Migracyjna kwadratura koła
Krótki internetowy filmik, który tydzień temu opublikował Donald Tusk, wywołał zdziwienie u części wyborców opozycji. Ostry atak na politykę migracyjną Prawa i Sprawiedliwości (a w zasadzie jej brak) i hipokryzję polegająca na wykorzystywaniu w kampanii wyborczej zagrożenia ze strony migrantów przy jednoczesnym sprowadzaniu pracowników z krajów islamskich do pracy w Polsce, nie wzbudził zdziwienia. Tusk używał jednak podobnego do swoich adwersarzy języka podkreślając odmienność religijną przybywających pracowników i zapowiadając skuteczną obronę granic przed zagrożeniem, które z całą mocą ujawniło się ostatnio we Francji. Do tej pory Platforma Obywatelska znana była z innego języka i innych poglądów, co zresztą politycy Zjednoczonej Prawicy, media rządowe, ale też Lewica, skutecznie Tuskowi wypominają.
Zdziwienie „zmianą poglądów” i populistycznym przekazem lidera PO świadczy o słabej pamięci zdziwionych. Donald Tusk do tej pory rzeczywiście nie był populistą – w trakcie swoich rządów nie podejmował realnych decyzji, które w zamian za krótkotrwałe korzyści polityczne skutkowałyby negatywnymi konsekwencjami np. dla finansów publicznych. Ale jednocześnie nigdy nie wahał się przed wykorzystywaniem populistycznej retoryki dla zdobywania poparcia wyborców. Przecież już wkrótce po swoim powstaniu Platforma Obywatelska, która miała być ruchem obywatelskim, a nie partią polityczną, zbierała podpisy pod likwidacją finansowania ugrupowań politycznych z budżetu państwa. Wróciła do tematu, gdy jako komitet wyborczy wyborców znalazła się w Sejmie (nie przysługiwała jej subwencja z budżetu państwa), zgłaszając projekt ogólnokrajowego referendum. Poza kwestią finansowania partii, jego tematem miała być likwidacja Senatu, jednomandatowe okręgi wyborcze i likwidacja immunitetu parlamentarnego. Wymagało to oczywiście zmian w Konstytucji, a więc kwalifikowanej większości głosów w Sejmie i bezwzględnej w Senacie, którą nigdy nie dysponowała, ale nawet nie próbowała podjąć tematu po przejęciu władzy, czym Donald Tusk zapewnił sobie dozgonną nienawiść ze strony Pawła Kukiza. Jedynie w 2011 lider PO przeforsował jednomandatowe okręgi wyborcze do Senatu (do tej pory wybory do izby wyższej też były większościowe, ale w okręgach wielomandatowych) i do wszystkich rad gmin (wcześniej i teraz obowiązują w gminach do 20 tys. mieszkańców). Będąc premierem Tusk mówił o kastracji pedofilów. Oczywiście chodziło mu o przymusowe leczenie farmakologiczne, ale tego nie dodawał – kastracja o wiele lepiej brzmiała medialnie. W ostatnich miesiącach ponownie sięgnął po populistyczną retorykę obiecując babciowe, nieoprocentowane kredyty mieszkaniowe, dopłaty do czynszów i szybsze wprowadzenie 800+. Dlatego zdziwienie budzi nie wypowiedź Tuska, ale zdziwienie zdziwionych.
Populistyczna retoryka jest oczywiście mniej groźna niż populistyczne działania w trakcie sprawowania władzy. Nie znaczy to jednak, że nie przynosi negatywnych skutków. Niektóre są nawet w dłuższej perspektywie bardziej szkodliwe. Przede wszystkim populistyczne zapowiedzi nakręcają spiralę nierealnych obietnic albo coraz bardziej fobicznych haseł. Zawsze przecież znajdzie się ktoś, kto pójdzie odrobinę dalej i podwyższy poprzeczkę populizmu. W razie wygranej, brak pełnej realizacji przedwyborczych obietnic, uderza w wiarygodność osoby lub partii, która je głosiła. Drugi raz już o wiele trudniej jest zmanipulować wyborców, co oczywiście nie znaczy, że od tej pory będą oni odporni na oszustwa populistycznych polityków. Wręcz przeciwnie, po prostu uwierzą tym, którzy ich do tej pory nie okłamali, czyli najczęściej całkowicie nowych graczy na politycznej scenie. Winston Churchill zapowiadał „krew, pot i łzy”, ale nie robił tego w trakcie kampanii wyborczej, a zaraz po zakończeniu wojny przegrał wybory parlamentarne. Ludzie chcą słuchać miłych rzeczy, a nie bolesnej prawdy.
Wśród gorących obrońców Donalda Tuska (stojących za nim murem bez względu na to co powie czy zrobi) coraz częściej pojawiają się głosy, że bez populizmu nie da się wygrać wyborów. Nawet jeżeli przyjąć, że to prawda, to powstaje pytanie: co dalej? Przekaz polityczny zawsze składał się z dwóch części – formy i treści, czyli opakowania i jego zawartości. Teraz ta treść przestaje mieć znaczenie, skoro i tak rzeczywistość powyborcza nie ma z nią wiele wspólnego. A jeśli tak, to po co w ogóle organizować wybory? Po co nam demokracja przedstawicielska w obecnej formie? Czy ma to być ustrój, w którym wybory są paradą oszustów, a wygrywa ten, który lepiej zmanipuluje otumaniony elektorat? W końcu ludzie uznają, że nie ma sensu podejmować kolejnych prób, ponieważ wszyscy politycy to oszuści i złodzieje. A bierność obywatelska jest zabójcą demokracji. Formalnie może trwać latami, ale legitymizacja osób wybranych przez zdecydowaną mniejszość wyborców będzie niewielka. W końcu ktoś, przy całkowitej obojętności większości obywateli, nie odda władzy, którą udało mu się zdobyć. Albo zagarnie leżącą bezpańsko na ulicy. Pałacu Zimowego, w którym znajdowała się siedziba rosyjskiego Rządu Tymczasowego Aleksandra Kiereńskiego, nie bronił przed bolszewickim szturmem prawie nikt.
Problem migrantów okazał się dla Zjednoczonej Prawicy „politycznym złotem” w 2015 roku. Kampanijni stratedzy uznali obecnie, że da się to powtórzyć także osiem lat później. Sygnałem do uruchomienia tego tematu było wstępne uzgodnienie zasad nowej polityki migracyjnej, w tym problemu relokacji, przez Radę Unii Europejskiej. Do końca procesu legislacyjnego jeszcze dość daleko – nie wiadomo nawet czy organy UE zdążą przed końcem obecnej kadencji Parlamentu Europejskiego. W proponowanych rozwiązaniach jest sporo takich, które postuluje strona polska – np. zwiększenie ochrony granic. Ale na nich trudno robić kampanię wyborczą. Zdecydowanie lepszym paliwem jest sprzeciw wobec nowej wersji propozycji relokacyjnych – niewiele zresztą mądrzejszych niż pierwotne założenia sprzed kilku lat. Przemieszczenie do innych krajów kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu tysięcy migrantów nie rozwiąże żadnego problemu. Poza tym bardzo szybko mogą oni powrócić do krajów skąd ich relokowano – nikt ich przecież nie będzie trzymał w obozach otoczonych drutem kolczastym.
Prezent sprawiony rządzącym w Polsce ugrupowaniom przez UE wzmocniony został przypadkowo dwoma wydarzeniami. Zaraz po decyzji Rady UE doszło do brutalnego morderstwa Polki na wyspie Kos przez emigranta z Bangladeszu, a niedługo potem wybuchły niesłychanie gwałtowne zamieszki we Francji po zastrzeleniu przez policjanta nastoletniego Araba (złodzieja i handlarza narkotykami, co tłumaczy jego próbę ucieczki przed stróżami prawa). O cynicznym wykorzystywaniu tych tragedii najlepiej świadczą przekazy rządowych mediów. Przez kilka dni morderca z wyspy Kos był głównym bohaterem programów informacyjnych w TVP, a dziennikarzy nie interesowało w zasadzie nic poza jego rasą, narodowością i religią. Gdy wybuchły zamieszki we Francji, temat mordu znikł z medialnych przekazów. Płonąca Francja o wiele lepiej nadawała się do propagandowej ofensywy niż pojedyncza ofiara, która na dodatek pijana, sama udała się do domu swego przyszłego mordercy, co w oczywiście w żaden sposób go nie usprawiedliwia, ale z propagandowego punktu widzenia utrudnia pokazywanie zamordowanej jako całkowicie niewinnej ofiary banglijskiego „potwora”.
Oczywiście wydarzenia we Francji mają bardzo luźny związek z obecnym kryzysem migracyjnym. Jedynie niewielka część zatrzymanych przez policję nie miała francuskiego obywatelstwa. W olbrzymiej większości to drugie lub nawet trzecie pokolenie potomków migrantów (głównie z Afryki Płn.), którzy urodzili się i wychowali we Francji. W zamieszkach zresztą uczestniczyli też „rdzenni” Francuzi z biedniejszych dzielnic Paryża i mniejszych miejscowości. Zasadniczym bowiem powodem eksplozji bandytyzmu były rozbuchane aspiracje życiowe młodych ludzi (30% zatrzymanych było nieletnich), które z różnych powodów współczesna Francja nie jest w stanie zaspokoić. Ich ojcowie i dziadkowie uważali, że chwycili Pana Boga za nogi mogąc ciężko pracować w bogatym europejskim kraju i gotowi byli przymknąć oczy na częste traktowanie ich jako gorszych członków francuskiego społeczeństwa. Ich synowie i wnukowie nie czują się już gośćmi w obcym kraju, a jednocześnie mają o wiele bardziej roszczeniowy stosunek do życia. Wszelkie życiowe niepowodzenia i brak perspektyw zmiany ich sytuacji życiowej, powoduje w nich głęboką frustrację, którą co jakiś czas ujawniają w niszczeniu wszystkiego, co jest w ich zasięgu (i poza zasięgiem na co dzień).
Zasadniczy atak ze strony ugrupowań opozycyjnych dotyczył masowego sprowadzania pracowników spoza Europy do pracy na terenie Polski. Tłumaczenia Prawa i Sprawiedliwości, że to zupełnie coś innego niż nielegalni emigranci są oczywiście zasadne. Tyle, że możliwe zagrożenia z ich strony wcale nie muszą być mniejsze. Przede wszystkim istnieją poważne wątpliwości czy polskie służby są w stanie sprawdzić prawdziwą tożsamość i intencje osób, rekrutowanych przez agencje pracy, które zresztą zarabiają na tym ogromne pieniądze (podobnie jak nielegalne gangi organizujące przemyt migrantów do Europy). Jeżeli ktoś chciałby zorganizować zamach terrorystyczny w Europie, to byłaby to o wiele lepsza metoda przeniknięcia do kraju docelowego niż przedzieranie się przez zieloną granicę.
Długotrwała koncentracja młodych mężczyzn (kobiet raczej się nie sprowadza) w zamkniętym osiedlu (takim jak to powstające pod Płockiem – kilkanaście tysięcy mężczyzn w sile wieku) to prawdziwa testosteronowa bomba. Jeżeli ktoś uważa, że są oni w stanie przez wiele miesięcy wytrzymać w seksualnej abstynencji, to jest człowiekiem wyjątkowo naiwnym. Brak możliwości tradycyjnego zaspokojenia swoich potrzeb erotycznych może mieć katastrofalne skutki. Nie bez przyczyny w czasie wojny w niektórych armiach organizowano na zapleczu frontu domy publiczne, które mogli odwiedzać żołnierze po zluzowaniu z pierwszej linii na tyły. Armia Radziecka tego nie robiła, co skutkowało tragedią dla milionów kobiet, które znalazły się na trasie jej przemarszu – nie tylko Niemek. Wśród nielegalnych emigrantów częściej zdarzają się całe rodziny, co oczywiście może zwiększyć obciążenia systemu socjalnego kraju, w którym się znajdą (zarówno dzieci, a z powodów kulturowych także kobiety, najczęściej nie pracują), ale ogranicza niebezpieczeństwo pozaprawnych zachowań.
W końcu nie mamy pewności, że sprowadzeni do pracy pracownicy po zakończeniu kontraktu bezproblemowo powrócą do swojego kraju. Z legalnego pracownika o wiele łatwiej stać się nielegalnym emigrantem, skoro już się jest wewnątrz europejskiego raju. Na szczęście, prawdopodobieństwo, że będą chcieli nielegalnie przebywać w naszym kraju, nie jest zbyt duże. W Polsce nie ma jeszcze sieci społecznych złożonych z rodaków potencjalnych migrantów, które mogłyby ułatwić im zaaklimatyzowanie się u nas. Większość z nich będzie się starała wyjechać do Niemiec, Wielkiej Brytanii czy innych krajów Europy Zachodniej. Dlatego Europa udaje, że nie widzi, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej. Rząd Prawa i Sprawiedliwości nie broni tam Polski przed zalewem nielegalnych emigrantów. Naszymi rękami rządy krajów Europy Zachodniej, a zwłaszcza Niemiec (do których przez i tak co miesiąc przybywa kilka tysięcy migrantów, którzy i tak przekroczyli ponoć nieprzekraczalną granicę) broni się przed powtórzeniem sytuacji z 2015 roku. I kto w tej sytuacji jest w Polsce, jak to określa Jarosław Kaczyński, partią zewnętrzną?
Polska jest w ostatnich latach prawdopodobnie liderem w sprowadzaniu cudzoziemców do pracy. Co gorsze, nikt nie wie ilu ich jest i skąd dokładnie pochodzą. Dane z ZUS-u i GUS-u znacząco się różnią się (milion zarejestrowanych w pierwszej instytucji i o połowę mniej, jeżeli chodzi o dane z drugiej). Jeszcze inne dane podaje Eurostat. A to tylko wierzchołek góry lodowej, ponieważ nie uwzględnia pracujących na czarno. Tym bardziej nie wiadomo, ile osób po zakończonym kontrakcie nie wróciło do swoich krajów. Wystarczy jednak rozejrzeć się wokół, aby zobaczyć jak gwałtownie zmienia się struktura naszego społeczeństwa. Przez wiele lat nad mieszkaniem mojej mamy mieszkali studenci. Potem pojawili się Ukraińcy. Teraz to lokal zamieszkują prawdopodobnie osoby z różnych krajów azjatyckich. Wykorzystywanie strachu przed obcokrajowcami przez Prawo i Sprawiedliwość, w sytuacji gdy za ich rządów mamy największy napływ cudzoziemskich pracowników, bez wątpienia jest mistrzostwem hipokryzji.
Z drugiej strony krytyka przez opozycję obecnej polityki migracyjnej, zwłaszcza w kwestii zatrudniania cudzoziemców, jest absurdalna z ekonomicznego punktu widzenia. Od ponad dekady spada w Polsce liczba osób w wieku produkcyjnym (prawie 150 tys. w 2022 roku). Jednocześnie rośnie zatrudnienie w gospodarce narodowej, co tylko częściowo jest możliwe dzięki wzrastającej aktywności zawodowej (zwłaszcza kobiet) i spadkowi bezrobocia. Początkowo lukę wypełniali nasi wschodni sąsiedzi zastępując nas na najgorszych i najgorzej płatnych stanowiskach pracy. Ale już przed wybuchem wojny zaczęło ich brakować. Okazywali się też coraz bardziej wymagający i drożsi. Dlatego zaczęto sprowadzać pracowników z krajów, gdzie nikt nie pyta o prawa pracownicze. Nieliczne ujawniane przypadki pokazują, że Kodeks Pracy obejmuje ich tylko w teorii. I prawie nikomu to nie przeszkadza – ani rządzącym, ani opozycji, ani też większości Polaków. Wolimy nie widzieć.
Deficyt siły roboczej się pogłębia i nic nie wskazuje na to, żeby w następnych latach coś się zmieniło. Problemy przeżywa zresztą cała Europa – mimo spowolnienia gospodarczego, bezrobocie w strefie euro jest najniższe od wielu lat (6,2% według Eurostatu). Katastroficzne prognozy wieszczące drastyczny spadek zatrudnienia z powodu automatyzacji, robotyzacji i zastosowaniu sztucznej inteligencji, przynajmniej jak na razie zupełnie się nie sprawdzają. W tej sytuacji zatrudnianie migrantów z krajów Azji i Afryki wydaje się być jedynym rozwiązaniem. Polska potrzebuje co roku około 200 tys. takich pracowników (Niemcy dwa razy więcej). Jak w takiej sytuacji opozycja chce rozwiązać problem brakujących pracowników w polskiej gospodarce?
Nikt w Europie nie ma pomysłu w jaki sposób rozwiązać problem nielegalnej emigracji. Z jednej strony narastająca presja spowodowana wojnami, konfliktami wewnętrznymi i coraz cieplejszym klimatem. Z drugiej narastająca obawa europejskich społeczeństw wykorzystywana przez rosnącą w siłę skrajnie prawicowe ugrupowania. Z trzeciej oczekiwania pracodawców poszukujących taniej siły roboczej. W Europie przynajmniej próbuje się o tym dyskutować. W Polsce problem służy jedynie jako narzędzie do okładania się politycznych adwersarzy w trakcie kampanii wyborczej. I nie jest to jedyny tego typu przypadek.
Karol Winiarski