Państwo w chaosie
Gdy w 2015 roku Zjednoczona Prawica parła do wyborczego zwycięstwa, skutecznie wylansowała w elektoracie przekonanie o „Polsce w ruinie”. Prawdy w tym wiele nie było, ale pozwoliło zepchnąć do defensywy rządzącą koalicję PO-PSL i zdecydowanie wygrać wybory parlamentarne, a nawet (dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i katastrofalnym błędom innych ugrupowań) uzyskać większość w obydwu izbach parlamentu. Obserwując obecne wydarzenia w naszym kraju, można odnieść wrażenie, że jego obecny stan w zdecydowanie większym stopniu odpowiada temu dawnemu wyborczemu sloganowi.
Zgodnie z tzw. notyfikacją fiskalną przesłaną w październiku 2023 roku do Komisji Europejskiej przez rząd Mateusza Morawieckiego, łączny deficyt systemu finansów publicznych miał w poprzednim roku wynieść 192 mld zł. czyli 5,4% PKB. Tak duże deficyty mieliśmy do tej pory jedynie w czasach kryzysu – w okresie światowej recesji w roku 2009 i pandemicznym roku 2020. Teraz po raz pierwszy zdarzyło się to w okresie względnej stabilności sytuacji gospodarczej. Względnej, ponieważ początek ubiegłego roku charakteryzował się jeszcze w naszym kraju wysokimi wskaźnikami inflacji, która od kwietnia zaczęła dość szybko spadać. Tyle, że szybki wzrost cen jest początkowo korzystny dla budżetu państwa. Sytuacja zmienia się w późniejszym okresie, gdy zaczyna ona maleć. Budżet ponosi bowiem opóźnione skutki wzrostu wydatków (wiele z nich jest wyliczanych na podstawie inflacji z poprzedniego roku), a wpływy nie są już tak duże jak w poprzednim okresie. Dlatego rok 2024 będzie dla finansów publicznych jeszcze gorszy. Tym bardziej, że dojdą koszty spełniania wyborczych obietnic. I nic nie wskazuje, że następne lata przyniosą radykalną poprawę sytuacji. Komisja Europejska prognozuje co prawda spadek deficytu do 3,9% PKB w 2026 roku, ale jednocześnie ogólne zadłużenie Polski przekroczy 56% PKB. A to już blisko do konstytucyjnej granicy długu.
Chaos w polskim wymiarze sprawiedliwości osiągnął apogeum zanim jeszcze podjęto jakiekolwiek poważniejsze działania w kierunku naprawy tego systemu. Sprawa Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika ujawniła dualizm polskiego sądownictwa. Mamy organy, które opierają się w swoich działaniach na orzeczeniach Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka oraz takie, dla których wyrocznią są orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. Najbardziej zagmatwana sytuacja panuje w Sądzie Najwyższym, w którym niektóre izby są wewnętrznie podzielone z przewagą jednej lub drugiej strony, a niektóre nie są w ogóle uznawane za legalne sądy. Ostateczne orzeczenia są bardziej wyrazem osobistych poglądów wydających je sędziów niż wynikiem stosowania obowiązującego prawa. To oczywiście głównie pokłosie pseudoreform podejmowanych przez Zbigniewa Ziobrę i częściowo wspieranych (chociaż też niekiedy kontestowanych) przez Andrzeja Dudę, ale też działań obecnej koalicji. Trudno było bowiem oczekiwać, że po zapowiedzi usunięcia wszystkich tzw. neosędziów, nie podejmą oni próby sparaliżowania całego systemu, nie mając przecież już nic do stracenia. Gdyby groźba weryfikacji dotyczyła jedynie najbardziej zaangażowanych w popieraniu poprzedniej władzy, z czystego konformizmu wielu z neosędziów podporządkowałoby się nowym panom. Oportunizm kasty sędziowskiej nie jest przecież mniejszy niż pozostałej części społeczeństwa. A tak mamy totalną kontestację i prawny klincz.
Problem polskiego sądownictwa jest jednak o wiele szerszy niż tylko kwestia neosędziów. Otóż niedawno wyszedł na wolność niejaki Frog, który kilka lat temu zasłynął pirackimi rajdami po polskich drogach (w Warszawie i w okolicach Kielc). W 2021 roku już Sąd Rejonowy w Warszawie uznał, że w przypadku wyczynów w Warszawie oskarżony nie spowodował zagrożenia sprowadzenia katastrofy w ruchu lądowym, ponieważ w pełni panował nad pojazdem. To, że zdaniem śledczych zajeżdżał drogę, jechał pod prąd, mijał samochody na granicy bezpieczeństwa, nie zachowując bezpiecznej odległości między pojazdami, nie miało dla sędzi większego znaczenia. Ten sam sąd skazał jednak Froga na 2,5 roku pozbawienia wolności za wyczyny pod Kielcami, gdzie zmuszał innych kierowców do gwałtownego zjeżdżania i zmiany kierunku jazdy oraz nie reagował na sygnały policji, która chciała go zatrzymać. Wolność Frogowi zapewnił jednak dwa lata temu Sąd Okręgowy, który uznał, że nie spowodował on zagrożenia katastrofą w ruchu lądowym, ponieważ w niebezpieczeństwie znalazły się tylko cztery osoby, a dotychczasowe orzecznictwo (nie przepis) wskazywało na konieczność zagrożenia dla co najmniej dziesięciu osób. Co prawda inne wyroki w podobnych sprawach mówiły o sześciu osobach albo pozostawiały decyzję do oceny sądu w zależności od okoliczności, ale Sąd Najwyższy rozpatrujący kasację uznał, że Sąd Okręgowy miał prawo do przyjęcia takiej, najbardziej korzystnej dla oskarżonego, interpretacji. Szkoda, że wśród tej czwórki zagrożonych nie było żadnego z członków składu orzekającego warszawskiego sądu.
Jeszcze bardziej kuriozalna była decyzja Sądu Okręgowego w Lublinie. Rozpatrując odwołanie od decyzji wójta Dorohuska odmawiającego zgody na zgromadzenie blokujące granicę polsko-ukraińską, sędzia uznał że nie ma podstaw do podtrzymania zakazu, ponieważ protestujący jedynie spowolniają ruch (kolejka miała wówczas „tylko” 45 km), a innego sposobu wywierania nacisku na rząd nie mają. Tym samym okazało się, że zgodnie z prawem można w Polsce zablokować wszystkie przejścia graniczne, a zapewne także lotniska i porty morskie, bo niby czemu nie można tam protestować, a z pewnością byłby to skuteczny środek nacisku na władze. Zresztą po co się ograniczać tylko do infrastruktury transportowej. Są przecież jeszcze urzędy, komisariaty policji i budynki sądów. A najlepiej Sejm i Kancelaria Prezesa Rady Ministrów.
Mało śmieszna była natomiast reakcja polskich władz na rosyjską rakietę, która wleciała 40 km w głąb terytorium naszego państwa i po trzech minutach powróciła nad Ukrainę. Gdyby stało się to miesiąc wcześniej, opozycja dokonałaby zmasowanego nalotu na ministra Błaszczaką, który z kolei udowadniałby, że nic się nie stało. Teraz jednak było dokładnie odwrotnie – Błaszczak grzmiał niczym bateria katiuszy zapominając, że rok wcześniej, gdy był Ministrem Obrony, rosyjska rakieta wylądowała pod Bydgoszczą i przez wiele miesięcy nikt jej w ogóle nie szukał, a za to nowa władza z pełnym zadowoleniem zapewniała, że procedury w pełni zadziałały. Ciekawe, czy gdyby rakieta uderzyła w jakieś zamieszkałe tereny powodując ofiary śmiertelne, pan Prezydent z panem Ministrem Obrony też twierdziliby, że wszystko działa jak należy? I dlaczego obcy obiekt stanowiący realne zagrożenie dla Polaków nie został zestrzelony? Czy wydając ponad sto miliardów rocznie na wojsko dalej nie mamy uzbrojenia pozwalającego na zestrzeliwanie rakiet naruszających naszą przestrzeń powietrzną? A może proces wydawania rozkazu zestrzelenia został tak scentralizowany i tym samym trwał tak długo, że było już za późno na podjęcie skutecznych działań? Czy też takie są polecenia dowództwa NATO czyli w praktyce Pentagonu, bo przecież zestrzelenie wrogiej rakiety byłoby nieodpowiedzialną eskalacją toczącego się na Wschodzie konfliktu. Niezależnie od powodów indolencji polskiej armii, za jakiś czas możemy się spodziewać kolejnej rosyjskiej prowokacji. Tym razem być może dojdzie do wybuchu na niezamieszkałym obszarze. I co na to NATO?
Od wielu lat postępuje w Polsce proces stopniowego rozpadu struktur naszego państwa. Zaślepieni walką o władzę politycy nie zwracają większej uwagi na ten proces. Naprawa państwa wymagałaby podjęcia szeregu niepopularnych decyzji, które mogłyby osłabić społeczne poparcie. Tego nikt nie zaryzykuje, ponieważ groziłoby to przejęciem władzy przez politycznych wrogów, z którymi toczy się śmiertelną walkę. Dlatego nawet nie próbuje się tworzyć planów czy projektów reform. Widać to po działaniach obecnej koalicji. Mimo szumnych zapowiedzi i wielu lat przygotowań do przejęcia władzy, powoli staje się oczywistym, że nie ma ona żadnych sprecyzowanych pomysłów na reformy. Mamy za to do czynienia z pełną improwizacją i czystym reaktywizmem. Druga strona oczywiście też nie ma żadnego pomysłu na Polskę, a dąży jedynie do spowodowania jak największego zamieszania, aby doprowadzić do upadku rządu i powrotu do władzy. A wszystko to pod szumnymi hasłami miłości Ojczyzny i troski o Polaków. Taki stan w naszej historii już kiedyś miał miejsce. Reformy Sejmu Wielkiego przyszły za późno.
Karol Winiarski