Krajobraz po marszu
Marsz 4 czerwca okazał się wielkim sukcesem frekwencyjnym Donalda Tuska. Wielka w tym zasługa polityków Zjednoczonej Prawicy i Prezydenta Andrzeja Dudy. Odrzucenie przez Sejm senackiego veta wobec ustawy lex Tusk, a następnie ekspresowe jej podpisanie przez głowę państwa, zmobilizowało tysiące osób do udziału w jednej z największych w dziejach III RP manifestacji sprzeciwu wobec rządu. Nawet jeżeli nie wszyscy jego uczestnicy byli zachwyceni coraz bardziej hegemonistyczną pozycją lidera Platformy Obywatelskiej, to jednak traktują go coraz częściej jako mniejsze zło lub też jako jedynego politycznego przywódcę, który może uratować Polskę od stoczenia się w otchłań autorytaryzmu.
Najbardziej zaskakujące było zaskoczenie rządzących sukcesem Donalda Tuska. Kompromitująca autorów próba zniechęcenia do marszu (niesławny spot oświęcimski), do której zresztą nikt się nie chciał potem przyznać, przyniosła dokładnie odwrotne od zamierzonych skutki. 4 czerwca media rządowe zaskoczone ilością uczestników marszu nie były w stanie sensownie zareagować, a wymyślane na poczekaniu próby wytłumaczenia tłumów na ulicach Warszawy (przyjechali do ZOO), świadczą tylko o poziomie inteligencji autorów. Najbardziej kuriozalne były twierdzenia niektórych polityków PiS mówiące o porażce frekwencyjnej organizatorów – widocznie za bardzo wzięli sobie do serca „złotą” myśl Jarosława Kaczyńskiego z expose z 2006 roku „nikt nam nie wmówi, że białe jest białe, a czarne jest czarne”.
Kilka dni po marszu, w piątek po Bożym Ciele, niespodziewanie zebrał się rząd, żeby dokonać radykalnych zmian w budżecie podwyższających deficyt o 24 mld zł (głównie na podwyżki dla sfery budżetowej i uzupełnienie coraz bardziej dziurawych budżetów samorządowych, będących efektem kolejnych obniżek podatku dochodowego od osób fizycznych, w których samorządy mają udziały) i ekspresowo skierować do Sejmu projekty ustaw robiących dobrze obywatelom (emerytury pomostowe, wcześniejsze emerytury nauczycielskie, zwiększona ochrona kobiet w ciąży i liderów związkowych przez zwolnieniem). To efekt podpisanego zaledwie dwa dni wcześniej porozumienia z Solidarnością. A jeszcze kilka tygodni temu, gdy Donald Tusk zgłosił populistyczną propozycję przyspieszenia podwyżki wysokości świadczeń z programu 500+, przedstawiciele rządu twierdzili, że nowelizacja budżetu jest niemożliwa. Wszystko to pokazuje, że coś się zacięło w sprawnie do tej pory działającej maszynce propagandowej Prawa i Sprawiedliwości. Dlatego pracę stracił Tomasz Poręba – szef sztabu wyborczego, który niejeden raz prowadził Zjednoczoną Prawicę do zwycięstwa.
Wyraźne pogubienie rządzących nie oznacza jednak, że wynik wyborów jest przesądzony. Tymczasem, wśród znacznej części polityków opozycji i sprzyjających im dziennikarzy, zapanowała euforia. Uwierzyli, że „tej fali już nic nie powstrzyma”. Tymczasem powodem znaczącego wzrostu notowań Platformy Obywatelskiej do około 30% (czyli do podobnego poziomu z końca 2022 roku) jest jednak nie tyle spadek notowań Prawa i Sprawiedliwości (tutaj istotnych zmian nie widać, a w niektórych badaniach poparcie dla Zjednoczonej Prawicy nawet wzrosło), co równie duże spadki pozostałych ugrupowań tzw. demokratycznej opozycji. O ile pół roku temu uśrednione sondaże ugrupowań opozycyjnych (poza Konfederacją) dawały im około 53% głosów ankietowanych, a w przeliczeniu na mandaty bezwzględną większość w Sejmie, to teraz zsumowane poparcie nie przekracza 50%, a jedynie w niektórych badaniach łączna liczba mandatów minimalnie przekracza 230. Paradoksalnie, przed marszem 4 czerwca tych miejsc w Sejmie było w niektórych symulacjach więcej. Obecnie najczęściej bezwzględną większość mandatów zdobywają łącznie PiS i Konfederacja, która stała się dość niespodziewanym beneficjentem całej sytuacji.
Zimny prysznic jakim był dla Prawa i Sprawiedliwości sukces Donalda Tuska, może zadziałać na to ugrupowanie otrzeźwiająco. Widać to już po pozytywnej reakcji partii rządzącej na projekt nowelizacji lex Tusk zgłoszony przez Prezydenta. Wbrew temu co twierdzi opozycja zmiany są fundamentalne. Likwidacja środków zaradczych, które pozwalały na polityczne uśmiercenie dowolnej osoby, która nie spodobałaby się Nowogrodzkiej i wprowadzenie możliwości odwołania od zapadających w komisji decyzji do sądu powszechnego (Sąd Apelacyjny w Warszawie), a nie administracyjnego, co oznacza wstrzymanie wykonania zapadłego na posiedzeniu komisji orzeczenia, neutralizuje większość tkwiących w tym pomyśle zagrożeń. Na dodatek w trakcie prac sejmowych Prawo i Sprawiedliwość wykreśliło z ustawy zapis zobowiązujący komisję do przedstawienia raportu już 17 września bieżącego roku, a więc na miesiąc przed prawdopodobną datą wyborów. Nie oznacza to oczywiście, że sam pomysł powołania komisji jest sensowny, a jego cele nie mają nic wspólnego z walką polityczną. Nie różni się on jednak obecnie już znacząco od podobnych tworów powoływanych w niektórych krajach Europy Zachodniej. Tym samym dalszy sprzeciw wobec powstania komisji staje się z politycznego punktu widzenia trudny do obrony.
Przy okazji udało się Prezydentowi i Zjednoczonej Prawicy zastawić na opozycję skuteczną pułapkę. Poparcie poprawek Andrzeja Dudy stworzyłoby wrażenie akceptacji dla nowej wersji ustawy, czego opozycja za wszelką cenę chciała uniknąć. Tyle, że głosowanie przeciw (a także brak udziału w głosowaniu) posłów opozycji oznacza w praktyce poparcie dla dotychczasowej wersji ustawy, która jest przecież o wiele gorsza. W tej samej sytuacji został postawiony Senat, który albo zagłosuje za mniejszym złem zgłaszając jakieś poprawki, albo odrzucając nowelizację w całości, zaakceptuje zło większe. A wystarczyło ogłosić zwycięstwo uznając zmiany w ustawie za kapitulację Jarosława Kaczyńskiego, zgłosić do komisji swoich przedstawicieli (w tym znanych tropicieli wpływów rosyjskich w środowisku Zjednoczonej Prawicy – Tomasza Piątka i Grzegorza Rzeczkowskiego) oraz zaproponować przesłuchanie w pierwszej kolejności Mateusza Morawieckiego (bank, którym kierował proponował sprzedaż polskich firm podmiotom rosyjskim), Antoniego Macierewicza (opóźnił proces zakupów uzbrojenia dla polskiej armii) i Daniela Obajtka (nie chciał zerwać kontraktów na zakup rosyjskiej ropy i gazu – to Rosjanie przestali wysyłać nam surowce energetyczne). Oczywiście propisowska większość komisji odrzuciłaby te propozycje, co byłoby oczywistym dowodem, że komisja ma charakter polityczny, a rządzący mają coś do ukrycia.
To nie jedyny przykład filozofii walenia cepem dominującej wśród polityków opozycji. Propozycja Jarosława Kaczyńskiego zorganizowania referendum w sprawie propozycji relokacji migrantów (niespełna 2 tysiące w przypadku naszego kraju) ma oczywisty cel wyborczy – tak jak w 2015 roku prezes Prawa i Sprawiedliwości pragnie wykorzystać strach Polaków przed przybyszami z obcych nam kulturowo krajów. Zamierza tym samym pozyskać wyborców niezdecydowanych i przynajmniej tych zwolenników Konfederacji, którzy chcą na nią głosować kierując się bardziej motywacjami nacjonalistycznymi, a nie wolnorynkowymi. Jarosław Kaczyński liczy również na to, że informacja o legalnie przyjeżdżających do Polski wyznawcach islamu (w 2022 roku wydano w sumie ponad 350 tys. zezwoleń na pracę dla cudzoziemców, z czego grubo ponad 100 tys. to osoby z krajów o dominującej lub znaczącej obecności wyznawców Allacha), nie przebije się do opinii publicznej. Oczywiście referendum, poza dodatkowymi kosztami (nie da się przy obecnym stanie prawnym połączyć go z wyborami do parlamentu – termin może być ten sam, ale komisje muszą być odrębne) nie będzie miało żadnej prawnego znaczenia, ponieważ są to sprawy leżące w gestii Unii Europejskiej, a nie władz krajowych. Ale zamiast zgodzić się z propozycjami Zjednoczonej Prawicy i nie próbować bronić przegranej sprawy (relokacja krytykowana jest również przez zwolenników liberalnej polityki migracyjnej), można ten polityczny cios zadany przez rządzących odwrócić przeciw nim. Skoro już robimy referendum, to dopiszmy do listy kilka innych pytań: liberalizację ustawy antyaborcyjnej, finansowanie in vitro z budżetu państwa, płacenie pensji księżom-katechetom z budżetu państwa. To tematy bardzo niewygodne dla Prawa i Sprawiedliwości, a mogące przysporzyć poparcia zwolennikom opozycji. Polityka nie powinna być pojedynkiem bokserskim, w którym słabszy chowa się za podwójną gardą. Należy raczej wykorzystać filozofię walk judo – ustąp, aby zwyciężyć. Ale tej politycznej finezji liderom polskiej opozycji zdecydowanie brak.
Donald Tusk konsekwentnie dąży do maksymalizacji wyniku Platformy Obywatelskiej. Być może uwierzył w bajdurzenia Leszka Millera – swojego nowego wielbiciela (komu dwadzieścia lat temu w ogóle przeszłoby to przez myśl?) – nawołującego opozycyjny elektorat do zrealizowania koncepcji jednej listy poprzez głosowanie na Koalicję Obywatelską. Z punktu widzenia całej tzw. „demokratycznej” opozycji to samobójcza strategia. Szanse na samodzielne zwycięstwo w wyborach są dość wątpliwe, a im więcej głosów Koalicja Obywatelska odbierze Trzeciej Drodze i Lewicy, tym większe jest prawdopodobieństwo, że ugrupowania te mogą nie przekroczyć progu wyborczego. Prawdopodobnie lider PO liczy, że przyparci sondażami do ściany Władysław Kosiniak-Kamysz i Szymon Hołownia pójdą do politycznej Canossy i zgodzą się na wspólną listę wyborczą. To jednak w chwili obecnej mało prawdopodobne rozwiązanie. W efekcie może się zdarzyć, że Donald Tusk odniesie jedynie moralne zwycięstwo, ponieważ pokonując Zjednoczoną Prawicę i mając największy klub parlamentarny nie będzie w stanie utworzyć rządu. Chyba, że dogada się z Konfederacją – polska polityka widziała już nie takie rzeczy.
Bardziej jednak prawdopodobna będzie kontynuacja rządów Zjednoczonej Prawicy wspieranej bardziej lub mniej bezpośrednio przez Konfederację. Z punktu widzenia liderów tej ostatniej, najkorzystniejszym rozwiązaniem będzie dalsze wykrwawianie się obydwu głównych ugrupowań we wzajemnej, nieustającej nawalance. Pozwoli to Konfederatom pokazywać, że to oni, a nie Trzecia Droga czy Lewica, są jedyną prawdziwą alternatywą dla istniejącego od prawie dwudziestu lat duopolu. Na ich korzyść może też oddziaływać widoczna ogólnoeuropejska tendencja wzrostu notowań ugrupowań skrajnie prawicowych. Tym samym ziści się czarny sen polskiej liberalno-demokratycznej opozycji. Na jej własne życzenie.
Liderzy Trzeciej Drogi wykazują się od dawna wyjątkową niekonsekwencją. Z jednej strony starają się pokazać swoją odmienność zarówno od Prawa i Sprawiedliwości jak i od Platformy Obywatelskiej. Z drugiej, gorąco zapewniają, że ich celem jest utworzenie wspólnego rządu z innymi partiami opozycji i odsunięcie Zjednoczonej Prawicy od władzy. Dlatego też wzięli udział w marszu 4 czerwca, ale nie przemawiali (kiedyś Jarosław Gowin głosował za ustawami sądowymi, ale się nie cieszył). Efektem tego miotania się jest gwałtowny spadek notowań ich nowo utworzonej koalicji wyborczej. Jeszcze kilka tygodni temu, gdy dochodziły one do 15%, jej liderzy zapowiadali walkę o przekroczenie 20%. Teraz poparcie spadło do poziomu 10%, co niebezpiecznie zbliża go do poziomu progu procentowego wymaganego dla koalicji wyborczej (8%). Tak nagły zjazd notowań wywołał oczywiście nerwowe reakcje ze strony niektórych polityków Trzeciej Drogi podsycane przez dziennikarzy, którzy są bezkrytycznymi wielbicielami Donalda Tuska i zwolennikami wspólnej listy. Ewentualny rozpad dopiero co powołanej do życia koalicji i powrót do idei samodzielnego startu jeszcze bardziej zminimalizowałby możliwości dostania się ich przedstawicieli do sejmu. Gdyby zaś Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz zdecydowali się na kapitulację i akces na listy Koalicji Obywatelskiej, to z pewnością opuściłaby ich kolejna grupa ich wyborców. Niewielka część (zwłaszcza konserwatywnych wyborców PSL) mogłaby nawet zasilić szeregi elektoratu Zjednoczonej Prawicy. Większość przeszłaby do Konfederacji jeszcze bardziej zwiększając jej notowania..
Niebezpieczeństwo uzyskania przez Trzecią Drogę poparcia na poziomie niższym niż 8%, jest w chwili obecnej poważniejsze niż jeszcze kilka tygodni temu, chociaż spadek widoczny w ostatnich dniach może być jedynie chwilowym efektem marszu 4 czerwca. Dziwi jednak fakt, że nikt nie proponuje wykorzystania rozwiązania wykorzystanego w 2019 roku przez Konfederację, która zdobywając niespełna 7% głosów, wprowadziła do Sejmu kilkunastu posłów. Ugrupowanie to jest skonstruowane na zasadzie partii federacyjnej, w skład której wchodzą: Nowa Nadzieja (Sławomir Mentzen), Ruch Narodowy (Krzysztof Bosak) i Konfederacja Korony Polskiego (Grzegorz Braun). Tym samym zachowując odrębność partyjną unika się niebezpieczeństw związanych z wyższym progiem wyborczym wymaganym od ugrupowań koalicyjnych. Oczywiście oznacza to konieczność utrzymania koalicji przez całą kadencję (w przeciwnym razie subwencja z budżetu państwa przepadnie), ale przy okazji pokazuje się wyborcom, że nie jest to jedynie chwilowe porozumienie, które po wyborach przestanie istnieć.
Dość niespodziewanie ostatnie sondaże pokazały także znaczący spadek notowań Nowej Lewicy. W jednym z nich poparcie dla niej spadło poniżej 6%, co stwarza realne niebezpieczeństwo powtórzenia sytuacji z 2015 roku, gdy ugrupowania lewicowe znalazły się poza Sejmem. Powody tej możliwej katastrofy są jednak zupełnie inne niż w przypadku Trzeciej Drogi. Włodzimierz Czarzasty robił w ostatnich miesiącach wszystko, żeby przypodobać się Donaldowi Tuskowi i zwolennikom wspólnej listy. Od razu zadeklarował udział w marszu 4 czerwca (zorganizowanym w rocznicę wyborów, które zakończyły rządy partii, do której Czarzasty należał), proponował podpisanie porozumienia o tworzeniu wspólnego rządu po wyborach, w pełni popierał wszelkie pomysły Koalicji Obywatelskiej, a przede wszystkim od samego początku chciał, aby wszystkie ugrupowania utworzyły wspólny blok wyborczy. Jednak zamiast nagrody za swoją poddańczą postawę, spotkało go przykre rozczarowanie. Widocznie część wyborców doszło do wniosku, że skoro Nowa Lewica niczym tak naprawdę nie różni się od Koalicji Obywatelskiej, to po co na nią głosować?
Marsz 4 czerwca był zorganizowany w rocznicę wyborów do Sejmu kontraktowego w 1989 roku, które były wynikiem porozumienia zawartego między komunistami a opozycją przy Okrągłym Stole. Mimo szykan, których przez lata doznawali z rąk komunistów, działacze opozycji przez cały czas apelowali o porozumienie i nie zawahali się podjąć rozmów ze swoimi prześladowcami. Dzięki temu możliwy był pokojowy demontaż systemu komunistycznego nie tylko w Polsce, ale także w całej Europie. Dzisiaj jakiekolwiek rozmowy pomiędzy rządzącymi a opozycją są nie do pomyślenia. Próba zorganizowania przez polityków Trzeciej Drogi konsultacji w sprawie zwiększenia nakładów na system oświaty i zaproszenie na nie wszystkich ugrupowań, spotkała się ze skrajnie negatywną reakcją Donalda Tuska, po której parlamentarzyści Koalicji Obywatelskiej i Nowej Lewicy, którzy już przyjęli zaproszenie, nagle „zmienili zdanie”. A przecież wybory wszystkiego nie rozwiążą. W demokracji żaden sukces wyborczy nie jest ostatecznym zwycięstwem. Elektorat przegranego ugrupowania nie rozpłynie się w powietrzu. Będziemy musieli dalej razem ze sobą żyć.
Karol Winiarski