Nadchodzi wielka zmiana
Gdy w 2001 roku powstały Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość, nikt nie podejrzewał, że już wkrótce staną się one na długie lata hegemonami naszej sceny politycznej, a Donald Tusk i Jarosław Kaczyński będą przez dwie dekady pozostawali w żelaznym klinczu. To już znacznie dłużej niż era jakiegokolwiek nowożytnego polskiego polityka włącznie z Józefem Piłsudskim, Władysławem Gomułką czy Wojciechem Jaruzelskim. Wielu młodych Polaków nie pamięta Polski bez tych dwóch polityków. Ten czas jednak zbliża się do końca. I nie tylko biologia o tym przesądzi.
Wybory prezydenckie pokazały, że w gronie osób poniżej 40 roku życia kandydaci dwóch największych ugrupowań – Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki – mają znacznie niższe poparcie niż Sławomir Mentzen czy Adrian Zandberg. W kolejnych latach ten stan będzie się pogłębiał, ponieważ powoli odchodzić będą pokolenia, które pamiętają czasy PRL-u. Dominują w nich osoby, które doceniają osiągnięcia III RP. Ci którzy urodzili się lub przynajmniej dorastali po upadku systemu komunistycznego, a zwłaszcza po akcesji Polski do UE, mają zupełnie inne wyobrażenie o osiągnięciach naszego kraju w ostatnich latach. Jest to konsekwencją ich o wiele większych aspiracji i braku odniesień swojej obecnej sytuacji do czasów z ich punktu widzenia prehistorycznych. Powód jest prozaiczny – po prostu ich nie pamiętają. Na dodatek osiem lat rządów Prawa i Sprawiedliwości utrwaliło u nich przekonanie, że wszystko wszystkim się należy, pieniądze zawsze się znajdą, a ewentualne podniesienie podatków oraz innych ciężarów i świadczeń publicznych byłoby największą zbrodnią na narodzie polskim.
Rządząca koalicja weszła w okres gnijącej wegetacji. Nadzieje, że po przegranej Rafała Trzaskowskiego nastąpi jakiś przełom i partie sprawujące władze zaczną skutecznie realizować wspólny program są co całkowicie pozbawione podstaw. Takiego programu po prostu nie ma i nigdy go nie było. Zmarnowano nie tylko osiem lat pozostawania w opozycji, ale też dwa miesiące, które zafundował nowej koalicji Andrzej Duda desygnując Mateusza Morawieckiego na premiera, chociaż nie miał on szans na utworzenie rządu cieszącego się poparciem sejmowej większości. Można było wówczas uzgodnić te działania, co do których nie byłoby kontrowersji, a w pozostałych kwestiach przynajmniej starać się wypracować satysfakcjonujący wszystkich kompromis – wiadomo przecież, że w koalicyjnym układzie władzy żadne z tworzących go ugrupowań nie zrealizuje swojego programu w całości. Zamiast tego ograniczono się do sformułowania ogólnych zapisów, których interpretacja jak się okazało, zależy od poglądów interpretującego i tym samym jest najczęściej całkowicie odmienna. W konsekwencji mamy nieustające spory między politykami poszczególnych ugrupowań, które kompromitują i rząd, i tworzące go partie.
Rząd Donalda Tuska nie ma swojego rzecznika. Uzasadniając ten pomysł, premier twierdził, że „w rządzie koalicyjnym rzecznikiem musi być każdy minister i każda ministra”. Jak widać Donald Tusk od samego początku uznał, że wspólnej polityki rządu, o której mógłby informować rzecznik rządu, nie będzie. Podobnie jak w okresie swoich poprzednich rządów (2007-2014) podzielił ministerstwa między partie koalicyjne z przesłaniem „róbta co chceta”. Ponieważ tym razem liczba koalicyjnych partnerów była znacznie większa niż poprzednio, każdy minister otrzymał wiceministrów z innych partii, co jeszcze bardziej pogłębiło chaos. Obecna zapowiedź powołania rzecznika rządu nic nie zmieni, ponieważ nie wiadomo o jakich działaniach rządu miałby informować. Przynajmniej ostatnie expose Donalda Tuska przed głosowaniem wniosku o votum zaufanie nie wskazuje, żeby pojawiło się jakieś nowe programowe otwarcie.
Trudno sobie wyobrazić zmianę premiera przy zachowaniu obecnego układu koalicyjnego. Postawienie na czele rządu jakiegokolwiek reprezentanta mniejszościowych partnerów jest z punktu widzenia Koalicji Obywatelskiej całkowicie niedopuszczalne. W samej zaś PO nie ma kogokolwiek, kto jednocześnie mógł i chciał zastąpić Donalda Tuska. Współzałożyciel Platformy nigdy nie miał jakiegoś przemyślanego pomysłu na reformowanie państwa. Z powodu swojej arogancji i przekonania o nieomylności nie potrafi też wypracować partnerskich relacji z liderami innych ugrupowań. Za to zawsze skutecznie eliminował nawet potencjalnych wewnątrzpartyjnych konkurentów. Dzięki temu jego władza w PO nigdy nie była zagrożona. Tyle, że jednocześnie wyjałowił swoją partię z jakichkolwiek osobowości. Żałosne marionetki, które go otaczają po prostu nie nadają się do pełnienia funkcji szefa rządu. Zresztą sam Donald Tusk w trakcie swojego ostatniego sejmowego wystąpienia powiedział: „Znam smak zwycięstwa, znam gorycz porażki, ale nie znam słowa kapitulacja”.
Koalicja Obywatelska nie ma szans na samodzielne wygranie kolejnych wyborów parlamentarnych. Im dłużej będą rządzili, tym bardziej będzie malała grupa wyborców, którzy będą na nich chcieli głosować. Osiągnięcie 25% w wyborach będą mogli uznać za sukces. Z drugiej strony spadek poniżej 20% wydaje się mało realny. Chyba, że pojawi się na scenie politycznej nowe liberalno-demokratyczne ugrupowanie, które przejmie najbardziej sfrustrowanych wyborców PO, tak jak w 2015 roku zrobiła to Nowoczesna Ryszarda Petru. Niezależnie od tego czy pojawi się jakaś alternatywa, powrót do władzy Koalicji Obywatelskiej nie wydaje się możliwy dopóki na czele partii będzie stał Donald Tusk. A jednocześnie jego odejście najprawdopodobniej doprowadzi do stopniowego zaniku ugrupowania.
Politycznym trupem jest już natomiast Trzecia Droga. Pomysł wspólnego startu Polskiego Stronnictwa Ludowego i Polski 2050 przyniósł sukces w październiku 2023 roku w trakcie wyborów parlamentarnych i pół roku później w wyborach samorządowych (w tym drugim wypadku głównie dzięki ludowcom, którzy zawsze w nich uzyskiwali najlepsze wyniki). Wybory europejskie były już kompletną porażką i ostatnim momentem na zakończenie tego coraz bardziej toksycznego związku. Jego dalsze utrzymywanie przy życiu doprowadziło do kompromitującego wyniku Szymona Hołowni i braku jakichkolwiek nadziei na odrodzenie którejkolwiek z obydwu tworzących Trzecią Drogę partii. Jedyną szansą polityków tych ugrupowań na dalszą karierę polityczną będzie start ze wspólnej listy Koalicji Obywatelskiej, co przy braku nowego politycznego projektu na scenie politycznej, mogłoby pozwolić tej nowej taktycznej koalicji zbliżyć się do poziomu 30%. Bez nadziei na późniejszy znaczący wzrost notowań.
Dość niespodziewanie największe szanse na przetrwanie ma Nowa Lewica. Tyle, że podstawowym warunkiem jest jak najszybsze opuszczenie rządzącej koalicji i nawiązanie ścisłej współpracy z Adrianem Zandbergiem i jego Lewicą Razem. Dotychczasowy udział lewicy w rządzie przyniósł realizację kilku zgłaszanych przez nią postulatów. Nie ma jednak większych szans na spełnienie pozostałych. Z jednej strony opór Polskiego Stronnictwa Ludowego i nowego Prezydenta uniemożliwi przegłosowanie i wejścia w życie postulatów światopoglądowych. Z drugiej, coraz widoczniejsza katastrofa finansów publicznych zahamuje wprowadzenie w życie kolejnych rozdawniczych pomysłów. Dlatego w miarę przekonująca do dnia dzisiejszego narracja o korzyściach wynikających z udziału w rządzącej koalicji, przestanie być aktualna. Tyle, że przejście do opozycji oznaczałoby konieczność opuszczenia wszystkich ciepłych posadek, które działacze Nowej Lewicy przejęli ponad rok temu, a Włodzimierz Czarzasty nie zostałby Marszałkiem Sejmu. Mało prawdopodobne, aby liderzy tego ugrupowania zdecydowaliby się na takie „wyrzeczenia”. Być może zrobią to na kilka miesięcy przed wyborami, gdy perspektywa nieprzekroczenia progu wyborczego okaże się oczywistą oczywistością. Ale wtedy może już być za późno, a Razemowcy mogą nie być zainteresowani przyjmowaniem politycznych bankrutów z Nowej Lewicy.
Lewica Razem ma realne szanse na przekroczenie wyborczego progu i znaczące powiększenie swojej parlamentarnej reprezentacji. Brak sukcesów Nowej Lewicy, pogarszające się notowania rządu, a także coraz bardziej widoczne zaloty Donalda Tuska wobec Sławomira Mentzena (widoczne chociażby w trakcie ostatniego expose), będą napędzały Razemowcom nowych wyborców. Oczywiście Adrian Zandberg nie ma żadnych szans na udział na zdobycie pełni władzy, a nawet na współudział w jej sprawowaniu. Po pierwsze, za dwa lata przejdzie ona w ręce prawicy, w tym tej radykalnej, która dla Zandberga i jego towarzyszy niczym nie różni się od faszystów. Po drugie, Partia Razem ma wyraźny problem z zawieraniem ideowych kompromisów nawet z ugrupowaniami nie tak odległymi jak Prawo i Sprawiedliwość czy Konfederacja. A ponieważ szanse na zdobycie bezwzględnej większości w którymś z kolejnych parlamentów jest równie prawdopodobna jak awans Zagłębia Sosnowiec do Ligi Mistrzów, to w dłuższej perspektywie Razemowcy mogą zaczą tracić wyborców rozczarowanych nieskutecznością w realizowaniu wyborczych zapowiedzi.
Rok 2027 (o ile nie dojdzie do przedterminowych wyborów) będzie wielkim triumfem polskiej prawicy. W zasadzie jedyna niewiadoma to skala tego zwycięstwa i uzyskanie ewentualnej zdolności do uchwalenia nowej konstytucji. Ci, którzy straszą taką możliwością nie zwracają uwagę na kluczową w tej sytuacji sprawę – wyniki wyborów do Senatu. Nawet ogromny triumf polskiej prawicy może nie przynieść w niej większości, o ile Prawo i Sprawiedliwość i Konfederacja nie uzgodnią wcześniej wspólnej taktyki w wyborach do wyższej izby polskiego parlamentu. Jednoczesne kandydowanie kandydatów obydwu partii w każdym ze stu okręgów wyborczych może bowiem pozwolić dotychczasowym partiom skupionym w Bloku Senackim utrzymać większość w tym mniej znaczącym organie władzy ustawodawczej. A bez posiadania większości senatorów żadna zmiana polskiej konstytucji możliwa nie będzie.
Wielki triumf polskiej prawicy będzie jednocześnie początkiem końca tworzących ją ugrupowań. Pierwszymi przegranymi będą Konfederaci. Jak każda partia antyestablishmentowa dochodząc do władzy straci swój dyskretny urok antysystemowości. Sławomir Mentzen będzie za wszelką cenę starał się zrealizować swoje skrajnie liberalne pomysły ograniczenia świadczeń podatkowych starając się przekonać wyborców, że nie dostęp do koryta jest głównym celem działaczy jego partii. Oczywiście lider Nowej Nadziei będzie się starał równocześnie ograniczyć wydatki budżetowe, ale napotka tutaj opór nie tylko Prawa i Sprawiedliwości, ale także kolegów z Ruchu Narodowego, którzy nie będą chcieli się narażać na utratę społecznego poparcia. To bardzo szybko doprowadzi do kryzysu i albo w ogóle uniemożliwi stworzenie wspólnego rządu, albo doprowadzi do rozpadu nowej koalicji. I nie tylko koalicji, ponieważ w efekcie zaistniałego konfliktu podziałowi ulegnie również Konfederacja, która zawsze była sojuszem z rozsądku, a nie z głębokiego ideowego pokrewieństwa tworzących ją ugrupowań.
Stopniowy spadek poparcia czeka też Prawo i Sprawiedliwość, które podzieli los Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Pierwszy rząd postkomunistów obejmował władzę w Polsce w roku 1993, gdy od półtora roku zaczęły być widoczne pozytywne efekty realizacji planu Balcerowicza. Tyle, że widoczny w statystykach wzrost PKB nie przekładał się jeszcze na realną poprawę życia Polaków. Dopiero po następnych kilkunastu miesiącach zaczęło spadać bezrobocie, a płace realne znacząco rosnąć. W ten sposób Sojusz Lewicy Demokratycznej stał się niezasłużonym beneficjentem działań swoich poprzedników i chociaż utracił władzę po kolejnych wyborach, to uzyskał w nich znacząco lepszy wynik.
Zupełnie inna sytuacja miała miejsce w 2001 roku, gdy premierem został Leszek Miller. Wówczas polska gospodarka właśnie sięgała dna spowolnienia gospodarczego, a wzrost gospodarczy w kolejnych latach przyniósł poprawę poziomu życia dopiero w połowie dekady i bardziej był kojarzony (częściowo słusznie) z akcesją Polski do UE. W dość powszechnym przekonaniu Leszka Millera i jego partię wykończyła afera Rywina i kolejne patologie ujawniane przez mszczącą się na premierze Gazetę Wyborczą. W rzeczywistości powodem katastrofy całej lewicowej formacji było ogromne rozczarowanie brakiem szybkiej poprawy sytuacji gospodarczej. A takie były społeczne oczekiwania budowane na podstawie doświadczeń poprzednich rządów SLD. W efekcie powstało wrażenie, że postkomuniści kradną i się nie dzielą. Gdyby sytuacja gospodarcza była znacznie lepsza, a bezrobocie zmniejszałoby się, a nie przekroczyłoby 20%, wyborcy wybaczyli rządzącym wszelkie afery. Tak jak wybaczali je przez długi czas Prawu i Sprawiedliwości.
Paradoksalnie, na rozsądnej i oszczędnej polityce rządów Leszka Millera i Marka Belki (plan Hausnera) skorzystało ugrupowanie braci Kaczyńskich, które przejęło władzę po wyborach w roku 2005. Szybki wzrost gospodarczy i jeszcze szybszy spadek bezrobocia (milion Polaków wyjechało do pracy do Wielkiej Brytanii i Irlandii) stworzyło przekonanie o świetnych rządach Prawa i Sprawiedliwości. Wzrost inflacji (naturalny efekt szybkiego rozwoju gospodarczego i wzrostu płac realnych), a przede wszystkim konflikt z koalicjantami (Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin) w wyniku działań CBA skierowanych przeciwko Andrzejowi Lepperowi doprowadziły do wyborczej porażki w 2007 roku, chociaż przy znacznie lepszym wyniku niż ten sprzed dwóch lat, co również przypominało sytuację SLD w poprzedniej dekadzie.
Odzyskanie władzy przez Prawo i Sprawiedliwość w 2015 roku ponownie nastąpiło w wyjątkowo korzystnej sytuacji. Po długoletnim światowym kryzysie finansowym, którego zwłaszcza druga fala dotknęła polską gospodarkę i polskie państwo, nastąpiło kilka szczęśliwych lat, być już ostatnich w dziejach naszej planety i naszego kraju. Nadzwyczajne dochody dzięki korzystnej koniunkturze międzynarodowej wzmocnione napływem ukraińskich migrantów ekonomicznych pozwoliło na bezprecedensowy w dziejach III RP program redystrybucji dochodu narodowego. To dzięki spełnieniu większości przedwyborczych obietnic Zjednoczona Prawica utrzymała władzę po kolejnych wyborach znacznie poprawiając swój wynik (w ilości zdobytych głosów, ponieważ wskutek małej ilości tzw. „głosów straconych” liczba zdobytych mandatów była dokładnie taka sama jak w 2015 roku). Gdyby nie pandemia i inflacyjne skutki wojny w Ukrainie oraz katastrofalny „Polski Ład” być może i kolejne wybory zakończyłyby się następnym sukcesem, mimo jawnego już pasożytowania na państwowym majątku. Na kolejny taki cud Jarosław Kaczyński liczyć nie może.
Światowa gospodarka powoli zaczęła wychodzi
z covidowej i wojennej zapaści. I wtedy pojawił się Donald Trump. Chaotyczne i nerwowe ruchy w polityce handlowej i kompletna nieprzewidywalność amerykańskiego Prezydenta zachwiały wszelkimi optymistycznymi prognozami ekonomicznymi. Widać też, że ostatecznie dopadła nas „pułapka średniego rozwoju” i przestajemy powoli korzystać z przewagi konkurencyjnej wynikającej z tańszej siły roboczej w zglobalizowanej gospodarce. Ani nasza siła robocza nie jest już tak tania, ani gospodarka taka globalna. Mamy za to tragiczny stan finansów publicznych z ogromnym deficytem i lawinowo rosnącym zadłużeniem. A to oznacza, że żadnych znaczących transferów socjalnym i radykalnych obniżek podatków nie będzie. A jeśli nowy rząd będzie próbował je wprowadzić, to przyśpieszy jedynie finansową katastrofę.
W przeciwieństwie do Konfederacji, spadek poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości nie będzie ani tak szybki, ani taki głęboki. Ostateczny koniec tej formacji nastąpi po odejściu Jarosława Kaczyńskiego. W przeciwieństwie bowiem do Platformy Obywatelskiej, gdzie za Donaldem Tuskiem jest personalna pustynia, w Prawie i Sprawiedliwości czai się całkiem spore grono polityków noszących przywódczą buławę w plecaku. Ich rywalizacja zakończy się rozpadem prawicy na kilka zwalczających się ugrupowań. Przy jednoczesnym obumieraniu Platformy Obywatelskiej, rozpłynięciu się Polski 2050 i zejściem z parlamentarnej sceny Polskiego Stronnictwa Ludowego i Nowej Lewicy, około roku 2030 z dotychczasowych ugrupowań pozostaną w dobrej politycznej kondycji jedynie Lewica Razem i być może Konfederacja Korony Polskiej. Na zgliszczach polaryzacyjnego duopolu zapanuje chaos. I wtedy wielu zatęskni za światem, w którym wiadomo było gdzie jest wróg, a gdzie przyjaciel. Tak jak w latach 90-tych wielu tęskniło za uporządkowaną rzeczywistością PRL-u.
Karol Winiarski