Młodzi publicyści – „Przedmurze”
Niniejszy artykuł początkuje nowy cykl w którym będziemy publikować teksty młodych, obiecujących publicystów. Czytelników prosimy o wyrozumiałość dla autorów, którzy wcześniej nigdzie publicznie nie prezentowali swoich artykułów.
„Siłę człowieka mierzy się ilością jego nieprzyjaciół” – napisał przed stu dwudziestu laty Władysław Reymont. Odnosząc treść tego aforyzmu do stosunków międzynarodowych można wysnuć wniosek, że rząd Beaty Szydło spełnił najważniejszą ze swoich przedwyborczych obietnic: oto nasz kraj powstał z kolan. Skończyły się serdeczne uściski Donalda Tuska i Władimira Putina, dość już wiernopoddańczych deklaracji pod adresem Angeli Merkel i haniebnych ustępstw wobec Brukseli. Państwo, które odzyskuje godność, musi prowadzić twardą politykę, stawiać twarde warunki i co najważniejsze, mieć twardego przywódcę – to ostatnie na wypadek gdyby elektorat owego twardego przywódcy nabrał wątpliwości co do tego, że jest on twardy i w rezultacie odwrócił się od niego. Mogłoby to się skończyć tym, że w następnych wyborach zwycięstwo odniesie mięczak, a wówczas państwo zaczęłoby prowadzić miękką politykę i stawiać miękkie warunki – słowem, znów straciłoby godność. Wyobraźmy sobie tylko, na jakie ośmieszające wybryki naszych władz bylibyśmy wtedy narażeni. Wystarczy wspomnieć wiosenne wybory Przewodniczącego Rady Europejskiej, kiedy to najgroźniejszy przeciwnik dobrej zmiany i wróg nr 1 Jarosława Kaczyńskiego Donald Tusk, zwyciężył przy ostentacyjnym sprzeciwie tylko jednego kraju członkowskiego – Polski, zaś nasi europejscy sojusznicy, na czele z Węgrami, odwrócili się od nas w godzinie próby. A przecież ta bezapelacyjna kompromitacja miała miejsce w okresie odzyskiwania przez państwo polskie godności. Co dopiero by się działo, gdyby władza wyślizgnęła się z rąk „ciemnogrodu” i „faszystów”, a zamiast nich sięgnęli po nią „aferzyści” i „brukselskie sprzedawczyki”? Aż strach pomyśleć!
Zasadnym wydaje się jednak postawienie pytania: skąd wiemy, że to Jarosław Kaczyński, a nie chociażby Ryszard Petru, jest twardy? Przecież nie istnieje żaden przyrząd zdolny do obiektywnego pomiaru twardości polityka i wyrażenia jej w jakiejś powszechnie uznanej jednostce. Dlatego też prezes, jako człowiek sprytny i zapobiegliwy, korzysta ze starego patentu – przywdziewa aureolę jedynego obrońcy państwa otoczonego przez morze nieprzyjaciół. Dzięki temu jego twardości nikt nie może zakwestionować. Bo kto – żeby daleko nie szukać – , jeśli nie „pachołek” i „agent wpływu”, a w najlepszym razie tchórz, sprzeciwi się dążeniu do uzyskania od Niemiec reparacji wojennych? Przecież jest rzeczą zupełnie jasną, że skoro Niemcy nie chcą Polsce wypłacić odszkodowań, to stawia ich to w rzędzie naszych wrogów – i to odwiecznych. Z wrogami natomiast należy walczyć, nie zaś, tak jak to czyni totalna opozycja, wysługiwać się im albo siać defetyzm w szeregach gorliwych obrońców godności narodu i państwa. Widać, jak doskonałą metodę odsiewu ziarna od plew wynalazł w ostatnim czasie prezes Kaczyński.
Ośmielę się zresztą postawić tezę, że właśnie temu celowi służyć miało wrzucenie kwestii reparacji wojennych na tapetę. Pewne przesłanki, o których będzie mowa niżej, wskazują na to, że należy wyraźnie rozdzielić „dążenie do uzyskania reparacji” od „uzyskania reparacji” jako takiego. Dążenie jest procesem rozciągniętym w czasie, niekoniecznie uwieńczonym pomyślnym finałem. Przez cały ten czas możemy ekscytować się wojowniczą retoryką rządu dobrej zmiany, podziwiać niestrudzony wysiłek obrońców ojczyzny, czytać pokrzepiające analizy prawnicze czy wreszcie słuchać górnolotnych spostrzeżeń o sprawiedliwości, konieczności dziejowej, winie i odkupieniu. Lecz to wszystko blednie w zetknięciu z barwniejszą i ładniej pachnącą wizją – wizją pieniędzy uzyskanych w ramach reparacji. Eksperci związani z obozem rządzącym przebąkują coś o kilku bilionach złotych. Kilku bilionach! Cóż za to można zbudować! Autostradę na Księżyc, kolej wielkich prędkości po dnie Atlantyku, port lotniczy w każdej wiosce, wieżowce wyższe od tych dubajskich – a to wszystko dzięki zbawiennemu pomysłowi prezesa Kaczyńskiego. Nie potrzeba już wpadek Ryszarda Petru, komisji śledczych ani 500+, aby elektorat PiS-u był wciąż liczny, wierny i zmobilizowany. Jednak żeby móc na owej mobilizacji skorzystać, wspomniane „dążenie” (złośliwcy powiedzieliby – wałkowanie tematu) musi trwać przez pewien czas, przynajmniej do następnych wyborów parlamentarnych w 2019, a jeszcze lepiej i do 2023. I tu znowu należy pochwalić zapobiegliwość prezesa Kaczyńskiego, który także ten czynnik uwzględnił w swoich rachubach i w jednym z wywiadów powiedział, że w sprawie reparacji czeka nas „długa walka”. Poseł Mularczyk również przyznał, że „dochodzenie przez Polskę reparacji jest to kwestia lat”. Tak więc wizja bilionów złotych jest co najmniej mglista, ale doraźne korzyści polityczne obozu rządzącego – już jak najbardziej realne. Politycy i sympatycy totalnej opozycji jeden za drugim wchodzą w sidła zastawione przez prezesa. W ostatnich dniach w pułapkę władował się Andrzej Rzepliński, ikona obrony władzy sądowniczej przed straszliwymi siepaczami faszystowskiego tyrana. Stwierdził on, że staranie się o uzyskanie odszkodowań to „niezwykle celny cios zadany cudowi pojednania”. Jakie to pojednanie między gwałcicielem a ofiarą, gdy gwałciciel odmawia ofierze zadośćuczynienia, a jedynie udaje skruszonego i pozoruje poczucie winy? Oczywiście takie pojednanie jest jedynie marnym sloganem, najwyraźniej gorzej się u nas sprzedającym niż slogany nawiązujące do retoryki bogoojczyźnianej, o wizji bilionów złotych już nie wspominając. Opozycja może co najwyżej, podobnie jak w przypadku 500+, pluć sobie w brodę, że sama wcześniej na ten pomysł nie wpadła.
Czy aby na pewno są to slogany? Nie można zaprzeczyć, że nasz kraj na skutek niemieckich zbrodni poniósł ogromne straty ludnościowe i materialne. Nie można też zaprzeczyć, że Niemcy nigdy nam tych strat nie zrekompensowały, mimo że z moralnego punktu widzenia oczywiście powinny to uczynić. Ale już z punktu widzenia prawa międzynarodowego sprawa nie jest tak klarowna. Konferencja zwycięskich mocarstw w Poczdamie w 1945 przyznała odszkodowania Związkowi Radzieckiemu z zastrzeżeniem, że 15% swoich reparacji przekaże on Polsce. Związek Radziecki, jak to Związek Radziecki, jakieś ochłapy nam wypłacał, ale w zamian za to żądał dostaw znacznych ilości węgla kamiennego z kopalń Górnego Śląska, co sprawiało, że cały interes wybitnie się Polsce nie opłacał. W 1953, na fali odwilży po śmierci Józefa Stalina, ZSRR, a na jego polecenie także Polska, zrzekły się wszelkich reparacji od Niemiec i tym samym temat ucichł praktycznie aż do lipca 2017. Głównym argumentem zwolenników „dążenia” do uzyskania reparacji jest to, że wspomniane zrzeczenie się roszczenia nie ma mocy prawnej, ponieważ było dokonane pod naciskiem ze strony ZSRR i nie przez suwerenny rząd polski, a przez „sowiecką kolonię”, jak to określił Antoni Macierewicz. Poza tym, zdaniem niektórych, zrzeczenie się odszkodowań dotyczyło tylko NRD, a nie drugiego państwa niemieckiego, czyli RFN, wobec czego tak czy inaczej nie jest ono w mocy względem współczesnego państwa niemieckiego. No, dobrze, zatem skoro wszystko jest jasne, to dlaczego rząd dobrej zmiany nie wystąpi z oficjalnym roszczeniem do rządu niemieckiego? Dlaczego minister Waszczykowski mówi, że „pod względem prawnym sprawa jest niejednoznaczna” i zwleka z podjęciem jakichkolwiek działań? Czy dlatego, że gdyby takie działania podjął, to albo by się ośmieszył, albo zbyt szybko zużył tkwiący w „dążeniu” do uzyskania reparacji kapitał polityczny?
I jeszcze jedno – co na to wszystko Niemcy? Co jeśli jakiś wysoki trybunał rzeczywiście zasądzi na rzecz Polski odszkodowanie, a Angela Merkel powie, że nie zapłaci i koniec? Kto nasze roszczenie wyegzekwuje? Może Donald Trump, nasz nowy wierny sojusznik i protektor? Ale przecież walka o reparacje to „kwestia lat”, po upływie których prezydentem USA może być już nie Donald Trump, a ktoś, dla którego dobre stosunki z Niemcami będą się liczyły bardziej niż te z Polską. Poza tym warto pamiętać, że ile według decyzji mocarstw Niemcy miały płacić, tyle zapłaciły, a to, że Polska została później tak, a nie inaczej potraktowana przez Związek Radziecki, to już nie ich sprawa – może to od Rosjan powinniśmy zatem dochodzić odszkodowania?
Mobilizacja elektoratu PiS-u jest potrzebą tym pilniejszą, że od jakiegoś czasu toczymy wojnę z innym zaciekłym wrogiem dobrej zmiany i odzyskiwania przez państwo polskie godności – z Unią Europejską. W tym przypadku niełatwo będzie wytłumaczyć „ciemnemu ludowi” (by użyć stwierdzenia Jacka Kurskiego sprzed kilkunastu lat), dlaczego musimy walczyć z jarzmem instytucji, dzięki której powstało tyle dróg, stadionów i urzędniczych posad. Działania brukselskich gąsiorów, takich jak Frans Timmermans, wskazujące na jakieś szczególne zafiksowanie unijnych organów na punkcie temperowania Polski, nie wpływają zbytnio na poparcie, jakim Polacy darzą Unię Europejską – niezmiennie od lat oscyluje ono wokół 80%. Toteż wierzganie rządu „ciemnogrodu” przeciwko unijnym decyzjom mogłoby stać się przyczółkiem, na którym „aferzyści” będą usiłowali rozbudować własny potencjał wyborczy. Jarosław Kaczyński, rozpalając opinię publiczną tematem niemieckich reparacji, stworzył dla tych zapędów totalnej opozycji przeciwwagę.
W świetle powyższych faktów można stwierdzić, że przedkładanie „pojednania” ponad moralny obowiązek zadośćuczynienia wyrządzonych krzywd jest równie absurdalne jak oczekiwanie, że kiedyś ujrzymy na oczy biliony dolarów niemieckich odszkodowań. Z politycznego punktu widzenia jest ono przy tym niebywale niekorzystne, przynajmniej dopóki któryś z przedstawicieli opozycji nie przelicytuje prezesa Kaczyńskiego w odwoływaniu się do dominującego w naszym społeczeństwie sposobu pojmowania patriotyzmu – sposobu określanego przez lewicowych zarozumialców jako „zacofany”, przez bardów z kolei widzianego jako jedna z cech charakterystycznych polskiego narodu, który „Znowu chciałby być przedmurzem/ I w pogańskiej krwi się pławić.”
Łukasz Marczak