Od miłości do nienawiści …
Prawdopodobnie dokładnie na pół roku przed wyborami parlamentarnymi (wszystko wskazuje, że odbędą się one 15 października), Jarosław Kaczyński, nie pełniący obecnie żadnych funkcji rządowych, ogłosił program wsparcia dla polskich rolników zakładający przede wszystkim zakaz wwozu do Polski kilkunastu produktów rolnych z Ukrainy. A jeszcze kilka dni temu przedstawicieli rządu twierdzili (zresztą zgodnie z prawdą), że jest to niemożliwe ze względu na jednoznaczne traktatowe przekazanie kompetencji w sprawach regulacji handlu z krajami pozaunijnymi w ręce Komisji Europejskiej. W ten sposób zakończył się, trwający niewiele ponad rok, okres bezkonfliktowych stosunków polsko-ukraińskich, spowodowany rosyjską inwazją na naszego wschodniego sąsiada. A jednocześnie otwarliśmy kolejmy front wojny polsko-unijnej.
Problem napływu na polski rynek ukraińskiego zboża pojawił się prawie rok temu, gdy przy powszechnej zgodzie (także polskiego rządu) UE zawiesiła cła na ukraińską żywność i zniosła wszelkie ograniczenia w handlu produktami rolnymi. Celem było oczywiście wsparcie Ukrainy walczącej z rosyjską agresją i otwarcie nowych dróg przewozu produktów rolnych, które do tej pory były eksportowane poprzez porty czarnomorskie. Chodziło również o obniżenie cen żywności, które wystrzeliły w górę po rozpoczęciu wojny, co groziło nasileniem konfliktów społecznych w wielu regionach świata – arabska wiosna, która miała miejsce już ponad dziesięć lat temu w dużym stopniu spowodowana był właśnie wysokimi cenami produktów rolnych. Celem było także osłabienie jednego z dwóch głównych czynników proinflacyjnych (drugim, a w zasadzie pierwszym, były oczywiście ceny surowców energetycznych).
Być może, gdyby nie doszło wynegocjowanego przez Turcję porozumienia rosyjsko-ukraińskiego umożliwiającego wywóz ukraińskich produktów rolnych z pozostających jeszcze w rękach Ukraińców portów, do aż tak dużych problemów by nie doszło – zboże przejeżdżające przez Polskę tranzytem, trafiałoby na rynki krajów Azji i Afryki i to po wyższej cenie niż obecnie. Sytuację pogorszył masowy import węgla, co jesienią i zimą stało się przeładunkowym priorytetem dla polskich portów, ograniczając możliwości załadunku ukraińskiego zboża. W efekcie jego znacząca część trafiała na polskie rynki, obniżając ceny skupu tych samych produktów produkowanych przez polskich rolników.
Ostrzeżenia przed konsekwencjami tej sytuacji pojawiały się już wiele miesięcy temu. Mówił o tym były minister rolnictwa w rządzie PiS-u Krzysztof Ardanowski, ostrzegał lider Agrounii Michał Kołodziejczak, krytykował Donald Tusk. Wszyscy oni zostali przez media rządowe uznani za ruskich agentów, premier Morawiecki bredził o powielaniu putinowskiej propagandy, a Jarosław Kaczyński zapewniał, że żadnego zagrożenia dla polskich rolników nie ma. Można oczywiście uznać, że to kolejny przejaw nieudolności i głupoty obecnej ekipy rządowej, ale prawdopodobnie teraz było inaczej. Kierownictwo Prawa i Sprawiedliwości uznało, że należy poświęcić interesy stosunkowo niewielkiej grupy producentów rolnych (to tylko część i tak niewielkiej grupy rolników produkujących na rynek) na rzecz milionów konsumentów. Wizja chleba za 30 zł., o której mówił Donald Tusk, z pewnością wisiała nad gospodarzem Nowogrodzkiej. Tanie ukraińskie zboże pozwoliło ograniczyć wzrost cen produktów spożywczych, a zwłaszcza chleba. A to przecież ceny podstawowych produktów mogą zadecydować o wyniku jesiennych wyborów. Tylko, że kurka nie przykręcono w porę, a protesty okazały się znacznie większe niż się spodziewano.
Efekty decyzji podjętych przez „Naczelnika Państwa” będą wielorakie. Z pewnością poprawią sytuację producentów zboża i wytwórców innych objętych embargiem produktów spożywczych, o ile oczywiście uda się je wprowadzić w życie i w pełni zrealizować. A z tym może być problem z powodu braku miejsca w państwowych elewatorach i spichlerzach. Zapewne trzeba będzie dodatkowo rolnikom dopłacać za przechowywanie zboża u siebie. Nikodem Dyzma wpadł na to już prawie sto lat temu.
Oczywiście, jak kiedyś mówili znienawidzeni obecnie liberałowie, nie ma darmowego lunchu. Ktoś za niego musi zapłacić. A zapłacą konsumenci. I to co najmniej podwójnie. Po pierwsze, wstrzymanie dostaw taniej żywności z Ukrainy podwyższy jej ceny w Polsce powiększając przy okazji wskaźnik inflacji. Po drugie, za wszelkie manipulacje na rynku (dopłaty do cen skupu, dopłaty do ceny paliwa, dopłaty do nawozów), zapłacą podatnicy. A może być jeszcze trzeci rachunek, tym razem wystawiony przez UE. Ewidentne złamanie zasad unijnego rynku oznaczać może kolejne kary, które będą potrącane ze środków przyznanych nam w obecnej siedmioletniej perspektywie na lata 2021-2027. O ile w ogóle jakiekolwiek pieniądze dostaniemy.
Łamanie zasad unijnych to, poza groźbą kar finansowych, oczywiste osłabianie całej wspólnoty. Zasady współpracy w grupie polegają na tym, że jeżeli chcemy, aby ustalone wcześniej przepisy były stosowane, to sami musimy ich przestrzegać. Oczywiście nie zawsze to będzie działało na naszą korzyść. Ale jak nam taka zasada nie odpowiada, to zawsze możemy z UE wystąpić. Słuchając przedstawicieli ugrupowania rządzącego, a zwłaszcza polityków Solidarnej Polski, można się tylko dziwić, dlaczego jeszcze takiego wniosku nie zgłosili. Skoro UE jest tak szkodliwą z naszego punktu widzenia organizacją, okupantem porównywalnym do III Rzeszy czy ZSRR, to brak jakiejkolwiek reakcji rządzących trudno zakwalifikować inaczej niż narodowa zdrada.
Histeryczna reakcja polskich władz spowoduje też radykalny zwrot w naszych stosunkach z Ukrainą. Z powodu toczącej się wojny, nie będzie on widoczny od razu. Gdy jednak działania wojenne zostaną przerwane, okaże się, że Polska i Ukraina mają w wielu kwestiach zupełnie sprzeczne interesy. Zadziwiająca była jednomyślność polskich środowisk politycznych w popieraniu szybkiego członkostwa Ukrainy w UE. Gdyby stało się to faktem, (na co zresztą nie ma większych szans), to przecież polski rynek stanąłby otworem przed znacznie tańszymi towarami ukraińskimi, a nasz wschodni sąsiad zostałby głównym beneficjentem środków unijnych. A wówczas już żadne bariery i ograniczenia nie mogłyby być wprowadzane, nawet gdyby większość krajów unijnych tego chciała. Jeżeli teraz częściowe otwarcie unijnego rynku na produkty ukraińskie doprowadziło do takich konsekwencji, to jakie wówczas byłyby reakcje upadających i bankrutujących producentów?
Problemy gospodarcze we wzajemnych stosunkach szybko przeniosą się też na inne dziedziny wzajemnych relacji. Nie doszło przecież do pojednania obu narodów i wzajemnego wybaczenia wzajemnych krzywd wyrządzonych w ciągu ostatnich prawie dwustu lat – konflikt objawił się po raz pierwszy we Lwowie w okresie Wiosny Ludów. W tym roku przypada 80-lecie rzezi wołyńskiej, gdy Ukraińcy chcąc skłonić Polaków do opuszczenia ziem zaburzańskich, wymordowali około stu tysięcy naszych rodaków. A przecież wojna powoduje naturalne narodowe wzmożenie, które nie zawsze jest skierowane wyłącznie przeciw bezpośrednim agresorom. Tym bardziej, że po drugiej stronie granicy też rządzą siły, które wykorzystują przeszłość do bieżącej polityki, w sposób instrumentalny traktując narodowe fobie i rzeczywiste krzywdy.
Stosunki polsko-ukraińskie po 2015 roku pozostawały dość chłodne, zwłaszcza jeśli porównać je do lat wcześniejszych, gdy najpierw Aleksander Kwaśniewski doprowadził do pokojowego zakończenia Pomarańczowej Rewolucji, a dziesięć lat później Radosław Sikorski odegrał kluczową role w zakończeniu Rewolucji Godności. Ukraina nie została nawet zaproszona do inicjatywy Trójmorza, chociaż jej udział w tym projekcie wydawał się czymś naturalnym. W rzeczywistości był to jednak pomysł zbudowania alternatywy wobec francusko-niemieckiej dominacji, zakończony zresztą całkowitym niepowodzeniem, chociaż dotychczasowy układ sił w UE uległ w międzyczasie z innych przyczyn dekompozycji.
Prawdopodobnie za kilka lat Polska i Ukraina będą dysponowały najsilniejszymi armiami w Europie, a jednocześnie borykać się będą z poważnymi problemami gospodarczymi i społecznymi. Obecnie wydaje się oczywistością, że będą to siły obronne zabezpieczające nasze kraje przed rosyjskim agresorem. Ale tak wygląda to dzisiaj. Sytuacja międzynarodowa okazuje się bardzo dynamiczna i to co jeszcze nie tak dawno wydawało się niewyobrażalne (np. inwazja USA na Irak czy pełnoskalowa agresja Rosji na Ukrainę), okazało się całkiem realną rzeczywistością. Są w Ukrainie środowiska, którym marzy się wypchnięcie Lachów za San. Są w Polsce tacy, którzy dalej uważają, ze Lwów powinien być polski. Nie są to jeszcze środowiska liczne czy wpływowe. Ale dla doraźnych politycznych korzyści, zwłaszcza w obliczu zagrożenia utratą władzy, rządzący mogą próbować wzmocnić i wykorzystać te narodowe resentymenty. Zwłaszcza, że posiadanie silnej armii znacząco wzmacnia asertywność w stosunkach międzynarodowych. A zabawa ogniem często kończy się tragedią. Niekiedy nie można się już cofnąć w obawie przed polityczną kompromitacją. Tak stało się w 1914 roku. Historia lubi się powtarzać. Co nie znaczy, że musi. Wszystko zależy od tego kto będzie podejmował decyzje. A to my przecież te osoby wybieramy. Jeżeli powierzamy władzę politycznym hochsztaplerom, to nie dziwmy się, że będziemy musieli za to płacić wysoka cenę. Niemcy doświadczyli tego kilkadziesiąt lat temu. Rosjanie płacą dzisiaj.
Karol Winiarski