O strajku uwag kilka
Dzisiaj rozpoczął się strajk nauczycieli. Kiedy się zakończy – nie wiadomo. Wiadomo natomiast jakie są stanowiska obydwu stron sporu. Możemy też przewidzieć jaki będzie najbardziej prawdopodobny scenariusz rozwoju wypadków. Warto jednak przeanalizować okoliczności towarzyszące całemu konfliktowi jak i sam przedmiot sporu.
- Wina
Można powiedzieć, że w przeciwieństwie do wielu innych konfliktów, ten ma jasno określonych rodziców. Matką jest minister Anna Zalewska, której decyzje, a przede wszystkim zachowanie, powodowało narastającą irytację wszystkich, którzy są ze szkołą bezpośrednio związani i to niezależnie od reprezentowanych poglądów politycznych. Ojcem jest Jarosław Kaczyński, który rozdając miliardy (tzw. piątka Kaczyńskiego), chce kupić wyborców po to by wygrać kolejne wybory, doprowadził do gwałtownego zaognienia sytuacji. To jednak nie znaczy, że racja jest całkowicie po drugiej stronie.
- Postulaty
Polska oświata od lat jest niedoinwestowana. Brakuje pieniędzy na nowoczesne wyposażenie, a czasami nawet na tak prozaiczne sprawy jak bilety autobusowe czy materiały biurowe. Reforma programowa, która weszła już do szkół podstawowych, a za kilka miesięcy będzie wdrażana w szkołach średnich, jest tak naprawdę cofnięciem Polski do lat 80-tych, co zresztą dobrze oddaje charakter zmian przeprowadzanych przez tą władzę nazywaną niekiedy grupą rekonstrukcyjną PRL-u. Świadczy o tym również powrót do ośmioletniej szkoły podstawowej i czteroletniego liceum. Wbrew niepokojom (i oczekiwaniom opozycji) reforma przebiegła bez poważniejszych nieprawidłowości. Można więc powiedzieć, że PiS (przy pomocy samorządów) skutecznie rozwiązał problem, który … sam stworzył. Podobnie będzie z tegoroczną kumulacją roczników w szkołach średnich. Reforma systemu pomocy psychologiczno-pedagogicznej nałożyła na wychowawców kolejne biurokratyczne obowiązki, w żaden sposób nie poprawiając sytuacji dzieci, którym ta pomoc jest rzeczywiście potrzebna – najważniejsze, że w papierach będzie się zgadzało. Absurdalne kontrole kuratoryjne wprowadzające jedynie zamieszanie w normalnym funkcjonowaniu szkoły to kolejne efekty „dobrej zmiany”. Powodów do niezadowolenia i protestów jak widać nie brakuje. Jest tylko jeden problem. Strajk zupełnie nie dotyczy tych spraw. Chodzi wyłącznie o postulaty płacowe. Tak jakby podniesienie wynagrodzenia uczyniło nieważnymi wszystkie powyższe problemy polskiej oświaty.
Zarobki nauczycieli są skandalicznie niskie. To prawda. Tyle, że dotyczy to przede wszystkim nauczycieli stażystów, a więc tych, którzy dopiero rozpoczynają swoją karierę zawodową. To zaledwie kilka procent spośród wszystkich nauczycieli, a to właśnie ich głodowymi wynagrodzeniami epatują Polaków związki zawodowe – muszę przyznać, że dość skutecznie. Trudne do zaakceptowania są również nieznacznie wyższe pensje nauczycieli kontraktowych. Lepiej wygląda już sytuacja nauczycieli mianowanych. W sumie to jednak te trzy grupy, to mniej niż połowa wszystkich pedagogicznych pracowników oświaty. Pozostali to nauczyciele dyplomowani, których przeciętne zarobki oscylują w okolicach średniej krajowej – w roku 2018 była to kwota 4585 zł brutto, przy czym jak to w przypadku każdej średniej około 2/3 pracowników zarabia mniej. Żeby nie być gołosłownym posłużę się przykładem, który znam najlepiej – własną osobą. Moje średniomiesięczne wynagrodzenie wyniosło w ubiegłym roku 4643 zł. brutto (taka przynajmniej jest wysokość tegorocznej „trzynastki” obliczanej na podstawie wszystkich składowych wynagrodzenia w roku poprzednim, ale bez nagród i świadczeń socjalnych – np. świadczenia urlopowego). Warto przy tym zauważyć, że nie mam wychowawstwa (w Sosnowcu ustalony przez władze miasta w porozumieniu ze związkami zawodowymi i nie zmieniany od wielu lat dodatek za wychowawstwo wynosi 150 zł. brutto) i praktycznie nie miałem godzin nadliczbowych (poza nielicznymi zastępstwami doraźnymi za nieobecnych kolegów i koleżanki). Czy to mało? Z pewnością nie są to zarobki głodowe. ¾ Polaków zarabia mniej. I szczerze mówiąc wątpię, żeby większość moich kolegów i koleżanek – włącznie ze mną – była w stanie poza szkołą uzyskać dochody na podobnym poziomie.
Postulat tysiąca złotych podwyżki zgłoszony przez ZNP był wyjątkowo prymitywny i nie wynikał z żadnych racjonalnych wyliczeń. W trakcie negocjacji uległ on zresztą pewnej modyfikacji. Co ciekawe jednak, w przypadku nauczycieli dyplomowanych było to obniżenie żądań o … 10 zł. Za to nauczyciele stażyści na tej zmianie postulatów „straciliby” prawie 300 zł. A przecież to właśnie zarobki stażystów są skandalicznie niskie i stanowiły główny argument propagandowy związków zawodowych. Gdy jednak za kilka miesięcy Prezes Sławomir Broniarz będzie się ubiegał o kolejną kadencję szefa ZNP (czyli jak podają media 12 tys. miesięcy brutto miesięcznie), to właśnie członkowie związku będący nauczycielami dyplomowanymi o tym zadecydują. Sławomir Broniarz dobrze o tym wie. W końcu pełni tą funkcję od 21 lat.
Oprócz postulatów płacowych nauczycieli związki zawodowe żądały również podobnej podwyżki dla pracowników administracji i obsługi. Postulat o tyle dziwny, że o wysokości tych zarobków decydują władze samorządowe i są one w poszczególnych miastach mocno zróżnicowane. Najczęściej jednak znacząco odbiegają od wynagrodzeń nauczycieli dyplomowanych, a niekiedy niewiele przekraczają minimalną krajową. Szczególnie bulwersuje to w przypadku pracowników administracji, którzy najczęściej posiadają wyższe wykształcenie i wysokie kwalifikacje zawodowe. Nie słyszałem jednak, żeby w jakimkolwiek mieście toczyły się w tej sprawie negocjacje. Żaden z prezydentów miast, oficjalnie wyrażających poparcie dla postulatów ZNP, nie zadeklarował podniesienia tych płac ani w takiej, ani w żadnej innej wysokości. A przecież mogliby to zrobić w każdej chwili. Łatwo jest dzielić się nie swoimi pieniędzmi i pomstować na innych. Najpierw jednak należałoby uprzątnąć własny ogródek.
- Termin strajku
Główny zarzut kierowany wobec nauczycieli dotyczy traktowania uczniów zdających egzaminy (gimnazjalne, ośmioklasisty, maturalne) jak zakładników. Można oczywiście zaklinać rzeczywistość, wymyślać inne pojęcia czy w ogóle zaprzeczać oczywistym faktom. Nie zmieni to jednak smutnej prawdzie, że termin strajku pokrywający się z najważniejszymi dla uczniów egzaminami nie został wybrany przypadkowo. Chodzi przecież o to, aby groźba nieodbycia się tych egzaminów zmusiła rząd do ustępstw. Poza aspektem etycznym jest jeszcze aspekt praktyczny. Powtarzając za Talleyrandem można powiedzieć: To gorzej niż zbrodnia, to błąd. Wszystkim wydaje się, że to najlepszy termin, który daje największe szanse powodzenia strajku. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Założenie, że rządowi i prezesowi ponad wszystko zależy na dobru uczniów (co zresztą oznaczałoby, że są bardziej moralni niż nauczyciele) jest skrajną naiwnością. PiS-owi, jak i wszystkim pozostałym partiom, chodzi przede wszystkim o władzę. Dlatego szanse na sukces miałby strajk, który spotkałby się z powszechnym poparcie społecznym, co mogłoby zmniejszyć szansę partii rządzącej na zwycięstwo wyborcze (bardziej zresztą w jesiennych wyborach parlamentarnych niż w zbliżających się do PE). Tymczasem wszystkie badania opinii publicznej wyraźnie wskazują, że o ile postulaty płacowe spotykają się ze społecznym poparciem (chociaż nie tak powszechnym jak się niektórym wydaje), to zdecydowana większość Polaków jest zdecydowanie przeciwna strajkowi w okresie egzaminów. A już zupełnie samobójczym krokiem jest odmowa sprawowania opieki nad dziećmi, którym rodzice nie są w stanie zapewnić opieki. PiS, który zapewne dysponuje o wiele bardziej szczegółowymi badaniami, dobrze wie, że społeczne niezadowolenie obróci się przeciw nauczycielom i partiom opozycyjnym popierającym strajk. W tej sytuacji o wynik majowych i jesiennych wyborów może być spokojny. Dzięki strajkującym nauczycielom.
- Propozycja rządu
Przedstawiona w piątek przez wicepremier Beatę Szydło propozycja – stopniowe podnoszenie pensji (do ponad 8 tys. zł) w zamian za stopniowe podwyższanie pensum (z 18 do 22 lub 24 godzin), była politycznym majstersztykiem. Od wielu lat piętą achillesową nauczycieli w ich postrzeganiu przez społeczeństwo jest szeroki zakres przywilejów nieznanych innym zawodom – znacznie dłuższe wakacje, płatne urlopy na poratowanie zdrowia, nagrody jubileuszowe. Nie wszystkie po bliższej analizie wyglądają tak pięknie jak na pierwszy rzut oka się wydaje. Szczególną krytykę budzi jednak 18-godzinne pensum (w przeliczeniu na godziny zegarowe to nawet 13,5 godziny tygodniowo). Można oczywiście udowadniać, że to zaledwie ułamek rzeczywistego czasu, który nauczyciel musi poświęcać na wykonywanie swojego zawodu, co zresztą często jest rzeczywiście prawdą. Tyle, że nie dotyczy to wszystkich pedagogów. Są też tacy, którzy po zakończeniu lekcji kończą swoją zawodową aktywność i idą do domu i to bynajmniej nie po to aby sprawdzać tam klasówki i wypracowania czy przygotowywać się do kolejnych zajęć. Trudno też zaprzeczyć, że taka wysokość pensum jest zdecydowanie niższa niż średnia w krajach UE i OECD. Warto tutaj przytoczyć wypowiedź redaktora Piotra Pacewicza, który w 2012 roku napisał w Gazecie Wyborczej”:
„Prawda jest taka, że moje kochane nauczycielki pracują przy tablicy półtora raza mniej niż średnia w UE (758 godzin). Według ZNP nie dałyby rady więcej. To nieprawda. Paradoksalnie, wskazują na to choćby owe godziny ponadwymiarowe, z których obficie korzystano, nim nadszedł niż. Przecież to są realne dwie, trzy, cztery lekcje tygodniowo więcej. Większe pensum nie zwiększyłoby też drastycznie pozalekcyjnego czasu pracy, bo spora jego część to zajęcia stałe, poza tym mniej byłoby pewnie okienek. Rozmawiałem z nauczycielkami, zwłaszcza młodymi, które uczą znacznie więcej niż wynosi pensum, np. w szkołach społecznych. Nie narzekały. Zresztą, wszędzie można, czemu u nas nie? Jestem święcie przekonany, że racjonalne byłoby stopniowe zbliżanie polskiego pensum do europejskiej średniej (26-27 lekcji tygodniowo) czy choćby do Finlandii (24 lekcje). Ktoś może uznać, że moje święte przekonania to raczej diabelskie podszepty. Chodzi jednak o to, że innego wyjścia nie ma.”
Nie wiem czy redaktor Pacewicz powtórzyłby dzisiaj to co powiedział siedem lat temu w okresie rządów Platformy Obywatelskiej – nie tylko politycy zmieniają radykalnie swoje poglądy w zależności od tego, po której stronie sceny politycznej się znajdują. Widać jednak, że opinia o konieczności zwiększenia pensum jest w społeczeństwie dość powszechna. Dlatego propozycja PiS-u – z premedytacją zresztą zgłoszona pod sam koniec negocjacji – jest z politycznego punktu widzenia zagraniem genialnym. W tej nowej sytuacji strajkujący będą postrzegani jako roszczeniowa grupa, która chce jedynie więcej zarabiać bez żadnego ze swojej strony dodatkowego wysiłku, a na dodatek traktuje instrumentalnie biednych uczniów wykorzystując ich jako środek nacisku na rządzących dla własnych korzyści materialnych. To prawdziwy nokaut.
Analizując na zimno tą propozycję widać jej poważne wady. Oznacza oczywiście konieczność zmniejszenia ilości pracujących nauczycieli. Nie będzie ona tak drastyczną jak wieszczą związki zawodowe (150 tys. osób), ponieważ co roku przechodzi na emeryturę co najmniej 25 tys. pedagogów, ale pewne zwolnienia albo tzw. „zniżki godzin” (mniejsza niż pensum ilość godzin dydaktycznych) będą konieczne. Inna sprawa, że nie wszyscy obecnie pracujący nauczyciele powinni dalej wykonywać swój zawód, ale tu akurat nie można raczej liczyć, że odejdą rzeczywiście najgorsi. Propozycja rządowa nie uwzględnia również wzrostu płac w gospodarce narodowej w ciągu najbliższych lat, chociaż jego wysokość jest trudna do przewidzenia. Największą jednak wadą jest kontynuowanie w oświacie socjalistycznej urawniłowki, z którą mimo zmiany ustroju trzydzieści lat temu w dalszym ciągu mamy do czynienia. Takie same podwyżki dla wszystkich nauczycieli oznaczają, że osobiste zaangażowanie i osiągane efekty nie będą miały żadnego przełożenia na wysokość wynagrodzenia. Zresztą już na początku negocjacji rząd wycofał się ze swojego sztandarowego pomysłu sprzed kilku lat – 500-złotowego dodatku do pensji dla najlepszych nauczycieli. Przy pełnej aprobacie związków zawodowych postanowiono włączyć przeznaczone na to środki na podwyżkę wynagrodzenia. Dla wszystkich. Czy się stoi, czy się leży … .
Te wszystkie mankamenty nie uzasadniają jednak całkowitej odmowy rozmów związków zawodowych nad tą propozycją. Nie pierwsza to zresztą taka sytuacja. Na początku urzędowania minister Zalewska proponowała powiązanie nauczycielskich płac ze średnią krajową. Pozwalałoby to stworzyć rozwiązanie systemowe, dzięki któremu corocznie pensje pedagogów rosłyby automatycznie. Tylko, że wówczas związki zawodowe przestałyby być potrzebne. Nic więc dziwnego, że żaden ze związków nie podjął rozmów na ten temat. Interes funkcyjnych działaczy związkowych nie mają nic wspólnego z potrzebami zwykłych nauczycieli.
- Co dalej?
Przewidywanie przyszłości, zwłaszcza w naszym kraju, jest zawsze obciążone sporym ryzykiem. Można jednak pokusić się o pewne prognozy rozwoju sytuacji. Rozmowy między stroną rządową, a związkami po pewnym czasie zostaną wznowione. Oczywiście poza Solidarnością, która po kilkakrotnej zmianie i drastycznej redukcji swoich postulatów podpisała porozumienie z rządem, co zresztą trudno uznać za zaskoczenie. Prawdopodobnie obie strony będą stopniowo i w niewielkim stopniu modyfikowały swoje propozycje. Ponieważ są one całkowicie odmienne, do porozumienia nie dojdzie. Czas jednak będzie grał na korzyść rządu. Za okres strajku się nie płaci. Przypuszczam, że ilość odmawiających podjęcia pracy już początku będzie mniejsza niżby to wynikało z wyników referendum. I stopniowo będzie się dalej zmniejszać. Nie wszystkich stać na rezygnację z wynagrodzenia (około 1000 zł. brutto tygodniowo). Spowoduje to narastające konflikty wśród nauczycielskiego grona. Coraz większa grupa zacznie się zastanawiać czy kontynuowanie protestu bez szans na jego pozytywne zakończenie ma jakikolwiek sens. Radykałowie i działacze związkowi będą oczywiście przeciwni kapitulacji. Jeżeli zakłócone zostaną egzaminy gimnazjalne i ośmioklasistów, co oczywiście będzie mocno nagłaśniane przez media rządowe, opinia publiczna ostatecznie odwróci się od nauczycieli. Po tygodniu protest zacznie wygasać. W tej sytuacji jakieś niewielkie ustępstwo rządu zostanie uznane przez liderów związkowych za wielki sukces i powód zawieszenia protestu. W praktyce będzie to kapitulacja.
Długofalowe efekty strajku będą katastrofalne. To nie tylko brak poważnego wzrostu wynagrodzeń i skłócenie nauczycieli oraz ogromne rozczarowanie niepedagogicznych pracowników oświaty, którzy już zresztą widzą, że nikt o ich sytuacji nawet nie rozmawia. To przede wszystkim zakonserwowanie na lata obecnego systemu. Na wiele lat zaprzepaszczona zostanie szansa zorganizowania kolejnego protestu z sensownymi postulatami (powiązanie płac nauczycieli z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce narodowej) i sensownym terminie (wrzesień przed wyborami parlamentarnymi, w okresie tworzenia budżetu na następny rok). Żaden rząd nie będzie się liczył z nieudolnymi związkami zawodowymi i totalnie skonfliktowanym środowiskiem. I nic się zmieni, dopóki na czele nauczycielskich związków zawodowych będą stali ludzie pokroju panów Broniarza, Proksy i Wittkowicza.
Karol Winiarski