Minął rok
Mija rok od powrotu Donalda Tuska na fotel przewodniczącego Platformy Obywatelskiej. Zapowiedzi były buńczuczne (zresztą dalej są), a oczekiwania ogromne. Zwolennicy byłego premiera i przewodniczącego Rady Europejskiej byli przekonani, że dni Zjednoczonej Prawicy u władzy są już policzone, a Donald Tusk wjedzie na białym koniu do Kancelarii Rady Ministrów zmieniając również lokatora Pałacu Namiestnikowskiego. Tymczasem po dwunastu miesiącach Andrzej Duda dalej jest Prezydentem, los Mateusza Morawieckiego zależy wyłącznie od dobrej woli Jarosława Kaczyńskiego, a wynik przyszłych wyborów, mimo galopującej inflacji, ciągle jest niepewny. Jedynie Platforma Obywatelska uniknęła popadnięcia w polityczny niebyt i obroniła pozycję lidera opozycji, co bez wątpienia jest zasługą jej nowego/starego przewodniczącego. Tyle, że to akurat bardzo dobra wiadomość dla Jarosława Kaczyńskiego i jego wyznawców.
Dramat polskiej opozycji polega na tym, że żadne ugrupowania, zarówno te, które od dawna funkcjonują na polskiej scenie politycznej, jak i nowo powstające, nie są w stanie przegonić w sondażach Platformy Obywatelskiej (czy też jej klonu w postaci Koalicji Obywatelskiej). Jednocześnie jednak niechęć, a czasami wręcz nienawiść, do tej formacji, żywa zwłaszcza na terenach tzw. Polski prowincjonalnej, jest w stanie zmobilizować mniej zagorzałych zwolenników Prawa i Sprawiedliwości do oddania głosu negatywnego – nie tyle za PiS-em, co przeciw PO. I to mimo coraz większych wątpliwości co do zdolności rządzącej od prawie siedmiu lat formacji do poradzenia sobie z obecnym kryzysem inflacyjnym. Szczególnie odstraszająco na wyborców, i to również tych, którzy mają już dość rządów świętoszkowatych hipokrytów, działa Donald Tusk. Nad wzmocnieniem tego już w znacznym stopniu podświadomego przekazu od miesięcy pracuje tzw. telewizja publiczna, której „publiczność” więcej ma wspólnego z przybytkiem, w którym uprawiany jest najstarszy zawód świata niż z realizacją misji, do której została powołana.
Dwa lata temu istniała spora szansa dokonania zmiany lokatora Pałacu Namiestnikowskiego. Niemała część sondaży wskazywała, że Andrzej Duda może przegrać w drugiej turze albo z Szymonem Hołownią, albo z Władysławem Kosiniak-Kamyszem. Zdając sobie z tego sprawę, Jarosław Kaczyński umożliwił Platformie Obywatelskiej dokonanie wymiany kandydata (wybraną pierwotnie przez członków partii w powszechnym głosowaniu Małgorzatę Kidawę-Błońską zastąpił Rafał Trzaskowski), wiedząc, że bez problemu wejdzie on do drugiej tury, ale jako reprezentant lewicowego skrzydła Platformy nie będzie w stanie pozyskać poparcia większości Polaków. Tak się właśnie stało i Andrzej Duda do 2025 roku będzie głową polskiego państwa.
Wiele wskazuje, że podobnie będzie i w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych i to niezależnie od tego w jakiej konfiguracji wystartują partie opozycyjne. Oczywiście propagandzie obozu rządowego o wiele łatwiej będzie atakować jedną listę, na której znajdą się przedstawiciele różnych ugrupowań mających często diametralnie odmienne poglądy na podstawowe kwestie ekonomiczne czy społeczne. Jednak i wystawienie kilku list niewiele zmieni, jeżeli wiadomo będzie, że po wyborach będą oni chcieli utworzyć koalicję rządową. A ponieważ prawo desygnowania premiera tradycyjnie przysługuje największej partii, to nie będzie tajemnicą, że nowym szefem rządu będzie albo Donald Tusk, albo (co znacznie mniej prawdopodobne) jego nominant. To dla Jarosława Kaczyńskiego kolejne „polityczne złoto”. Strach przed powrotem Tuska może skutecznie zmobilizować niezdecydowanych wyborców oraz tych, którzy zrażeni do całej klasy politycznej, najchętniej zostaliby w domu.
W ostatnim wywiadzie dla Gazety Wyborczej, przypominającej pod względem „trudności” zadawanych pytań niedawny wywiad w TVP Danuty Holeckiej z Jarosławem Kaczyńskim, Donald Tusk obiecał Polakom zwycięstwo w wyborach. Nie sprecyzował jednak (a Pani Justyna Oracz oczywiście o to nie zapytała), co się stanie jeżeli obietnica nie zostanie spełniona. Czego możemy wówczas oczekiwać? Odejścia Donalda Tuska z polityki? To raczej będzie oczywista oczywistość. Na czym więc ma polegać rzeczywista odpowiedzialność za ewentualną porażkę wyborczą? I czym ma skutkować? Samorozwiązaniem Platformy Obywatelskiej?
Znacznie ciekawszą rozmowę przeprowadził w sierpniu ubiegłego roku Donald Tusk z Anne Applebaum. Kilka miesięcy później ukazała się ona w wydaniu książkowym. Czytając „Wybór” trudno optymistycznie patrzeć na przyszłość świata. Opis zachodzących procesów zwiastuje raczej nadchodzącą katastrofę, chociaż Donald Tusk wykazuje, niczym zresztą nieuzasadniony, mało zrozumiały optymizm. Ale nawet nie to jest w tych rozmowach najbardziej porażające. Trafne i przemyślane diagnozy lidera PO pozostają w głębokim kontraście do jego działań podejmowanych na polskiej scenie politycznej. Trudno przypuszczać, żeby Donald Tusk nie zdawał sobie sprawy, że robi dokładnie to, co tak bardzo krytykuje. Dlaczego więc tak postępuje? Niestety dlatego, że gdyby zachowywał się zgodnie ze swoimi deklarowanymi poglądami, byłby co najwyżej liderem niewielkiej partii walczącej o przekroczenie progu wyborczego. Nawet w razie zwycięstwa opozycji nie mógłby liczyć na fotel premiera, a co więcej musiałby zaakceptować rozgrabianie państwa przez działaczy ugrupowań koalicyjnych, co obecnie i tak robią, tyle że na szczeblu samorządowym. Bardzo zresztą prawdopodobne, że członkowie jego własnej partii dość szybko by mu podziękowali widząc jak bardzo „nieskuteczny” jest ich przywódca. W końcu, poza nielicznymi idealistami, z których część i tak szybko się „pragmatyzuje”, do polityki nie idzie się po to by zmieniać Polskę. Dlatego zamiast próbować zasypywać podziały dzielące polskie społeczeństwo, Tusk polaryzuje, antagonizuje, przemawia agresywnym językiem i obiecuje rzeczy, których spełnić nie będzie w stanie, co szczególnie widoczne było na ostatniej konwencji Platformy Obywatelskiej w Radomiu. Czyli robi dokładnie to co jego antagoniści, których oskarża o wszystkie nieszczęścia dotykające Polaków. Dzięki temu jego ugrupowanie cieszy się poparciem co czwartego wyborcy, a Donald Tusk jest niekwestionowanym liderem opozycji i głównym konkurentem Jarosława Kaczyńskiego. Jak słusznie zauważył Marek Migalski, gdzie dwóch się bije, tam obaj korzystają.
Problem nie dotyczy wyłącznie Polski. Szymon Hołownia słusznie twierdzi, że musimy rozwiązywać problemy na pokolenia, a wybieramy władze na kadencję. To nierozwiązywalny problem systemu demokratycznego, w sytuacji gdy większość wyborców chce szybkich i bezkosztowych efektów działań wybranych przez nich polityków. Dlatego coraz częściej do władzy dochodzą sprytni i cyniczni populiści, a inni, jeżeli chcą z nimi konkurować, muszą przejmować ich metody działania. Spirala populizmu to prosta recepta na katastrofę. Eskalację tego zjawiska zobaczymy w Polsce już wkrótce. Przecież w przyszłym roku będą miały miejsce wybory parlamentarne. Trzeba je wygrać za wszelką cenę. A co potem? Potem tradycyjnie zrzuci się odpowiedzialność na innych. „Przez osiem ostatnich lat …”
Karol Winiarski