Partyjna „samorządność”
13 sierpnia premier Mateusz Morawiecki podpisał rozporządzenie na mocy którego wybory samorządowe odbędą się 21 października. Zgodnie z prawem oznaczało to także oficjalne rozpoczęcie kampanii wyborczej. Zaraz też mogliśmy zobaczyć próbki propagandy dwóch największych partyjnych rywali – Koalicji Obywatelskiej (Platforma Obywatelska i Nowoczesna) oraz Prawa i Sprawiedliwości. Jeżeli ktoś miał nadzieję, że kampania samorządowa w wykonaniu tych partii będzie polegała na prezentowaniu pomysłów, którymi kandydaci tych ugrupowań chcieliby pozyskać poparcie wyborców, to po obejrzeniu zaprezentowanych bilbordów i spotów wyborczych, pozbył się chyba już wszelkich złudzeń. Chamskie, agresywne i prymitywne przekazy, nie mające na dodatek nic wspólnego z wyborami samorządowymi, pokazują w jak instrumentalny sposób traktowane są sprawy lokalne przez liderów naszych partii politycznych. To kolejny milowy krok na drodze do barbaryzacji polskiej polityki i przygotowanie gruntu dla przysłowiowego „leśniczego”, który w końcu przyjdzie i zaprowadzi w „lesie” porządek. Przy pełnej aprobacie zdecydowanej większości społeczeństwa.
Zaangażowanie centralnych władz partii politycznych w wybory samorządowe pozornie wydaje się nieracjonalne. Czy od tego kto będzie rządził w Sosnowcu, Poznaniu czy nawet Warszawie będzie zależał skład rządu i treść ustaw uchwalanych przez Sejm i Senat? Oczywiście, że nie. Ale nie o to przecież chodzi. Władza w samorządach lokalnych to możliwość zapewnienia dobrze płatnych posad partyjnym kolegom, którzy na wolnym rynku nigdy nie zdołaliby osiągnąć nawet części tych dochodów, jakie przynoszą im miejsca w zarządach i radach nadzorczych spółek komunalnych. Te publiczne pieniądze są jak smar umożliwiający funkcjonowanie partyjnych maszyn. Do przeszłości należą czasy, gdy przynależność do ugrupowań politycznych była wynikiem ideowych wyborów dokonywanych przez ich członków. Teraz takich „naiwnych idealistów” można znaleźć jedynie w najmniejszych partiach, które nie mają większych szans na uzyskanie profitów wynikających ze sprawowania władzy.
Bilbordy Koalicji Obywatelskiej piętnują „skok na kasę”, który zdaniem ich autorów dokonali działacze Prawa i Sprawiedliwości. Rzeczywiście, trudno nie zauważyć, że pod szczytnymi hasłami przywracania godności i „wstawania z kolan”, bardzo często kryją się bardzo przyziemne motywacje. Nierzadko też osoby, które są beneficjentami „dobrej zmiany” nie wyróżniają się najwybitniejszymi kompetencjami marnotrawiąc de facto publiczne pieniądze. Ale prawdą jest też, że partyjne i towarzyskie kolesiostwo nie zaczęło się w 2015 roku i nie dotyczy wyłącznie obecnie rządzącej partii. To narastająca choroba, która jak rak toczy polskie życie publiczne od co najmniej dwudziestu lat. Przecież pisowscy działacze nie zastępują na dobrze płatnych posadach wyłącznie bezpartyjnych fachowców.
Przykładów podobnych zachowań działaczy innych partii nie trzeba szukać daleko. Wystarczy chociażby popatrzeć na personalne nominacje Prezydenta Arkadiusza Chęcińskiego (wiceprzewodniczącego Zarządu Regionu PO) w sosnowieckich spółkach komunalnych. Szczególnie bulwersujące było ostatnio powierzenie funkcji prezesa spółki powołanej do budowy Zagłębiowskiego Parku Sportowego działaczowi Platformy Obywatelskiej, który wcześniej bez sukcesów zarządzał sosnowieckim składowiskiem odpadów (MPGO sp. z o.o.). Na dodatek pensja, którą otrzyma (13 tys. zł.) uległa podwojeniu w stosunku do tej, którą otrzymywał jego poprzednik. Trudno też uwierzyć, że Tomasz Niedziela (sekretarz śląskiej Rady wojewódzkiej SLD) zostałby członkiem zarządu będzińskiego MZBM oraz prezesem Będzin Arena sp. z o.o., gdyby Prezydentem Będzina nie był jego partyjny kolega. Oczywiście zawsze można powiedzieć, że to decyzje Rad Nadzorczych, a nie prezydentów. Tyle, że członków tychże rad powołują prezydenci. Tym samym trudno się im dziwić, że wykonują każde polecenie przychodzące z gabinetu swojego dobroczyńcy. Gdy nie da się z powodu zakazów ustawowych zatrudnić kogoś u siebie, zawsze można dokonać korzystnej wymiany z zaprzyjaźnionymi władzami innego miasta. Włodarze Sosnowca i Czeladzi doprowadzili ten mechanizm do perfekcji.
21 października mieszkańcy gmin, powiatów i województw nie będą decydowali o programie 500+, ustroju sądów czy zakupie fregat w Australii. Mogą natomiast przesądzić, które inwestycje w ich wsiach i miastach będą realizowane, ile środków zostanie przeznaczonych na edukację ich dzieci, jak szybko będą ograniczane źródła niszczącego ich zdrowie i życie smogu. Oprócz problemów, które występują w całej Polsce, będą też mieli wpływ na sprawy, które dotyczą wyłącznie ich miejsc zamieszkania. W Sosnowcu będzie to z pewnością projekt budowy Zagłębiowskiego Parku Sportowego, na który z budżetu miasta w ciągu najbliższych lat będziemy musieli wydać około 300 mln zł., co radykalnie ograniczy możliwości rozwojowe miasta. Stosunek do tej inwestycji nie ma nic wspólnego z przynależnością partyjną kandydatów, a jest wyłącznie konsekwencją ich osobistych poglądów. I to właśnie ocena takich oraz innych programowych propozycji powinna być zasadniczym kryterium podejmowania decyzji przy urnie wyborczej, a nie partyjny szyld kandydata, którego pozbędzie się natychmiast, gdy tylko uzna, że bardziej mu szkodzi niż pomaga.
Karol Winiarski