Nuclear Sharing
Od pewnego czasu Prezydent Andrzej Duda wyspecjalizował się w medialnych wrzutkach, które powodują chwilowe wzmożenie polityków i komentatorów. Niekiedy jednak mają one swoje znacznie szersze konsekwencje. Propozycja zwiększenia wydatków na obronę krajów członkowskich NATO do 3% PKB skłoniła Donalda Trumpa do zwiększenia oczekiwań wobec europejskich członków Paktu Północnoatlantyckiego, od realizacji których uzależnia dalsze gwarancje bezpieczeństwa dla naszego kontynentu. Prawdopodobnie takich konsekwencji nie będzie miała kolejna propozycja naszego Prezydenta – włączenie się Polski do programu Nuclear Sharing.
Formalnie jest to program Paktu Północnoatlantyckiego. W rzeczywistości, podobnie zresztą jak i większość kwestii związanych w wojskowym aspektem funkcjonowania NATO, jest elementem jeszcze zimnowojennej polityki odstraszania (doktryna Trumana) Stanów Zjednoczonych. To ich głowice jądrowe są udostępniane innych członkom sojuszu (obecnie – Włochom, Niemcom, Holandii, Belgii i Turcji, a kiedyś także Kanadzie i Grecji). I co najważniejsze, pozostają pod kontrolą USA. Także w czasie wojny użycie ładunków nuklearnych wymaga zgody zamorskiego imperium. Tym samym nie stajemy się państwem będącym właścicielem tej formy broni masowego rażenia, co zresztą byłoby sprzeczne z układem o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej zawartym w 1968 roku i ratyfikowanym przez Polskę już rok później (są zresztą poważne kontrowersje czy program w jego obecnej wersji nie łamie jego warunków).
Najważniejszym argumentem zwolenników włączenia Polski do tego programu jest wzmocnienie bezpieczeństwa Polski ze względu na odstraszający charakter broni jądrowej. Bez wątpienia jednym z zasadniczych powodów dla których zimna wojna nie przekształciła się w bezpośrednie starcie militarne między USA a ZSRR było posiadanie przez oba mocarstwa potężnego potencjału nuklearnego. Na tym przecież opierała się doktryna MAD (mutual assured destruction – wzajemne zagwarantowane zniszczenie) zakładająca, że wojny jądrowej nie da się wygrać, co skutecznie musi powstrzymać przeciwnika przed użyciem tej broni. Dlatego też pierwszy układ rozbrojeniowy w okresie szczytowej fazy odprężenia w latach 70-tych (ABM – Antyballistic Missile Treaty) dotyczył ograniczeń w rozwoju, testowaniu i rozmieszczaniu systemów antybalistycznych. Chodziło po prostu o to, żeby żadne z mocarstw nie skonstruowało sytemu antyrakietowego pozwalającego skutecznie powstrzymać nuklearny atak przeciwnika. Wówczas bowiem mógłby się on pokusić o próbę militarnego rozstrzygnięcia rywalizacji na swoją stronę.
To co skutecznie powstrzymywało ostateczne starcie dwóch supermocarstw nie musi być jednak równie efektywne w stosunkach regionalnej potęgi ze średniej wielkości państwem europejskim. Użycie broni jądrowej przez Rosję wchodziłoby w grę jedynie w przypadku groźby całkowitej klęski armii rosyjskiej i tym samym zagrożenia władzy Putina. A ponieważ nikt Rosji atakować nie zamierza, to i zaistnienie wspomnianej sytuacji nie będzie miało miejsca. Oczywiście od czasu do czasu Putin i jego pomagierzy machają nuklearną szabelką, ale mało kto wierzy, że rzeczywiście są w stanie jej użyć. Rezydent Kremla jest zbrodniarzem wojennym, ale nie jest samobójcą.
Oczywiście atak Rosji na Polskę lub inne kraje wschodniej flanki NATO może ograniczyć się do użycia broni konwencjonalnej. Tyle, że o ile sama agresja jest bardzo mało prawdopodobna (a bez całkowitego podporządkowania Ukrainy prawdopodobna jest jeszcze mniej), to z pewnością nie spowodowałaby ona nuklearnej odpowiedzi ze strony naszego największego sojusznika – zresztą nie potrzebowałby do niej broni składowanej w Polsce. Nie wiadomo nawet czy jakakolwiek militarna reakcja miałaby miejsce. Zresztą gdyby to nawet Polska miałaby decydować o użyciu bronią jądrowej, również nie odważyłaby się na ten krok ze względu na konsekwencje. Nuklearna odpowiedź Rosji zamieniłaby nasz kraj w atomową pustynię.
Oczywiście kalkulacja polskich (ale już nie amerykańskich) władz mogłaby być inna, gdyby celem agresji nie byłoby wyłącznie zajęcie części polskiego terytorium, a całkowite pokonanie naszego kraju i likwidacja polskiej państwowości. Ale tu pojawia się kolejny problem. W chwili obecnej przekazana sojusznikom broń jądrowa to ładunki taktyczne, które mogą być wykorzystane głównie na polu bitwy. A przecież w razie rosyjskiej agresji będzie się ono znajdowało na ziemiach polskich. Użycie takiej broni spowodowałoby też ogromne straty po stronie ludności cywilnej. I to nie rosyjskiej, a polskiej. Można oczywiście użyć tych ładunków do ataku na ośrodki miejskie, ale w praktyce dotyczyłoby to miast białoruskich i położonych w Obwodzie Kaliningradzkim. O ile samoloty przenoszące bomby będą w stanie dokonać ich zrzucenia. Doświadczenia wojny w Ukrainie pokazują, że nawet zbliżenie się samolotów do linii frontu grozi ich zestrzeleniem przez systemy przeciwlotnicze. I nawet samoloty F-35 mogą się okazać nie do końca odporne na to zagrożenie.
Bezpieczeństwa Polski nie zagwarantuje broń nuklearna. Nawet gdyby była naszą własnością. Bezpieczeństwo mogłoby zagwarantować silna armia zdolna stawić czoła armii rosyjskiej. Tylko, że doświadczenia wojny w Ukrainie dość mocno zweryfikowały dogmaty nowoczesnej myśli wojskowej. Okazało się, że nawet najnowocześniejszy sprzęt nie gwarantuje uzyskania dostatecznej przewagi na polu walki. Najlepsze samoloty i śmigłowce warte dziesiątki milionów dolarów każdy mogą być zestrzelone przez znacznie tańsze systemy obrony przeciwlotniczej. Najnowocześniejsze czołgi, również warte niebotyczne pieniądze, mogą polec na polach minowych i zostać unieruchomione przez stosunkowo proste systemy broni przeciwpancernej. Najlepsze okręty muszą się wycofać daleko poza obszar działań wojennych z powodu skuteczności pocisków antyokrętowych. Za to niesłychanie skuteczna okazała się artyleria – pod warunkiem, że ma czym strzelać. Oraz drony – o ile jest ich dużo. I mięso armatnie. Artylerii mamy niewiele, a pocisków prawie w ogóle już nie produkujemy. Dronami dysponujemy całkiem dobrymi, ale w ilościach zdecydowanie zbyt małych. A żołnierzy mamy znacznie mniej niż jest w stanie wysłać na front Rosja. I nie za bardzo wiadomo skąd ich wziąć, ponieważ z badań opinii publicznej wynika, że większość młodych ludzi w razie wojny po prostu wyjechałaby z kraju.
Bezpieczeństwo mogłoby zagwarantować wsparcie zewnętrzne. Teoretycznie możemy spać spokojnie, ponieważ przewiduje to art. 5 traktatu waszyngtońskiego. Tyle, że nie tylko nie gwarantuje on natychmiastowej bezpośredniej pomocy militarnej, to przecież jest tylko kawałkiem papieru podpisanym 75 lat temu. O realnych działaniach decydują polityczne interesy, a nie zapisy traktatowe, które częściej mogą służyć do uzasadnienia własnej bezczynności (patrz Ukraina – deklaracja budapesztańska gwarantująca jej integralność terytorialną w zamian za rezygnację z posiadania broni jądrowej, nagle okazała się dokumentem, który nie wymaga żadnej reakcji w przypadku jej naruszenia przez jednego z sygnatariuszy). To oczywiście nie znaczy, że taka pomoc nie nadejdzie. Jej prawdopodobieństwo znacząco wzrosłoby, gdyby w razie rosyjskiego ataku ucierpieliby amerykańscy żołnierze. A to nie zależy od broni jądrowej składowanej w Polsce czy nawet liczebności wojsk amerykańskich. Decydujące znaczenie ma miejsce ich stacjonowania. Gdyby choć jedna brygada US Army zostałaby rozmieszczona w początkach 2022 roku na rosyjsko-ukraińskiej granicy i linii frontu w Donbasie, Putin nie odważyłby się na dokonanie inwazji. To samo dotyczy Polski. Jak na razie miejsca rozmieszczenia wojsk amerykańskich w Polsce pokazują coś wręcz przeciwnego. Można nawet założyć, że przyjęto zasadę – im dalej, tym lepiej. Na szczęście, po doświadczeniach agresji na Ukrainę, Putin przez długi czas, o ile w ogóle, nie odważy się bezpośrednio zaatakować żadnego europejskiego państwa. I to niezależnie od tego czy jakakolwiek broń nuklearna będzie w Polsce rozmieszczona, czy też nie.
Karol Winiarski