Odruch Pawłowa
W minionym tygodniu Sejm uchwalił zmiany w Kodeksie Wyborczym. Niektóre sensowne (możliwość dowozu osób po 60 roku życia do lokali wyborczych), inne absurdalne (precyzyjne określenie sposobu liczenia głosu poprzez pokazywanie każdej kartki wyborczej wszystkim członkom komisji, co zwłaszcza w przypadku wyborów samorządowych, w których głosuje się na kandydatów do rady gminy, rady powiatu, sejmiku województwa oraz na wójta, burmistrza lub prezydenta miasta, wydłuży całą procedurę do co najmniej kilkunastu godzin), jeszcze inne kontrowersyjne (zwiększenie ilości obwodów wyborczych czy też przyznanie diet mężom zaufania). Przy okazji wycofano się z niektórych „genialnych” pomysłów Jarosława Kaczyńskiego sprzed kilku lat (osobne komisje do przeprowadzenia i do liczenia głosów), ale też ostatecznie zostawiono całkowicie martwy i absurdalny przepis wymagający posiadania zezwolenia od komitetu wyborczego na prowadzenie agitacji wyborczej.
Przyjęcie przez Sejm proponowanych przez Zjednoczoną Prawicę zmian w Kodeksie Wyborczym wywołało, jak można się było zresztą spodziewać, totalną krytykę ze strony polityków i komentatorów związanych z opozycją, chociaż nie obyło się również bez sporów wśród ugrupowań opozycyjnych (Lewica i PSL głosowały za odesłaniem projektu do dalszych prac w komisji). Szkoda, że podobnych kontrowersji nie wywołują ważniejsze kwestie, dotyczące kluczowych spraw naszej przyszłości. Na dodatek obydwie strony politycznego sporu popisywały się standardową już w polskich warunkach hipokryzją.
Nie ulega wątpliwości, że zmiany wprowadzane przez rządzących mają na celu wzmocnienie ich szans na utrzymanie władzy po jesiennych wyborach. Nie chodzi jednak o fałszowanie wyników, a nawet zmianę ilości granic okręgów wyborczych, czego jeszcze kilka tygodni się obawiano (proponował to podobno Jacek Kurski), a jedynie o zwiększenie frekwencji tam gdzie Prawo i Sprawiedliwość notuje lepsze wyniki. Można oczywiście się krzywić na stosowanie takich metod, ale niestety jest to zbójeckie prawo sprawujących władzę, nie aż tak bulwersujące w porównaniu z innymi działaniami, jak chociażby inwigilowaniem Pegasusem szefa kampanii wyborczej KO w 2019 roku. Poza tym można też odwrócić to rozumowanie. Czy jest bowiem zgodne z zasadami demokracji wygrywanie wyborów z powodu utrudnionego dostępu części głosujących do lokali wyborczych? A taka właśnie jest logiczna konsekwencja argumentacji prezentowanej przez opozycję.
Jednym z kluczowych argumentów przeciwników zmian jest zakaz ich wprowadzenia na mniej niż pół roku przed ostatnim możliwym dniem ogłoszenia wyborów (w przypadku wyborów parlamentarnych uprawnienie to przysługuje Prezydentowi RP). W tym roku termin ten przypada na połowę lutego. Tyle, że jest to opinia Trybunału Konstytucyjnego z roku 2006, znajdująca się w uzasadnieniu do jednego z wyroków (TK 31/06) i nie oparta na żadnej normie prawnej.
„Konieczne zatem w tym zakresie (swoistym minimum minimorum) powinno być uchwalanie istotnych zmian w prawie wyborczym (a do takich z pewnością należy zaliczyć określanie algorytmów rozdziału mandatów oraz tzw. progów), co najmniej sześć miesięcy przed kolejnymi wyborami, rozumianymi nie tylko jako sam akt głosowania, ale jako całość czynności objętych tzw. kalendarzem wyborczym. Ewentualne wyjątki od tak określonego wymiaru mogłyby wynikać jedynie z nadzwyczajnych okoliczności o charakterze obiektywnym.
Trybunał Konstytucyjny nie określał w dotychczasowym swym orzecznictwie takich wymogów terminowych, które mogłyby być uznawane za konstytucyjny standard zachowania koniecznej vacatio legis w odniesieniu do prawa wyborczego. Innymi słowy – Trybunał nie dekodował dotychczas z zawartej w art. 2 Konstytucji zasady państwa prawnego takiej vacatio legis. Tym bardziej niezbędne jest więc w tym miejscu podkreślenie, że konieczność zachowania co najmniej sześciomiesięcznego terminu od wejścia w życie istotnych zmian w prawie wyborczym do pierwszej czynności kalendarza wyborczego jest nieusuwalnym co do zasady normatywnym składnikiem treści art. 2 Konstytucji. To znaczy, że wszystkie nowelizacje prawa wyborczego w przyszłości będą konfrontowane przez Trybunał Konstytucyjny z tak właśnie pojmowanym wymogiem konstytucyjnym, wynikającym z zasady demokratycznego państwa prawnego.”
Jak wynika z przytoczonego fragmentu sędziowie TK, co nie raz zresztą im się zdarzało, w sposób całkowicie arbitralny i pozbawiony głębszego uzasadnienia wymyślili sobie półroczny termin i równie arbitralnie uznali, że powinien on być liczony nie od dnia głosowania, ale od ogłoszenia wyborów. Wspominają co prawda, że Trybunał Konstytucyjny powinien mieć czas na ewentualne sprawdzenie zgodności prawa wyborczego z Konstytucją, ale żaden przepis prawny nie określa terminu, w którym nasz sąd konstytucyjny ma rozpatrzyć stosowny wniosek. Jedyny wyjątek określony w art. 224, ust. 2 Konstytucji RP i dotyczący kontroli ustawy budżetowej przed jej podpisaniem przez Prezydenta, mówi o dwóch miesiącach. Równie dobrze więc, sędziowie (a w zasadzie jak im się zapewne wydawało swoiści kryptolodzy albo szamani obdarzeni cudownym darem poznania prawdy poprzez zdekodowanie zasady demokratycznego państwa prawa zawartego w art. 2 Konstytucji RP) mogli uznać, że zmian nie można wprowadzać później niż trzy miesiące czy rok przed ogłoszeniem wyborów.
Co więcej, z uzasadnienia wynika, że w tym terminie nie można dokonywać „istotnych zmian w prawie wyborczym”. W jednym z wcześniejszych fragmentów tego samego uzasadnienia sędziowie TK uznali, że należą do nich w szczególności: „sposób wyznaczania okręgów wyborczych, stosowane progi wyborcze i wykorzystywane do ustalania wyników wyborów algorytmy”. Widać więc, że chodziło im o te aspekty prawa wyborczego, które mogą mieć bezpośredni wpływ na wynik wyborów.
Czy to znaczy, że żadnych granic czasowych być nie powinno? Wręcz przeciwnie. Sensowne byłoby wprowadzenie, najlepiej do Konstytucji RP, dwóch zasad. Po pierwsze, istotne zmiany w prawie wyborczym, a więc te które mogą bezpośrednio wpływać na wyniki wyborów, nie mogą dotyczyć najbliższych wyborów parlamentarnych. Po drugie zmiany dotyczące kwestii technicznych i organizacyjnych, nie mogą wchodzić w życie już po ogłoszeniu terminu wyborów przez Prezydenta. Obecny przypadek zdecydowanie dotyczy tego drugiego przypadku, a to znaczyłoby, że zmiany musiałyby wejść w życie najpóźniej do połowy sierpnia. A mamy koniec stycznia.
Przypadki zmian prawa wyborczego przed wyborami parlamentarnymi nie należały w historii III RP do rzadkości. W 1991 roku ordynacja wyborcza została uchwalona pod koniec czerwca, a wybory odbyły się 28 października, a więc cztery miesiące później. W 1999 roku wszedł w życie nowy podział terytorialny Polski, co wymusiło kolejną, całościową zmianę ordynacji wyborczej – trzecią w historii III RP. Została ona jednak uchwalona ostatecznie dopiero w kwietniu 2001 roku, a weszła w życie 31 maja – na niespełna cztery miesiące przed wyborami, które tym razem odbyły się w konstytucyjnym i od dawna znanym terminie. „Przy okazji” posłowie AWS i UW widząc, że lewica idzie po samodzielną władzę, zmienili system przeliczania głosów – z D`Hondta na Sainte-Laguë – licząc że zwiększy to ilość zdobytych przez nich mandatów i uniemożliwi postkomunistom samodzielny powrót do władzy. Rzeczywiście blok wyborczy SLD-UP zdobył 216 zamiast 245 mandatów, ale dotychczas rządzącym partiom pomogło to jak umarłemu kadzidło – ani AWS, ani UW nie przekroczyły progu wyborczego i nie dostały się do Sejmu. Zaraz po tych wyborach SLD zmienił ordynację ponownie przywracając system D`Hondta. Gdy jednak później jego notowania się załamały, pojawił się pomysł powrotu do systemu Sainte-Laguë. Tylko stanowcza reakcja Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego (zapowiedział, że zawetuje taką zmianę) i Marszałka Sejmu Włodzimierza Cimoszewicza (ostrzegł, że nie wprowadzi jej do porządku obrad), zapobiegła manipulacjom przy prawie wyborczym.
Powyższe zmiany nie były jednak aż tak radykalne jak wejście w życie nowej ordynacji w 1993 roku. Po raz pierwszy w naszej historii pojawiły się wówczas progi wyborcze, a jednocześnie bardzo korzystny dla słabszych ugrupowań system Hare’a-Niemeyera został zastąpiony metodą D`Hondta. Co jednak najistotniejsze, ustawa wprowadzająca nową ordynację została podpisana przez Prezydenta Lecha Wałęsę 1 czerwca (na dodatek vacatio legis w jej przypadku wynosiło 14 dni). Dzień wcześniej natomiast weszła w życie jego decyzja o skróceniu kadencji dotychczasowego parlamentu i rozpisaniu przedterminowych wyborów na 19 września 1993 roku. Tym samym zmiana zasad nastąpiła już po rozpoczęciu gry (kampanii wyborczej), a od dnia rozpoczęcia obowiązywania nowego prawa do dnia wyborów nie upłynęło nawet sto dni. Między innymi z tego powodu głosy ponad 30% wyborców nie miały swojego przełożenia na skład Sejmu, ponieważ startujące osobno ugrupowania centroprawicowe w znakomitej większości nie przekroczyły progu wyborczego. Było wśród nich Porozumienie Centrum Jarosława Kaczyńskiego.
Zmiany wprowadzone do Kodeksu wyborczego mają zwiększyć frekwencję, co zawsze przez wszystkich uznawane było za działanie jak najbardziej pożądane. Większa ilość głosujących ma zwiększać legitymizację tak wybranych organów przedstawicielskich. Argument to dość wątpliwy – coraz częściej bowiem mamy do czynienia z sytuacją, że w wielu krajach niedługo po wyborach, ci sami którzy wybierali daną osobę czy ugrupowanie, żądają nowych wyborów. Im więcej nowych wyborców bierze udział w głosowaniu, tym większe też prawdopodobieństwo, że przy głosowaniu decydujące okażą się motywy emocjonalne, nie poprzedzone głębszą analizą proponowanych rozwiązań czy też oceną dotychczasowej działalności polityków ubiegających się o głosy wyborców. Jak to często bywa, ilość nie przechodzi w jakość, a dość oczywistym efektem jest pogłębienie polaryzacji sceny politycznej i społeczeństwa. Stawia to pod dużym znakiem zapytania sens zabiegów zmierzających do zwiększenia frekwencji wyborczej.
Zwiększenie o kilka tysięcy ilości obwodów wyborczych w miastach i małych miasteczkach, niekoniecznie musi przynieść sukces rządzącym. Profesor Jarosław Flis na konkretnych przykładach wykazał, że w wielu miejscowościach dla części mieszkańców lokal wyborczy, który dotychczas mieścił się w pobliżu kościoła, będzie zlokalizowany w zupełnie innym miejscu, a czasami nawet w zupełnie innej wsi. Już dzisiaj bowiem parafii mamy około dziesięć tysięcy, a obwodów wyborczych grubo ponad dwa razy więcej. Paradoksalnie może to spowodować, że części wyborców nie będzie się chciało szukać nowej lokalizacji siedziby obwodowej komisji wyborczej i zrezygnuje z oddania głosu. Niektórzy z nich pewnie dopiero w dniu wyborów dowiedzą się, że tam gdzie od wielu lat głosowali, zagłosować już nie mogą. Ich wściekłość może się obrócić przeciw inicjatorom zmian.
W drugą stronę idą zmiany dotyczące Polaków głosujących za granicą, którym trudniej będzie oddać głos (zlikwidowano między innymi możliwość głosowania korespondencyjnego). Zamysł jest oczywiście jak najbardziej polityczny. W przeciwieństwie do Węgrów mieszkających poza granicami swojej Ojczyzny, którzy gremialnie głosują na Fidesz, polska diaspora (oczywiście ta, która zachowała polskie obywatelstwo) częściej wybiera kandydatów opozycji. Czy jednak rzeczywiście osoby od lat mieszkające poza granicami Polski i nie mające zamiaru do Polski wracać, powinny wybierać władze, które przecież będą decydowały głównie o losach Polaków żyjących w Polsce? Zwłaszcza, że wszyscy oni głosują na kandydatów okręgu warszawskiego, a przecież niewielu z nich pochodzi ze stolicy naszego kraju.
Sprawa głosowania korespondencyjnego w ogóle jest bardzo symptomatyczna. Gdy w 2020 roku Zjednoczona Prawica próbowała je wprowadzić w okresie pandemii dla wszystkich wyborców, opozycja gwałtownie protestowała. Oprócz uzasadnionych argumentów o braku możliwości ich zorganizowania i sprawnego przeprowadzenia w tak krótkim czasie, pojawiały się też twierdzenia o możliwości fałszowania głosów oddawanych w ten sposób. Zdecydowanie protestowali przeciw temu rządzący, powołując się zresztą na przykłady innych krajów. Teraz mamy sytuację dokładnie odwrotną. To opozycja chciała maksymalnego rozszerzenia tej formuły głosowania, a rządzący stanowczo się takim pomysłom sprzeciwiają. Ani jedni, ani drudzy nie zmienili jednak swoich poglądów, ponieważ po prostu ich nie mają. Mają jedynie polityczne interesy, a te są odmienne niż trzy lata temu.
Histeryczny sprzeciw opozycji wobec zmian w ordynacji jest kolejnym wyborczym prezentem dla Prawa i Sprawiedliwości. Zamiast przyklasnąć zmianom profrekwencyjnym i żądać dalszych ułatwień dla głosujących, liderzy partii opozycyjnych skoncentrowali się na totalnym krytykowaniu wprowadzanych rozwiązań. Argument, że są one złe, ponieważ zwiększają szanse wyborcze politycznych przeciwników jest tak żenujący, że tylko kompletnie zaślepienie i reagowanie na zasadzie odruchu Pawłowa, może tłumaczyć to zachowanie. Może niektórym parlamentarzystom opozycji przydałyby się długie parlamentarne wakacje?
Karol Winiarski