Kronika zapowiadanej klęski
Mimo obietnicy minister Barbary Nowackiej poinformowania o skali rezygnacji z zajęć edukacji zdrowotnej do 10 października, pełnych danych w dalszym ciągu nie ma. Z dostępnych na dzień dzisiejszy fragmentarycznych informacji wynika, że zdecydowała się na to większość rodziców. Statystyki lepiej wyglądają w przypadku uczniów szkół podstawowych, ale nie zmienia to faktu, że sztandarowy projekt ministerstwa edukacji przynajmniej na razie okazał się niewypałem. Stał się też obiektem politycznego ataku ze strony prawicy i Episkopatu. Trudno jednak było oczekiwać innego rozwoju sytuacji, skoro minister Nowacka nie ukrywa nawet swojego ideologicznego zaangażowania, a na dodatek od kilku lat wszystko w naszym kraju jest przedmiotem politycznej nawalanki.
Pomysł kompleksowej edukacji zdrowotnej młodego pokolenia jest jak najbardziej godny pochwały. W porównaniu z większością innych treści programowych realizowanych w szkołach podstawowych i średnich, informacje, które miały być przekazywane na lekcjach tego przedmiotu, w o wiele większym stopniu związane są z codziennym życiem każdego człowieka. Jego wprowadzenie powinny jednak poprzedzać wieloletnie przygotowania. Napisanie podstawy programowej (i w oparciu o nią podręczników), w przypadku całkowicie nowego przedmiotu, wymaga znacznie dłuższego czasu niż ten, który został przewidziany. Przede wszystkim jednak konieczne było ponadpartyjne porozumienie, aby wprowadzane zmiany okazały się trwałe. W przeciwnym razie po kolejnych wyborach edukacja zdrowotna zniknie tak jak zakończyła swój żywot historia i teraźniejszość po poprzednich.
Kluczową rolę odgrywają jednak nauczyciele. Tak szeroki zakres programowy (m. in. aktywność fizyczna, zdrowie psychiczne, zdrowie społeczne, zdrowie seksualne, zdrowie środowiskowe, internet i profilaktyka uzależnień) wymaga specjalistycznej wiedzy osoby nauczającej albo precyzyjnego podziału treści pomiędzy różnych wykładowców. Tymczasem uprawnionymi do nauczania edukacji zdrowotnej są: psycholodzy, biolodzy, nauczyciele wychowania fizycznego i wychowania do życia w rodzinie. W pełnym zakresie. Z całym szacunkiem dla nauczycieli biologii czy wuefistów, ale ich wiedza na temat uzależnienia od internetu czy zdrowia psychicznego nie jest większa od tej, którą posiadają poloniści czy matematycy. I nie rozwiązują problemu szkolenia czy nawet studia podyplomowe, które w polskich realiach służą jedynie nabijaniu kasy organizującym je pseudouczelniom.
Ciosem w plecy minister Nowackiej była rejterada Donalda Tuska (zapowiedziana wcześniej przez Władysława Kosiniaka-Kamysza i Rafała Trzaskowskiego) o dobrowolności tego przedmiotu. Ta podyktowana interesem wyborczym decyzja premiera, jak wiele innych okazała się politycznym błędem. Rafał Trzaskowski i tak wybory przegrał, a dodatkową porażką okazała się ta edukacyjna reforma. Barbara Nowacka próbuje obarczyć winą Episkopat. Zapewne część rodziców kierowała się zaleceniami polskich biskupów, a inni opiniami polityków opozycji, ale nie była to znacząca grupa. Są też zresztą osoby, które właśnie z tego powodu postanowiły wysłać dzieci na lekcje edukacji zdrowotnej. Rzeczywiste powody klęski programu są tymczasem inne i zupełnie niezauważone przez komentatorów.
Od wielu lat wśród uczniów, ale także coraz częściej wśród rodziców, narasta przekonanie, że szkoła niczego sensownego i potrzebnego w życiu nie uczy. Posyłanie do niej dzieci jest oczywiście konieczne ze względów prawnych, ugruntowanego zwyczaju i wygody (bezpłatna opieka na dziećmi), ale to raczej wymuszony obowiązek, od którego wielu zresztą chce się uwolnić – stąd taka popularność szkoły w chmurze. Na poszczególne przedmioty patrzy się pragmatycznie – jeżeli są obowiązkowe na egzaminach końcowych (ośmioklasistów i maturze), to trzeba się ich uczyć. W przypadku szkół średnich dochodzą przedmioty rozszerzone, które trzeba zdawać na maturze, aby uzyskać wstęp na wybrane kierunki studiów. Oczywiście większość zajęć na studiach też jest uważana za stratę czasu, ale ich zaliczenie jest niezbędne do zdobycia tytułu licencjata, inżyniera czy magistra. A ponieważ dyplom wyższej uczelni jest w dalszym przypadku – zwłaszcza w sferze publicznej – niezbędny do uzyskania mało wyczerpującej fizycznie pracy, to ponad połowa młodych ludzi podejmuje naukę na wyższych studiach, a ponad 2/5 Polaków w wieku 25-34 lat ma wyższe wykształcenie. Formalne, ponieważ niejednokrotnie wiedza, którą dysponują jest na żenująco niskim poziomie.
Pozostałe lekcje traktowane są po macoszemu. Ponieważ promocja do następnej klasy wymaga uzyskania oceny co najmniej dopuszczającej, dlatego coraz większa grupa uczniów ogranicza się do spełnienia tego minimalnego wymogu. Oczywiście byłoby znacznie gorzej, gdyby nawet te formalne wymagania programowe były stanowczo egzekwowane. Tyle, że prawie nikomu na tym nie zależy. Brak promocji ucznia do następnej klasy rodzi poważne problemy. Dla nauczyciela. Oceny niedostateczne należy uzasadnić. Ewentualna skarga gwarantuje kontrolę z kuratorium, która bynajmniej nie sprawdza rzeczywistego poziomu wiedzy skarżącego. Przedmiotem badania są wyłącznie kwestie formalne, a tu zawsze można coś znaleźć. Gdy uczeń ma nie więcej niż dwie oceny niedostateczne, przysługuje mu prawo zdawania egzaminu poprawkowego, który oczywiście musi przygotować nauczyciel uczący. Gdy mimo tego nie uzyska pozytywnej oceny z jednego przedmiotu, może liczyć na „łaskę” ze strony Rady Pedagogicznej i jednorazowe przepuszczenie do następnej klasy. A przecież dalsze męczarnie z nieukiem i leserem nie leżą w interesie szkoły. Im szybciej ją opuści, tym lepiej dla wszystkich. Dlatego też tylko ideowiec albo masochista decyduje się na podjęcie walki z wiatrakami.
W tej sytuacji możliwość zwolnienia z konieczności uczęszczania na lekcje edukacji zdrowotnej została z entuzjazmem przyjęta przez większość uczniów i ich rodziców. Ten sam mechanizm działa też w przypadku szkolnej katechezy. Gwałtowny spadek w ostatnich latach uczęszczających na nie uczniów nie jest przecież efektem głębokiej wewnętrznej refleksji, ale raczej owczego pędu będącego konsekwencją zmian kulturowych. Dlatego w Warszawie w szkołach średnich liczba uczniów uczęszczających na religię tylko w niewielkim stopniu przewyższa tych, którzy zdecydowali się nie wypisywać z lekcji edukacji zdrowotnej (około 14%). Gdyby Barbara Nowacka miała rację i to biskupi byli powodem jej klęski, to tak niechętnie nastawieni do instytucji Kościoła Katolickiego młodzi warszawiacy powinni gremialnie uczęszczać na lekcje nowego przedmiotu w proteście przeciw stanowisku polskiego Episkopatu.
Edukacja zdrowotna stała się więc ofiarą politycznie błędnych kalkulacji liderów Platformy Obywatelskiej i narastającego przekonania Polaków o zbędności szkolnej edukacji. Ten pogląd nie jest niestety pozbawiony sensu. Można oczywiście twierdzić, że zakres wiedzy, którą zgodnie z programami nauczania mają uzyskać absolwenci polskiego systemu edukacji stanowi fundament naszej cywilizacji i każdy Polak powinien ją posiadać – zwłaszcza, gdy chce brać aktywny i świadomy udział w życiu publicznym uczestnicząc na przykład w wyborach. Tyle, że to idealistyczne założenie nie ma niestety nic wspólnego z rzeczywistością. Gdy kilka lat temu brałem udział w sprawdzaniu testów standaryzacyjnych pisanych przez uczniów ósmych klas (przed planowanym wprowadzeniem dodatkowych egzaminów na zakończenie szkoły podstawowej z wybranego przedmiotu w roku szkolnym 2021/2022, z czego zresztą ostatecznie zrezygnowano), okazało się, że planowane na cały dzień zajęcie zabrało nam kilka godzin. I to tylko dlatego, że dość długo trwały czynności techniczne. Po prostu nie było czego sprawdzać. Przeważająca większość prac była całkowicie pusta albo zawierała szczątkowe i najczęściej błędne odpowiedzi. Historyczna wiedza absolwentów szkół podstawowych mimo nacisku kładzionego na ten przedmiot przez poprzednią władzę okazała się po prostu bliska zeru. I nie jest to wina złego programu czy fatalnych nauczycieli. Większości uczniów historia (podobnie jak i biologia, chemia, geografia czy fizyka) po prostu nie interesuje i jeśli nawet czegoś z konieczności się nauczą, to po kilku tygodniach i tak niczego nie pamiętają.
Barbara Nowacka sugeruje możliwość wprowadzenia obowiązkowych zajęć edukacji zdrowotnej od przyszłego roku. Oczywiście nic takiego się nie stanie. Fakultatywność zajęć cieszy się poparciem większości społeczeństwa, a Donald Tusk nie zrobi nic, co byłoby wbrew społecznym oczekiwaniom. To klasyczny, defensywny populista. W przeciwieństwie do Jarosława Kaczyńskiego nie inspiruje i nie rozpala społecznych namiętności. On jedynie śledzi badania opinii publicznej i stara się płynąć na fali ludzkich oczekiwań. Tyle, że łaska wyborców na pstrym koniu jeździ. A kto nie ryzykuje, ten przegrywa wybory. Klęska Rafała Trzaskowskiego powinna mu to w końcu uświadomić.
Karol Winiarski