Odwrócenie ról
Zarzuty o molestowanie kleryków i sadomasochistyczne praktyki, które ostatnio pojawiły się wobec zmarłego ponad 70 lat temu arcybiskupa krakowskiego, kardynała Adama Sapiehy, oparte głównie na zeznaniach dwóch duchownych złożonych w Urzędzie Bezpieczeństwa, pokazały bardzo typowe dla współczesnych czasów zjawisko. Niezłomnego księcia Kościoła bronią bowiem ci, którzy do tej pory święcie wierzyli we wszystkie informacje pochodzące z dokumentów bezpieki. Jednocześnie ich adwersarze, którzy w przeszłości apelowali o daleko posuniętą ostrożność wobec wszystkiego, co związane było z działalnością policji politycznej, teraz są skłonni dać wiarę zeznaniom dwóch przesłuchiwanych przez UB kapłanów. Pokazuje to narastające zjawisko podporządkowania obiektywnych kryteriów oceny danego zjawiska czy wydarzenia, własnym subiektywnym poglądom i politycznym interesom.
Bardzo podobna reakcja miała miejsce po zgłoszeniu przez Szymona Hołownię i Władysława Kosiniaka-Kamysza propozycji rozstrzygnięcia problemu aborcji w drodze referendum. Spotkało się to z niesłychanie ostrą i krytyczną reakcją środowisk lewicowych. A przecież ponad trzydzieści lat temu, to właśnie Unia Pracy wspierana przez inne ugrupowania lewicowe (głównie postkomunistyczne) zbierała podpisy pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum. Przeciwko niemu występowali wówczas przedstawiciele partii prawicowych i centrowych, do których liderów Polski 2050 i Polskiego Stronnictwa Ludowego można obecnie zaliczyć. Co ciekawe, podobne są nawet podnoszone argumenty, chociaż i tu obie strony zamieniły się rolami.
Na początku lat 90-tych Kościół i związani z nimi politycy twierdzili, że praw naturalnych się nie głosuje (ciekawe w takim razie co robili w parlamencie przyjmując ustawę antyaborcyjną dopuszczającą zresztą przerwanie ciąży w kreślonych przypadkach?). Głównym argumentem obecnych przeciwników referendum aborcyjnego jest brak możliwości poddawania pod głosowanie praw człowieka. Nie wiadomo kto i kiedy zaliczył możliwość usunięcia ciąży do tej właśnie kategorii. W żadnym z międzynarodowych aktów prawnych, w tym także Karcie Praw Podstawowych UE, nie ma o tym mowy. Kilka lat temu negatywnie o takiej koncepcji wypowiadał się ówczesny Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar, którego trudno uważać za konserwatystę. Równie dobrze, a w zasadzie nawet bardziej, za prawo człowieka można uznać prawo do eutanazji czy nawet zażywania twardych narkotyków. W tych przypadkach każdy decyduje przecież o swoim własnym życiu. W przypadku aborcji sprawa nie jest już taka oczywista. Ciekawe zresztą, że zwolennicy legalnej aborcji chcą ją dopuścić do 12 tygodnia ciąży. Czyżby więc ich zdaniem później mielibyśmy już do czynienia z żywą istotą, a kobieta przez pół roku występowała w roli naturalnego inkubatora, która nie ma prawa do decydowania o własnym ciele?
Mogłoby się wydawać, że propozycja referendum aborcyjnego była ze strony Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza próbą uniknięcia konieczności zajęcia stanowisko w sprawie, która dzieli elektorat, a jeszcze bardziej polityków, zwłaszcza Polski 2050. Oddanie głosu obywatelom zwalnia z ich odpowiedzialności za podjęcie decyzji, a na dodatek dobrze wygląda marketingowo. Wszystko jednak wskazuje na to, że za tym pomysłem stała głębsza kalkulacja. Propozycja została zgłoszona w trakcie konferencji prasowej, na której przedstawiano najważniejsze sprawy do załatwienia po wygranych wyborach. Nie było więc potrzeby już teraz poruszania problemu aborcji, o ile nie byłoby to korzystne dla obydwu partii. Ujawniony kilka dni później sondaż pokazał, że propozycje popiera zdecydowana większość Polaków – zwłaszcza tych, którzy chcą zmiany w obecnych regulacjach prawnych. Obaj konserwatywni politycy mogli też liczyć na negatywną reakcję reprezentantów innych ugrupowań opozycyjnych – Koalicji Obywatelskiej oraz Lewicy. I nie zawiedli się. Tym samym to PSL i Polska 2050 wpisały się w oczekiwania opozycyjnego elektoratu, co może przynieść przynajmniej doraźne zyski sondażowe.
Gwałtowny sprzeciw wobec referendum aborcyjnego ze strony środowisk lewicowych i feministycznych budzi zdziwienie w świetle twierdzeń, które powszechnie głoszą. Ich zdaniem, co ma rzeczywiście pewne potwierdzenie w wielu badaniach opinii publicznej, w ostatnich latach większość Polaków zaczęła się opowiadać za legalizacją prawa do aborcji. Jednocześnie przyznają, że parlamentarna droga przeforsowania ich (i większości społeczeństwa) postulatów jest praktycznie niemożliwa ze względu na podziały wśród opozycji, prawdopodobne veto Prezydenta i stanowisko Trybunału Konstytucyjnego w jego obecnym składzie. W tej sytuacji propozycja referendum, w którym w sposób formalny i bezdyskusyjny społeczeństwo opowiedziałoby się za takimi rozwiązaniami, powinna być przez zwolenników legalizacji aborcji w pełni popierana. A nie jest.
Widoczna zmiana poglądów Polaków w ostatnich latach pokazuje, że ich opinia w sprawie aborcji nie jest stabilna i niezmienna. To rodzi wśród środowisk proaborcyjnych obawę, że intensywna kampania referendalna prowadzona w mediach rządowych i przez Kościół może odwrócić trend z ostatnich lat. W końcu jeszcze kilka lat temu większość Polaków zdecydowanie popierała tzw. kompromis aborcyjny z 1993 roku i nie chciała legalizacji zabiegów przerywania ciąży na żądanie kobiety. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego i przypadki śmierci kobiet, które zmarły w wyniku skrajnego konformizmu lekarzy chcących uniknąć nawet potencjalnej groźby konieczności tłumaczenia się ze swoich decyzji (z tego samego powodu powołują się na klauzulę sumienia), znacząco zmieniły sytuację. Dodatkowym czynnikiem jest generalne przesunięcie nastrojów, zwłaszcza młodych ludzi, w stronę poglądów progresywnych, co widoczne było jeszcze przed wyrokiem TK. Ale pewności co do stabilności tych zmian nie ma. A to oznacza, że wynik referendum nie jest taki oczywisty jakby się wydawało na podstawie sondaży. Zwłaszcza, że kluczową sprawą może być sformułowanie pytania referendalnego.
Wyniki badań opinii publicznej w sprawach aborcji mocno różnią się od siebie w zależności od sposobu sformułowania pytania. W listopadowym sondażu Ipsos dla OKO.press aż 70% respondentów opowiedziało się za dopuszczeniem przerwania ciąży do 12 tygodnia jej trwania. Sondaż IBRIS dla Ordo Iuris sprzed kilku dni wykazał natomiast, że 45% pytanych chce prawnej ochrony życia od momentu jego poczęcia (znacznie mniej niż jeszcze kilka lat temu, ale wciąż to prawie połowa społeczeństwa). Okazuje się, że te same osoby mogą w jednym sondażu opowiedzieć się za prawną ochroną życia poczętego, żeby w innym popierać legalizację aborcji, co wydaje się oczywistą logiczną sprzecznością. Użycie określonej terminologii w sondażach spowodowane jest najczęściej chęcią uzyskania oczekiwanych wyników badania (inaczej odbierany jest termin „ochrona życia”, a inaczej pojęcie „przerwanie ciąży”, chociaż w praktyce oznacza to samo). Jest to jednak także konsekwencja fundamentalnej różnicy poglądów co do czasu, w którym powstaje nowe życie. Dla jednych będzie to moment poczęcia, dla innych urodzenia, a zapewne dla większości jakiś moment w trakcie ciąży, który zresztą niesłychanie trudno określić z medycznego punktu widzenia. Pojawiające się terminy (12, 14 czy nawet 22 tydzień) wynikają bardziej z chęci przeprowadzenia zabiegu aborcji dopóki to będzie możliwe. Dlatego z takim sprzeciwem spotkał się zapis prawa wprowadzonego w Teksasie określający moment rozpoczęcia bicia serca płodu jako punkt graniczny. W praktyce jest to najczęściej szósty tydzień ciąży, a to w praktyce eliminuje większość aborcji, ponieważ w tym momencie wiele kobiet nawet nie wie, że będzie miało dziecko.
Autorzy pomysłu referendalnego podkreślają – chyba niezbyt szczerze biorąc pod uwagę ich poglądy na temat aborcji – bezalternatywność tej propozycji. Ich zdaniem, nawet gdyby udało się przegłosować ustawę w parlamencie, to zostanie ona zawetowana przez Andrzeja Dudę, a w Sejmie nie będzie większości do przełamania prezydenckiego veta. Tymczasem zgodnie z art. 67 ustawy o referendum ogólnokrajowym: Właściwe organy państwowe podejmują niezwłocznie czynności w celu realizacji wiążącego wyniku referendum zgodnie z jego rozstrzygnięciem przez wydanie aktów normatywnych bądź podjęcie innych decyzji, nie później jednak niż w terminie 60 dni od dnia ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego o ważności referendum w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej. Tym samym wola ludu wyrażona w referendum usunęłaby wszystkie przeszkody przed legalizacją aborcji i stosowne rozwiązania weszłyby w życie. Problem polega jednak na tym, że to nieprawda.
Przepisy prawne dotyczące wiążącego charakteru wyników referendum ogólnokrajowego wcale nie są takie jednoznaczne jak to się niektórym wydaje. Po pierwsze, już sam próg frekwencyjny (ponad 50%) zapewne okazałby się przeszkodą nie do przeskoczenia. Wystarczy, że Kościół i środowiska pro-life wezwałyby do bojkotu głosowania i na wiążący charakter referendum nie ma co liczyć. Po drugie, przełożenie treści pytania referendalnego na treść ustawy mogłoby dać pretekst niektórym posłom do twierdzenia, że zapisy aktu prawnego wypaczają wolę przynajmniej części głosujących. Po trzecie, nie ma żadnej siły która mogłaby zmusić parlamentarzystów do przegłosowania prawa, z którym się nie zgadzają. Posłowie i senatorowie objęci są immunitetem materialnym i za działania (oraz zaniechania) związane z wykonywaniem przez nich mandatu parlamentarnego żadna odpowiedzialność im nie grozi. Nie ma też jasności czy wynik referendum jest wiążący także dla Prezydenta, który ma skłonność do rozszerzania swych konstytucyjnych uprawnień – zwłaszcza tych, które stanowią jego prerogatywy, a do takich należy stosowanie veta. I w końcu rzecz najważniejsza. Andrzej Duda wcale nie musi podpisywać ustawy legalizującej aborcję. Wystarczy, że w trybie kontroli prewencyjnej wyśle ją do Trybunału Konstytucyjnego, a ten oczywiście uzna nowe prawo za niekonstytucyjne. I trudno będzie to stanowisko zakwestionować z prawnego punktu widzenia, ponieważ nawet wola powszechna nie może być sprzeczna z zapisami Konstytucji RP. A o tym co jest sprzeczne, a co nie, decydują sędziowie Trybunału Konstytucyjnego na podstawie własnych poglądów.
Problem legalizacji aborcji z pewnością będzie jednym z zasadniczych tematów zbliżającej się kampanii wyborczej. I, o ile wierzyć sondażom, nie jest to dobra wiadomość dla Zjednoczonej Prawicy. Czy jednak może on zdecydować o wyniku wyborów? To, że większość społeczeństwa deklaratoryjnie popiera jakieś rozwiązanie nie znaczy jeszcze, że będzie się tym kierowała podejmując decyzje przy wyborczej urnie. Gdyby tak było Prawo i Sprawiedliwość sprzeciwiające się finansowaniu zabiegów in vitro z budżetu państwa nie miałoby szans wygrać wyborów w 2015 roku. A jednak wygrało, ponieważ nie był to temat kluczowy dla zdecydowanej większości wyborców. Czy będzie nim legalizacja aborcji? Opozycja liczy zapewne na mobilizujące znaczenie tej kwestii dla młodszej części elektoratu, co może skłonić go do udziału w wyborach. Tyle, że podobna mobilizacja może nastąpić także u przeciwników aborcji, zwłaszcza gdy posłuchają tego co głoszą niektóre radykalne feministki.
Niezależnie od tego kto będzie rządził po jesiennych wyborach, można być pewnym, że żadnego referendum w sprawie aborcji nie będzie. Do jego ogłoszenia potrzeba bezwzględnej większości głosów w Sejmie lub poparcia wniosku Prezydenta przez Senat. Koniecznej liczby głosów w izbie niższej nie będzie, a na wniosek Prezydenta nie ma co liczyć. Pewne jest również to, że temat legalizacji aborcji jeszcze długo będzie rozpalał emocje części opinii publicznej, skutecznie podsycane przez niektórych polityków. Można nawet odnieść wrażenie, że wielu z nich nie zależy na żadnych zmianach w obowiązującym stanie prawnym. Silna identyfikacja po jednej lub drugiej stronie ideologicznej barykady, pozwala zaistnieć w mediach i mobilizować swój elektorat. Po co więc pozbywać się tak dobrego narzędzia wyborczej agitacji? Zwłaszcza takiego, które pozwala rozpalić społeczne emocje.
Karol Winiarski