Marsz po zwycięstwo?
Donald Tusk zapowiedział na 1 października „marsz miliona ludzkich serc”. Pretekstem do jego zorganizowania była sprawa pani Joanny z Krakowa, która rozgrzała emocje zwłaszcza wśród lewicowego elektoratu. Trudno zresztą znaleźć równie przeciwstawne relacje dotyczące tej sprawy przedstawiane przez media rządowe i opozycyjne. Dla jednych, to skrajnie nieodpowiedzialna osoba z poważnymi problemami psychicznymi, którą policja ratowała przed popełnieniem samobójstwa po zażyciu środków wczesnoporonnych. Dla drugich, to ofiara antyaborcyjnych obsesji obecnie rządzących i ich dążeń do ograniczenia praw kobiet.
Niezależnie, od rzeczywistego przebiegu i intencji interweniujących stróżów prawa, to nie wydarzenia w Krakowie zainspirowały lidera PO do zapowiedzi organizowania kolejnego antyrządowego marszu. Po prostu Donald Tusk uznał, że sprawy aborcji mogą być skutecznym paliwem wyborczym i tym razem jemu trafiło się polityczne złoto. To przekonanie oczywiście wynika z sondażowych efektów wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 22 października 2020, po którym notowania Zjednoczonej Prawicy poleciały w dół i nigdy nie powróciły już do stanu z poprzednich miesięcy. Tylko, że ta diagnoza wcale nie jest taka oczywista.
Rzeczywiście, uśrednione wyniki badań z października 2020 roku pokazywały spadek notowań Prawa i Sprawiedliwości aż o 6 punktów procentowych w stosunku do miesiąca poprzedzającego. W następnym miesiącu obniżyły się one o kolejny punkt procentowy. Tyle, że niekoniecznie był to efekt wyroku TK. Termin przeprowadzania badań poparcia dla partii politycznych przez poszczególne pracownie jest mocno zróżnicowany. Znaczna część październikowych sondaży była więc robiona jeszcze przed wyrokiem, co oznacza że nie on miał decydujące znaczenie dla załamania poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości. Miesiąc wcześniej Jarosław Kaczyński zapowiedział wprowadzenie tzw. „piątki dla zwierząt”, co było szokiem dla konserwatywnego elektoratu jego ugrupowania i wywołało nawet jawny bunt kilkunastu posłów Zjednoczonej Prawicy. O ile wyrok TK spotkał się głównie z oburzeniem tej części wyborców, którą nigdy na PiS nie głosowała, to „piątka dla zwierząt” uderzała w samo jądro PiS-owskiego ludu. Prawdopodobnie więc właśnie to wydarzenie zapoczątkowało gwałtowny spadek notowań, których nie udało się już przywrócić do poprzedniego stanu, mimo wycofania się prezesa z całego zamysłu. Po raz pierwszy wówczas okazało się, że nawet we własnym ugrupowaniu Jarosław Kaczyński nie jest wszechmocny, co zresztą zachęciło potem innych do kontestowania niektórych jego decyzji i działań. Zbigniew Ziobro poczuł krew.
Rzeczywistym powodem organizowania marszu 1 października jest oczywiście sukces marszu 4 czerwca, po którym notowania Koalicji Obywatelskiej skoczyły o kilka punktów procentowych przebijając (jak się okazało ponownie – podobne wyniki główna siła opozycji uzyskiwała pod koniec ubiegłego roku – jedynie na chwilę) magiczną granicę 30%. To wtedy pojawiły się opinie o fali, której „nic już nie zatrzyma”, „przebiciu szklanego sufitu” czy też rychłym wyjściu na prowadzenie w sondażowym wyścigu (niezawodny Kantar nawet przedstawił wynik potwierdzający te płonne nadzieje platformianego elektoratu). Bardzo szybko jednak okazało się, że efekt marszu był tymczasowy, a w lipcu notowania KO zaczęły powoli wracać do dawnego poziomu. Stąd pomysł powtórzenia wydarzenia na dwa tygodnie przed przewidywanym terminem wyborów z nadzieją, że poparcie dla Koalicji Obywatelskiej ponownie wyskoczy w górę.
Pozornie myślenie marketingowców Platformy Obywatelskiej jest w pełni poprawne. Skoro zadziałało w czerwcu, to powinno zadziałać i w październiku. W tych oczekiwaniach tkwi jednak spore ryzyko. Przede wszystkim „nic dwa razy się nie zdarza”. Próby odgrzewania starych pomysłów kampanijnych z poprzednich wyborów przez Prawo i Sprawiedliwość (800+, uchodźcy, LGBT+), jak na razie nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Ogromy sukces marszu 4 czerwca w dużym stopniu wynikał z błędów obozu rządowego, a przede wszystkim podpisania Lex Tusk przez Andrzeja Dudę w ostatnich dniach maja. Trudno liczyć na powtórzenie tak katastrofalnych błędów polityków Zjednoczonej Prawicy. I w końcu, jeżeli zapowiada się marsz miliona osób, to nawet powtórzenie sukcesu frekwencyjnego pierwszego wydarzenia (300-500 tys. uczestników), może być uznane za porażkę.
Są jednak i poważniejsze wątpliwości, tym razem dotyczące strategii wyborczej Koalicji Obywatelskiej. Wzrost notowań tego ugrupowania w czerwcu doprowadził do jeszcze większego spadku notowań Trzeciej Drogi i Lewicy. W efekcie ugrupowania opozycyjne w sumie straciły kilka punktów procentowych, a po przeliczeniu głosów na mandaty okazało się, że o stworzeniu większościowej koalicji mogą zapomnieć. Beneficjentem marszu, w niewiele mniejszym niż Koalicja Obywatelska, okazała się Konfederacja. Co ciekawe, lipcowy spadek notowań głównego opozycyjnej partii i lekka poprawa sondażowych wyników dwóch jej potencjalnych koalicjantów, doprowadziły do zbliżenia się przeliczeniowej liczby mandatów do 230. To zresztą potwierdzenie analiz sprzed kilku miesięcy wskazujących, że nie tylko ogólna ilość głosów, ale również ich rozłożenie pomiędzy poszczególne ugrupowania opozycyjne, mogą mieć decydujące znaczenie co do końcowego wyniku wyborów. Zgodnie z nimi ważniejsze jest, aby mniejsze komitety uzyskały poparcie kilkunastoprocentowe (a nie kilkuprocentowe), niż lepszy wynik najsilniejszego czyli Koalicji Obywatelskiej.
Skoro wiadomo, co z punktu widzenia opozycji (oczywiście przy założeniu braku jednej listy, której efekty wcale nie musiałyby być tak korzystne jak wynikało to z niektórych badań – kampania wyborcza mogłaby zniweczyć wszelkie widoczne w chwili obecnej korzyści), jest rozwiązaniem optymalnym, to dlaczego Donald Tusk zmierza w przeciwnym kierunku? O zamiarze organizowania marszu liderzy pozostałych ugrupowań opozycyjnych nie zostali nawet poinformowani, nie mówiąc już nawet o próbie doprowadzenia do jego wspólnej organizacji. O ile jeszcze w czerwcu można było przypuszczać, że Donald Tusk próbuje w ten sposób zmusić Trzecią Drogę i Lewicę do stworzenia wspólnej listy z Koalicją Obywatelską, to przecież w październiku będzie już na to za późno? Co więcej, taka strategia może doprowadzić do nieprzekroczenia progu wyborczego przed jedno lub nawet oba ugrupowania, co byłoby z punktu widzenia opozycji prawdziwą katastrofą. Tym razem bardziej zagrożona jest Lewica, której Tusk wyraźnie chce podebrać proaborcyjny elektorat. Ale czy to rzeczywiście z punktu widzenia lidera Platformy byłoby fatalnym wydarzeniem?
Coraz wyraźniej widać, że Donaldowi Tuskowi zależy na jak najlepszym wyniku Koalicji Obywatelskiej (szczytem marzeń byłoby pokonanie Prawa i Sprawiedliwości), ale już niekoniecznie całej opozycji. A to oznaczałoby, że zasadniczym celem nie jest odsunięcie Zjednoczonej Prawicy od władzy. Koalicyjne rządy z niewielką przewagą nad pozostałymi ugrupowaniami przy prawdopodobnej stałej obstrukcji Prezydenta i przy braku wspólnego programu, a wręcz fundamentalnych różnicach w wielu kwestiach, to niekoniecznie najbardziej zachęcająca perspektywa. Być może dwuetapowy marsz po władzę – najpierw absolutna dominacja po opozycyjnej stronie sceny politycznej, a dopiero potem przejęcie steru rządów – jawi się przewodniczącemu PO jako zdecydowanie lepszy pomysł. Tylko czy rzeczywiście realny?
Jak na razie wiele wskazuje na brak możliwości samodzielnych rządów zarówno Zjednoczonej Prawicy, jak i niezjednoczonej opozycji. Pakiet kontrolny będzie w rękach Konfederacji. Zgodnie z zapowiedziami jej liderów, nie będą oni zainteresowani wejściem w jakikolwiek układ koalicyjny. Oczywiście o przedwyborczych obietnicach „zapomina się” najczęściej nazajutrz po wyborach (wyborca zagłosował, wyborca może odejść). Tyle, że pozostanie poza układem rządowym leży także w partykularnym interesie Konfederacji. Jak każda partia antysystemowa, która dochodzi do władzy jako mniejszościowy koalicjant, bardzo szybko traci społeczne poparcie. Jednocześnie szybkie przedterminowe wybory parlamentarne mogłyby nie przynieść Konfederacji oczekiwanej poprawy wyborczego wyniku. Stąd też najlepszym z punktu widzenia tego ugrupowania rozwiązaniem byłoby wsparcie mniejszościowego rządu ugrupowań opozycyjnych i spokojne przyglądanie się dalszej wyniszczającej wojnie dwóch głównych obozów politycznych. A ponieważ układ koalicyjny, w którym będzie uczestniczyła Lewica, raczej nie daje nadziei na liberalną politykę gospodarczą, a wzajemne spory między koalicjantami są więcej niż pewne, beneficjentem postępującego chaosu i nieodpowiedzialnego rozdawnictwa może być tylko Konfederacja. O ile tylko utrzyma jedność, a jej posłowie nie trafią na listę transferową. Jarosław Kaczyński przypomina arabskich szejków, którzy są w stanie wydać nieograniczone pieniądze na zakup najlepszych zawodników. Druga strona też nie będzie miała skrupułów w „przekonywaniu” konfederackich posłów do zmiany barw klubowych. W obu przypadkach zakup oczywiście będzie się odbywał za nasze pieniądze. Tak niestety wygląda nasza klasa polityczna. Ale ona jest jedynie emanacją naszego społeczeństwa. Ryba nie zawsze psuje się od głowy.
Karol Winiarski