Miraż reparacji
Po kilku latach prowadzenia szczegółowych wyliczeń poseł Arkadiusz Mularczyk dostał od Jarosława Kaczyńskiego zgodę na przedstawienie polskich roszczeń reparacyjnych wobec Niemiec. Data dzienna nie była oczywiście przypadkowa. 1 września nie przypadała co prawda okrągła rocznica agresji III Rzeszy na nasz kraj, ale czekać do 2024 roku nie można było – wybory są już w przyszłym roku. Oczywiście wydawało się, że za rok polityczny efekt byłby lepszy – rozbudzenie emocji nie trwa zwykle dłużej niż kilka tygodni – ale bieżące wydarzenia wymusiły przyśpieszenie działania. Stosunek Niemiec do wojny w Ukrainie nie jest do końca jednoznaczny, co znacznie pogorszyło wizerunek tego kraju na arenie międzynarodowej. Problemy z uzyskaniem środków z KPO wymusiły przykrycie niewygodnego dla rządzących tematu – co tam 120 czy nawet 150 mld zł, gdy powinniśmy dostać 50-krotnie większą kwotę. I w końcu ogólne problemy wynikające przede wszystkim z coraz wyższej inflacji skłoniły kierownictwo Zjednoczonej Prawicy do podjęcia próby odwrócenia uwagi opinii publicznej od bieżących kłopotów poprzez ukazanie świetlanej przyszłości za niemieckie pieniądze. W końcu to czterokrotność naszego długu sektora finansów publicznych.
Reperacje to jedno z bardziej kontrowersyjnych zagadnień we współczesnym świecie. Zasadniczym problemem jest kwestia przedawnienia związanych z nimi roszczeń. Jeżeli można żądać pieniędzy za wydarzenia sprzed ponad 70 lat, to dlaczego nie cofnąć się jeszcze dalej. W naszym przypadku aż prosi się o policzenie strat poniesionych w wyniku zaborów, potopu szwedzkiego, najazdów Tatarów czy wojen z Krzyżakami, Brandenburczykami, Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego, o najeździe czeskiego księcia Brzetysława nie zapominając (ukradł nam zwłoki św. Wojciecha). Dlaczego jednak korzyści finansowe mają czerpać potomkowie dawno nieżyjących ofiar? I dlaczego mają płacić potomkowie tych, którzy byli winni? O ile w ogóle byli – w przypadku Niemiec sprawę komplikuje fakt, że przodkowie około 25% obecnych mieszkańców Niemiec ma według tamtejszych kryteriów obce pochodzenie (co najmniej jedno z rodziców urodziło się w innym kraju), z czego większość to w ogóle osoby urodzone za granicą i w żaden sposób nie mogące brać odpowiedzialności (nawet rodzinnej) za zbrodnie nazistów. A musieliby solidarnie partycypować w kosztach wypłaty reparacji.
Polskie żądania reparacyjne zostały skierowane wyłącznie wobec Niemiec. Tymczasem w 1939 roku Polska stała się przedmiotem agresji kilku innych krajów – przede wszystkim Związku Radzieckiego, ale też Słowacji, która była trzecim napastnikiem zajmując i anektując polskie części Spisza i Orawy oraz Litwy, która otrzymała od Związku Radzieckiego Wileńszczyznę, co było pośrednim udziałem w agresji. O ile domaganie się pieniędzy od Słowacji i Litwy byłoby może mało zrozumiałe, a kwoty niewielkie, to już rezygnacja z żądań wobec Moskwy wzbudziła zdziwienie. Tymczasem powód braku takich roszczeń jest oczywisty. Jarosław Kaczyński wiedział, że w tym przypadku nikt w kraju nie będzie protestował, a to oznaczałoby brak możliwości politycznego wykorzystania tematu. W przypadku Niemiec miało być inaczej. Tu jednak zmysł taktyczny prezesa zawiódł, ponieważ po pierwszych krytycznych uwagach, prawie wszyscy liderzy opozycji, a zwłaszcza Donald Tusk, poparli wysunięte żądania finansowe, chociaż podkreślali ich wewnątrzpolityczną motywację i brak podjęcia koniecznych działań dyplomatycznych. Tym samym przedstawienie opozycji jako narodowych zdrajców i agentów Berlina okazało się znacznie trudniejsze niż planowano. Oznacza to jednak jednocześnie, że ugrupowania opozycyjne po raz kolejny popierają kontrowersyjne pomysły rządzącej partii, co stawia pod znakiem zapytania ich wiarygodność i sens dokonywania zmiany w przyszłorocznych wyborach.
Sprawa reparacji zawsze jest wieloaspektowa, a w tym przypadku szczególnie skomplikowana. Pierwszy zasadniczy problem dotyczy sposobu przeliczenia strat osobowych na pieniądze. Autorzy raportu starali się uniknąć kontrowersji z tym związanych próbując wyliczyć wysokość dochodu, który w przyszłości wypracowałyby ofiary niemieckich zbrodni na rzecz Polski. Takie obliczenia zawsze obarczone są dużym ryzykiem, ponieważ nie jesteśmy w stanie przewidzieć ile z tych osób podjęłoby pracę w Polsce, jakie zajęcia wykonywaliby, ani też jak przebiegałby rozwój gospodarczy naszego kraju. Na dodatek spośród ponad 5 milionów obywateli polskich, którzy stracili życie w wyniku działań III Rzeszy, mniej niż połowa była Polakami. Prawie trzy miliony ofiar to żydowscy obywatele II RP, chociaż część z pewnością posiadała podwójną tożsamość narodową. Ilu z nich wybrałoby emigrację z coraz bardziej narodowo-katolickiej Polski? Ale i wśród pozostałych sporo było Ukraińców i Białorusinów, którzy zginęli w kampanii wrześniowej walcząc w szeregach Wojska Polskiego, a potem byli mordowani przez Niemców po ataku III Rzeszy na ZSRR. Mało kto wie, ale spośród wszystkich europejskich narodów to właśnie Białorusini ponieśli procentowo największe straty ludzkie w czasie II wojny światowej, a siepacze Dirlewangera zanim pastwili się nad mieszkańcami Warszawy, nabywali doświadczeń na terenie Białorusi. O ile Jarosław Kaczyński chce się podzielić reparacjami z Izraelem, to o naszych wschodnich sąsiadach nic nie wspomina. Prawdopodobnie liczy na zainteresowanie sprawą diaspory żydowskiej w USA i zwiększeniu presji moralnej na Berlin. Ale czy ukraińscy i białoruscy obywatele II RP to ludzie gorszego sortu?
Równie kontrowersyjne są wyceny utraconego majątku narodowego. Nawet w normalnych warunkach mogą się one bardzo między sobą różnić, ponieważ różne są metody ich dokonywania. W przypadku polskich strat w czasie II wojny światowej nie wiadomo też co dokładnie powinniśmy liczyć. Czy wliczać do nich zniszczenia dokonane na ziemiach zagarniętych ostatecznie przez ZSRR, skoro i tak – przynajmniej nieruchomości – byłyby przez nas utracone? Ale czy w takim razie brać pod uwagę Ziemie Odzyskane, które przecież trudno zaliczać do polskiego majątku narodowego, skoro przed wojną do niego nie należały? Jak traktować zniszczenia dokonane w wyniku działań wojennych aliantów – na przykład bombardowań prowadzonych przez lotnictwo brytyjskie i amerykańskie? I co zrobić z nakładami inwestycyjnymi poczynionymi przez Niemców na okupowanych ziemiach polskich? W niektórych rejonach, zwłaszcza tych włączonych do III Rzeszy, władze niemieckie sporo inwestowały, a zniszczenia wojenne w wyniku szybko przesuwającego się frontu były niewielkie. Przykładem jest chociażby Sosnowiec. Czy w ostatecznym bilansie różnicę należałoby odliczyć od sumy poniesionych strat?
Największym problemem jest jednak sposób traktowania nabytków terytorialnych Polski po II wojnie światowej. Nigdy nie były one oficjalnie uważane przez zwycięzców za rodzaj wojennych reparacji. Traktowano je raczej jako rekompensatę za ziemie utracone przez Polskę na rzecz ZSRR. Tyle, że z punktu widzenia Niemiec sytuacja była inna. Stracili na rzecz naszego kraju ponad 100 tys. km² (około 1/5 swojego terytorium) i poza znacznie mniejszym obszarem przejętym przez ZSRR (obecny obwód kaliningradzki), były to ich jedyne straty terytorialne w okresie II wojny światowej. Dla nich konieczność zapłaty reparacji dla Polski była i jest traktowana jako płacenie dwa razy za to samo. Gdyby dokonać przeliczenia po obecnej cenie ziemi ornej (około 50 tys. zł/ha), wartość tych ziem wyniosłaby około pół biliona zł. Oczywiście znaczna część tych obszarów to lasy, ale są też liczne miasta, gdzie cena gruntów jest wielokrotnie większa. A do tego należałoby dodać wartość budynków i zakładów przemysłowych, które stały się własnością państwa polskiego na mocy kolejnych dekretów o przejęciu mienia poniemieckiego. Oczywiście są jeszcze straty na wschodzie, ale w tym przypadku adresat naszych ewentualnych roszczeń byłby inny. Gdyby zresztą policzyć wartość tych obszarów okazałoby się prawdopodobnie, że chociaż obszarowo większe, to jednak są one znacznie mniej cenne niż tereny, które zostały do Polski przyłączone. Przynajmniej z gospodarczego punktu widzenia.
Kolejnym problemem jest wartość utraconego mienia przez Niemców, którzy na mocy decyzji konferencji poczdamskiej zostali zmuszeni do opuszczenia obszarów do Odry i Nysy Łużyckiej oraz terenów Prus Wschodnich. O ile kwestia granic została wielokrotnie potwierdzona dwu i wielostronnymi umowami międzynarodowymi (podobnie zresztą jak i kwestia roszczeń reparacyjnych, czego jednak polska strona nie uznaje), to nie stało się tak w przypadku roszczeń indywidualnych. Do tej pory strona niemiecka nie popierała tych żądań, co na przykład kilkanaście lat temu neutralizowało plany Powiernictwa Pruskiego i Eriki Steinbach. Wysunięcie żądań reparacyjnych przez Polskę może otworzyć puszkę Pandory. I nikt nie jest w stanie przewidzieć jakim wynikiem zakończyłyby się procesy odszkodowawcze. Tym bardziej, że polskie sądy bez większych problemów przyznają rekompensaty byłym obywatelom polskim (a obecnie niemieckim), którzy wyjeżdżając w latach 70-tych do Niemiec oddawali pozostawiane w Polsce nieruchomości (w księgach wieczystych nie dokonywano zmian).
Wysiedlanie ludności niemieckiej, zwłaszcza w pierwszych miesiącach po wojnie, odbywało się skandalicznych warunkach. Dochodziło do rabunków mienia osobistego, gwałtów i morderstw. Wyliczenia co do liczby ofiar są bardzo rozbieżne, ale ostrożnie można przyjąć, że co najmniej kilkanaście tysięcy osób nie przeżyło przesiedlenia. Niemcy trafiali też do polskich obozów pracy tworzonych bezpośrednio po wojnie, często na terenie dawnych obozów niemieckich. W samej świętochłowickiej Zgodzie, życie straciło co najmniej 1855 osób (1/3 osadzonych), w znacznej części Niemców. W zdecydowanej większości były to ofiary katastrofalnych warunków sanitarnych (epidemia tyfusu) i braku żywności, ale też osobistej zemsty obozowych strażników na czele z komendantem obozu Salomonem Morelem (w latach 90-tych wyjechał do Izraela, który w 2005 roku odmówił jego ekstradycji do Polski). Nie zwalnia to jednak strony polskiej z odpowiedzialności – zarówno przesiedlenia jak i obozy pracy były przecież działaniami państwa polskiego. Zresztą wielu oprawców to jego funkcjonariusze – żołnierze, milicjanci, strażnicy obozowi. Jeżeli chcemy uczciwie podejść do sprawy, to powinniśmy uwzględnić także takie przypadki w ogólnym bilansie. Nie tylko zresztą polskim. Jeszcze bardziej makabryczne sceny działy się w Czechosłowacji i to nie tylko w Sudetach, ale nawet w samej Pradze.
Obchodzimy w tym roku dwustulecie wydania „Ballad i romansów” Adama Mickiewicza, co uważane jest za początek polskiego romantyzmu. W zbiorze tym poczesne miejsce zajmuje oczywiście „Romantyczność” ze słynną deklaracją poety:
„Czucie i wiara silniej mówi do mnie
niż mędrca szkiełko i oko”
Prezydent Andrzej Duda zapowiadając akcję narodowego czytania stwierdził „Romantyzm to istota polskości”. Miał całkowitą rację. Nie powiedział tylko (pewnie tak nie uważa), że był także źródłem naszych narodowych nieszczęść, w tym przede wszystkim kolejnych XIX-wiecznych powstań narodowych, po których sytuacja Polaków ulegała znaczącemu pogorszeniu. Im dłużej będziemy tkwili w emocjonalnym postrzeganiu rzeczywistości, lekceważąc racjonalne podejście do życia, tym częściej będziemy tracili szanse cywilizacyjnego rozwoju. Z historii trzeba czerpać naukę, ale nie można nią ciągle żyć. Najwyższy czas kierować się wskazaniami innego polskiego poety, Adama Asnyka, reprezentującego jakże inną epokę.
Trzeba z żywymi naprzód iść,
Po życie sięgać nowe…
A nie z uwiędłych laurów liść
Z uporem stroić głowę
Niestety, postulat naszego pozytywistycznego poety nigdy w naszym kraju nie cieszył się popularnością.
P.S.
Pan premier Mateusz Morawiecki w wywiadzie dla Spiegla zwrócił się do „wszystkich, u których na ścianie wiszą dzieła sztuki, które nagle pojawiły się po wojnie w posiadaniu rodziny”. Poczuwam się wywołanym do odpowiedzi. Na ścianie w moim mieszkaniu wisi obraz Friedricha Neumanna. Jest to martwa natura namalowana prawdopodobnie w 1941 roku. Wyszabrował go (czyli dokonał indywidualnego i samodzielnego pozyskania reparacji) gdzieś na tzw. „Ziemiach Odzyskanych” brat mojej babci. Wyszabrował podobno znacznie więcej i część z tych dóbr rozdał rodzinie. Nam dostał się obraz. Ponieważ kradzione nie tuczy, chętnie oddam go prawowitym właścicielom. A jeżeli się nie znajdą, to uważam, że powinien zostać dołączony do reparacyjnej puli.
Karol Winiarski