Niekończąca się historia
Decyzja Marszałka Sejmu Szymona Hołowni o przełożeniu rozpatrywania ustaw liberalizujących przepisy antyaborcyjne wzbudziła wściekłość wśród posłanek Lewicy i środowisk feministycznych. Bez wątpienia kunktatorstwo oraz brak konsekwencji lidera Polski 2050 nie przysporzą mu popularności i zapewne zaowocują znaczącym spadkiem w sondażach pokazujących stopień społecznego zaufania do polskich polityków. Zmniejszają też jego szanse na odegranie znaczącej roli w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Dlaczego więc Szymon Hołownia zdecydował się na tak kontrowersyjny krok?
Polska 2050 wraz z Polskim Stronnictwem Ludowym tworzą Trzecią Drogę. Ten koalicyjny układ sprawdził się w wyborach parlamentarnych. Władze obydwu ugrupowań liczą, że również samorządowe starcie zakończy się ich wspólnym sukcesem. A przecież za chwilę są jeszcze wybory do Parlamentu Europejskiego, w których samodzielny start rodzi obawę co do możliwości przekroczenia 5% progu wyborczego. Elektoraty obydwu ugrupowań w dużym stopniu się uzupełniają, ale jednocześnie w niewielkim ze sobą konkurują. Dość powszechnie uważano, że nie ma między partiami tworzących Trzecią Drogę poważniejszych różnic programowych. No właśnie, uważano.
Sprawa legalizacji aborcji wyraźnie pokazała, że spójności poglądów w tej kwestii wśród koalicjantów nie ma. O ile liderzy obydwu ugrupowań zajmują chyba dość podobne (mocno konserwatywne) stanowisko, to już wewnątrz ich ugrupowań różnice są bardzo wyraźne. O ile jednak w Polsce 2050 wielu posłów i senatorów gotowych byłoby poprzeć projekty Lewicy i Koalicji Obywatelskiej, to już w przypadku Polskiego Stronnictwa Ludowego te proporcje wyglądają dokładnie odwrotnie. A ponieważ w matecznikach ludowców zbyt wielu zwolenników legalizacji aborcji nie ma, za to głos księdza proboszcza wciąż wiele znaczy, to Szymon Hołownia postanowił przed wyborami samorządowymi wspomóc swojego koalicjanta odsuwając o miesiąc termin rozpatrywania wszystkich projektów. Zrobił to może nie tyle wbrew swoim poglądom, ale na pewno wbrew swoim politycznym interesom.
Histeryczne nagłaśnianie problemu legalizacji aborcji przez Lewicę jest oczywiście spowodowane fatalnymi notowaniami tego ugrupowania, co z kolei jest konsekwencją wasalnej postawy Włodzimierza Czarzastego wobec Donalda Tuska. Na dodatek argumentacja, która towarzyszy atakom na wszystkich przeciwników tej ustawy jest pozbawiona elementarnej logiki. Jeżeli bowiem o wyniku październikowych wyborów miał zadecydować masowy udział młodych kobiet żądających legalizacji aborcji, to dlaczego od zawsze opowiadająca się za tym Lewica uzyskała tak fatalny wynik, a sceptyczna wobec zmian Trzecia Droga zdobyła poparcie nadspodziewanie dużej liczby wyborców? Jeżeli celem ustawy jest oddanie kobietom prawa decydowania o własnym ciele, to dlaczego wnioskodawcy nie proponują legalizacji aborcji do dnia urodzenia? Ciąża przecież nie trwa dwanaście tygodni. Czy w kolejnych tygodniach kobieta byłaby jednak ubezwłasnowolniona i traktowana jak naturalny inkubator? Czy prawa człowieka (a do takich aborcję zaliczają radykalni zwolennicy jej legalizacji) kończą się w 84 dniu ciąży?
Jeszcze bardziej kuriozalne konsekwencje może spowodować depenalizacja aborcji, co również jest jednym z postulatów Lewicy. Jeżeli zniesiemy artykuł 152 KK określający kary za naruszenie zakazu przerywania ciąży, to czy osoba dokonująca terminacji w pełni zdrowego płodu przy braku zagrożenia dla życia i zdrowia kobiety miałaby nie ponosić za to żadnej odpowiedzialności? A może likwidując ten swoisty lex specialis wobec ogólnych uregulowań prawa karnego dotyczących zabójstwa, automatycznie rozciągamy stosowanie artykułu 148 KK na przypadki nielegalnej aborcji? Biorąc pod uwagę okoliczności związane z tymi zabiegami (szczególne okrucieństwo wobec bezbronnego płodu), należałoby wówczas zastosować przepisy dotyczące kwalifikowanej formy zabójstwa (art. 148 § 2), co oznacza wyrok co najmniej dwunastu lat pozbawienia wolności. I to także dla kobiety (tu akurat „tylko” minimum 10 lat, a być może nawet na nadzwyczajne złagodzenie kary – zwłaszcza, jeżeli wyda osobę dokonującą zabiegu).
Awantura o ustawy liberalizujące prawo aborcyjne w chwili obecnej w ogóle pozbawiona jest sensu. Wiadomo bowiem, że dopóki w Pałacu Prezydenckim rezyduje Andrzej Duda żadna legalizacja przerywania ciąży nie jest możliwa (Prezydent jest podobno zwolennikiem wprowadzenia zakazu aborcji także w przypadku ciąży pochodzącej z gwałtu). I to niezależnie czy odbędzie się to drogą parlamentarną, czy referendalną. W tym drugim przypadku ewentualny pozytywny wynik głosowania wywarłby potężną presję na rządzących, ale nie powstrzymałby Andrzeja Dudy przez odesłaniem ustawy do Trybunału Konstytucyjnego w ramach kontroli prewencyjnej zgodności ustawy z Konstytucją. Z wiadomym efektem. I nic nie zmieniłoby kwestionowanie legalności tego ciała, ponieważ ustawa po prostu nie zostałaby przez Prezydenta podpisana. Tym samym nie zostałaby też opublikowana i nie weszłaby w życie. No chyba, że Adam Bodnar w swojej prawnej kreatywności uznałby sam wynik referendum za przesądzający i prawotwórczy.
Przeprowadzenie referendum mogłoby mieć jednak także pozytywne konsekwencje. Po pierwsze, pokazałoby jakie naprawdę są poglądy Polaków w tej sprawie. Wbrew bowiem twierdzeniom zwolenników legalizacji aborcji do 12 tygodnia ciąży, sprawa wcale nie jest tak jednoznaczna. Rzeczywiście w wielu sondażach zwolennicy takiego rozwiązania stanowią ponad 50% ankietowanych (51% według IBRIS-u i 62% w badaniu IPSOS-u, gdzie zresztą od wielu lat zwolennicy pro-choice zdecydowanie dominują). Ale już w badaniach prowadzonych od ponad trzydziestu lat przez CBOS zasadniczych zmian po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku nie było. W marcu 2023 roku za prawem do aborcji na życzenie kobiety opowiedziało się zaledwie 18% badanych. Trochę więcej zwolenników legalnej aborcji do 12 tygodnia ciąży (35%) było w sondażu przeprowadzonym przez pracownię United Surveys już po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych. Ale to wciąż nie jest większość. Dobrze wiedzą o tym polityczki Lewicy i KO. Dlatego tak bardzo sprzeciwiają się referendum, chociaż na początku lat 90-tych to właśnie ich starsi koledzy i koleżanki z ówczesnych lewicowych partii dążyli do jego przeprowadzenia.
Po drugie, ewentualny pozytywny wynik referendum zmusiłby naszych polityków do przeczytania ustawy o referendum krajowym. A wtedy odkryliby jaki to prawny gniot. Pomijając już kwestie finansowania kampanii referendalnej poza wszelkimi limitami i ograniczeniami przewidzianymi dla wyborów, kluczowa sprawą jest sformułowanie artykułu 67, który brzmi:
„Właściwe organy państwowe podejmują niezwłocznie czynności w celu realizacji wiążącego wyniku referendum zgodnie z jego rozstrzygnięciem przez wydanie aktów normatywnych bądź podjęcie innych decyzji, nie później jednak niż w terminie 60 dni od dnia ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego o ważności referendum w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej.”
Wczytując się dokładnie w treść tego artykułu można skonstatować, że wiążący wynik referendum o niczym nie przesądza. Po pierwsze, to podmioty zgłaszające projekt ustawy w Sejmie będą interpretowały wolę głosujących. Im bardziej ogólne i niejasne pytanie referendalne, tym większa swoboda w tworzeniu konkretnych zapisów legislacyjnych. Po drugie, brak podjęcia jakichkolwiek kroków jest co prawda ewidentnym naruszeniem ustawy, ale nie powoduje żadnych konsekwencji. Posłowie są przecież objęci immunitetem materialnym, który chroni ich przed odpowiedzialnością za działania (lub ich brak) podejmowane w związku z wykonywaniem mandatu. Nie wiadomo zresztą, który z organów dysponujących inicjatywą ustawodawczą (posłowie, Senat, Prezydent, Rada Ministrów) miałby przygotować projekt ustawy, co daje możliwość stosowania skutecznej spychologii. Po trzecie, nie wiadomo czy Prezydent miałby prawo skorzystania z prawa veta. Raczej trudno byłoby mu jednak zabronić odrzucenia ustawy, gdyby na przykład stwierdził, że jej treść nie oddaje woli głosujących. A już na pewno miałby prawo skierowania jej do Trybunału Konstytucyjnego. Przecież nawet wola większości społeczeństwa wyrażona w referendum nie pozwala omijać zapisów konstytucyjnych.
Ustawa o referendum ogólnokrajowym (o lokalnym zresztą też) wymaga głębokich zmian. Przede wszystkim jedyną formą wyrażania woli powszechnej powinno być głosowanie nad konkretnym projektem ustawy sprawdzonym wcześniej pod względem zgodności z Konstytucją przez sąd konstytucyjny (tę rolę powinien przejąć Sad Najwyższy po likwidacji wybieranego przez Sejm, a więc zawsze z zasady upolitycznionego, Trybunału Konstytucyjnego). W ten sposób nie byłoby wątpliwości co do interpretacji woli głosujących, a organy przedstawicielskie nie mogłyby ingerować w treść tworzonego dopiero po referendum prawa. Tak przegłosowana w głosowaniu powszechnym ustawa wchodziłaby od razu w życie (oczywiście po sprawdzeniu ważności referendum przez Sąd Najwyższy) i przynajmniej przez jakiś czas nie mogłaby być zmieniana w drodze parlamentarnej (długość tego okresu również powinna być określona w ustawie). Dopiero po takiej zmianie ustawy o referendum ogólnokrajowym można byłoby oddawać ważnie społecznie kwestie do rozstrzygnięcia w ręce obywateli.
Aborcja nie jest jednak jedynym tematem dzielącym PSL i Polskę 2050. Wyraźne różnice widać również w kwestiach klimatycznych. Szymon Hołownia, jako jeden z nielicznych, broni proponowanych w nim rozwiązań. Pozostałe ugrupowania rządzącej koalicji (i oczywiście cała opozycja) albo wsadzili głowy w piasek i nie zabierają w tej sprawie głosu (Lewica i co najbardziej kuriozalne Zieloni), albo są zdecydowanie przeciwni (PSL i PO). A przecież, gdy kilka lat temu w Brukseli zapadały w tej sprawie decyzje, to wszyscy byli za. Wszyscy poza Konfederacją i Solidarna Polską. Mateusz Morawiecki w pełni popierał proponowane rozwiązania, a cała ówczesna opozycja murem stała za obroną klimatu. Po trzech latach wszyscy zmienili zdanie o 180 stopni, co oczywiście związane jest z rolniczymi blokadami. Gdy za kilka miesięcy protestujący będą zajęci pracami polowymi, a Polskę nawiedzi fala upałów albo nawalne deszcze, to ci sami politycy będą załamywali ręce nad stanem naszego klimatu i ponownie zaczną apelować o szybkie i skuteczne działania ratujące naszą planetę. Takie bowiem będzie wówczas aktualne oczekiwanie elektoratu. A ponieważ elektorat zawsze ma rację, to trzeba szybko nadążać za jego zmieniającymi się błyskawicznie poglądami.
W politycznym interesie Polski 2050 byłoby stopniowe dystansowanie się od mocno uzależnionego od poparcia wsi Polskiego Stronnictwa Ludowego. Konieczność uwzględniania interesów koalicyjnego partnera będzie bowiem w coraz większym stopniu kolidować z reformatorską retoryką partii, która w samej swojej nazwie wyraża aspiracje sprostania wyzwaniom przyszłości. PLS zaś, tkwiący głęboko korzeniami w przeszłości, nie będzie w stanie dokonać radykalnego zwrotu, co zresztą powoli będzie skazywać to ugrupowanie na marginalizację. Jeżeli jednak nawet kierownictwo Polski 2050 zdaje sobie z tego sprawę, to nie dokona decydującego cięcia przed wyborami prezydenckimi. W interesie Szymona Hołowni jest niewystawianie własnego kandydata przez koalicjanta i poparcie jego osoby. Kumulacja głosów elektoratów obydwu partii na osobie obecnego Marszałka Sejmu, dawałaby szanse na wejście do drugiej tury, w której byłby zdecydowanym faworytem. Tyle, że koszty jakie obecnie ponosi Szymon Hołowni mogą spowodować odejście znacznie większej ilości dotychczasowych sympatyków i pozbawić go tym samym jakichkolwiek szans na przełamanie klątwy trzeciego miejsca. A po przegranych po raz kolejny wyborach prezydenckich będzie już o wiele trudniej odbudować społeczne zaufanie dla Polski 2050 i jego lidera.
Karol Winiarski