwiązań też już nie jest możliwy. W efekcie będziemy mieli pogłębianie się chaosu w wymiarze sprawiedliwości, a po następnych wyborach Zbigniew Ziobro dokończy przerwany dwa lata temu proces destrukcji wymiaru sprawiedliwości. I nic w tym względzie nie zmieni wyrzucenie z rządu Adama Bodnara.
Karol Winiarski