Pasożytnictwo
Opowieści Tomasza Mraza, a przede wszystkim nagrania jego rozmów z urzędnikami Ministerstwa Sprawiedliwości, potwierdziły skalę patologii, która rozwinęła się w państwie rządzonym przez Zjednoczoną Prawicę. Wykorzystywanie publicznych pieniędzy zgromadzonych w Funduszu Sprawiedliwości do promowania działaczy Solidarnej (obecnie Suwerennej) Polski, pokazują skalę moralnego upadku polskiej klasy politycznej. Całej klasy, ponieważ praktyka wyprowadzania publicznych pieniędzy do realizacji partyjnych celów, a czasami wręcz dla osobistych korzyści, jest standardowym, a nie incydentalnym, działaniem.
Znowelizowana w 2001 roku ustawa o partiach politycznych wprowadziła zasadę finansowania partii politycznych z budżetu państwa przy jednoczesnym radykalnym ograniczeniu możliwości pozyskiwania przez nich wsparcia ze źródeł zewnętrznych, a nawet od własnych członków i sympatyków. Miało to ograniczyć niebezpieczeństwo uzależniania polityków od sponsorów, którzy oczywiście nie robią tego najczęściej z powodów altruistycznych. Ustawa nigdy nie była w pełni skuteczna, a z czasem różne sposoby jej obchodzenia były coraz doskonalsze. I coraz częściej dotyczyły pieniędzy publicznych. A co najgorsze, odbywało się to bez ewidentnego naruszania istniejących przepisów.
W większości przypadków grabież publicznych pieniędzy nie oznacza ich bezpośredniej kradzieży na indywidualne potrzeby. Najczęściej są one wykorzystywane do promocji konkretnego ugrupowania i poszczególnych kandydatów. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a zgodnie z powszechnym przekonaniem im bardziej rozpoznawalny kandydat, tym większe są jego szanse na zwycięstwo. Nic nie wskazuje na to, że pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości szły bezpośrednio do kieszeni polityków Solidarnej (Suwerennej) Polski. Były one w całości przeznaczane na prowadzenie kampanii wyborczej i to najczęściej przez finansowanie zakupów zaspokajających potrzeby lokalnych społeczności. Wcześniej dopisano do ustawy regulującej cele jakie mają spełnić wydatki z Funduszu Sprawiedliwości przeciwdziałanie przestępczości, co dawało niesłychanie szerokie pole do interpretacji. Pozornie więc wszystko było zgodne z prawem, a poszlaki w postaci zadziwiającej korelacji dotacji przekazywanych z funduszu z okręgami wyborczymi posłów i kandydatów partii Zbigniewa Ziobry, trudno byłoby przełożyć na materiał dowodowy. Taśmy Mraza wszystko zmieniły.
Fundusz Sprawiedliwości nie był jedynym źródłem promowania polityków Solidarnej (Suwerennej Polski). Tą samą rolę spełniał Fundusz Leśny. Próbą wyjaśnienia działań polityków tej partii jest niespełnienie obietnicy jaką dał im Jarosław Kaczyński. Politycy Solidarnej Polski startujący z list Prawa i Sprawiedliwości nie mieli prawa do otrzymywania subwencji z budżetu państwa. Dlatego obiecano im zmianę ustawy, co pozwoliłoby im partycypować w państwowym finansowaniu działalności partii politycznych. Nigdy do tego nie doszło. Środki przekazywane przez posłów i europosłów okazały się zbyt małe, aby utrzymać ogólnopolską strukturę. Dlatego przyciśnięci do ściany politycy Solidarnej (Suwerennej) Polski nie mieli innego wyjścia, jak podpięcie się pod dystrybutor z publicznymi pieniędzmi.
To usprawiedliwiające Zbigniewa Ziobro i jego kolegów tłumaczenie ma jedną wadę. Jest mocno wątpliwe. Nawet gdyby politycy Solidarnej (Suwerennej) Polski uzyskali jakieś środki z subwencji dla partii politycznych, byłyby one ułamkiem tych, które mogli pozyskać dzięki przejęciu Funduszu Sprawiedliwości i Funduszu Leśnego. Może starczyłoby na bieżącą działalność, ale już nie na promocję wśród wyborców. Wsparcie kampanijne na promocję dla poszczególnych polityków wynosiło kilkaset tysięcy złotych, a w szczególnych przypadkach (Marcin Warchoł kandydujący na Prezydenta Rzeszowa), nawet dwa miliony. To wielokrotnie więcej niż środki przekazywane w trakcie całej kadencji dla wszystkich uprawnionych ugrupowań politycznych.
Wielkość środków publicznych wykorzystywanych do realizacji partyjnych interesów poraża, ale sama praktyka ich wykorzystywania do autopromocji już nie. Szczególnie częste jest to na szczeblu samorządowym. Przy większości imprez organizowanych przez władze komunalne (także tych corocznych i funkcjonujących od dawna) pojawia się nazwisko lokalnego włodarza. Tak jakby finansowali je z własnych środków. Dzięki temu daje im to znacznie większą rozpoznawalność, a co więcej ich nazwisko łączone jest z wydarzeniami pozytywnie odbieranymi przez lokalną społeczność. Żaden z ich konkurentów nie ma takiej możliwości. Nic więc dziwnego, że o ile pierwsze wybory bardzo trudno im wygrać (ogromną rolę odgrywa tu często polityczna przynależność), to reelekcja nie stanowi najczęściej większego problemu. Wyborcy głosują na osobę, którą znają. A większość zna tylko urzędującego prezydenta.
Jeszcze większe środki pochłania tzw. prasa samorządowa, urzędowe strony inernetowe i media społecznościowe, które w rzeczywistości w sposób nieustający promują lokalnego włodarza oraz ewentualnie osoby, które go wspierają. W ten sposób zapewniają sobie oni ciągłą obecność w świadomości elektoratu, co oczywiście procentuje w trakcie wyborów. Opozycja albo jest pomijana, albo w skrajnych przypadkach staje się przedmiotem krytyki bez możliwości odpierania zarzutów. Pozornie niezależne, prywatne media lokalne też często są uzależnione od władz samorządowych. Czasami to tylko możliwość łatwiejszego dostępu do informacji albo wręcz gotowce otrzymywane od służb prasowych urzędu. Niekiedy to jednak też suto opłacana reklama. I jak tu „gryźć” rękę, która „karmi”.
Takie ukryte wspieranie własnych ugrupowań publicznymi pieniędzmi nie jest oczywiście charakterystyczne wyłącznie dla Polski, a co gorsza nie skutkuje jakimś szczególnym potępieniem ze strony wyborców. Zwłaszcza tych, którzy jak w przypadku Funduszu Sprawiedliwości, skorzystali z „hojności” polityków Solidarnej (Suwerennej) Polski. Wrażenie robią jedynie potężne kwoty, ale polityczny efekt jest mniejszy niż można byłoby się spodziewać. Mimo ogromnego nagłośnienia całej afery Prawo i Sprawiedliwość utrzymało poparcie na niezmienionym poziomie, a sukces Koalicji Obywatelskiej to efekt stopniowej konsumpcji koalicyjnych przystawek. Ale jeszcze mniejsze oburzenie budzi bezpośrednie wzbogacanie się polityków – oczywiście w całkowicie legalny sposób. Służyć temu mają spółki komunalne, a zwłaszcza ich rady nadzorcze, które namnożyły się w ostatnich kilkudziesięciu latach, a w których masowo zasiadają politycy samorządowi nie mający najczęściej o ekonomii i zarządzaniu zielonego pojęcia. Nie są to oczywiście tak szokujące kwoty jak w przypadku środków z różnego rodzaju państwowych funduszy, ale kilkadziesiąt tysięcy rocznie to często roczne dochody niejednego Polaka. A jest to stałe źródło dochodów znaczącej części samorządowców, przede wszystkich z największych polskich miast. Kradną, ale zgodnie z prawem. I chociaż się nie dzielą, to nie powoduje to dla nich negatywnych konsekwencji. Dlatego kradną dalej.
Polityka już dawno przestała być (o ile kiedykolwiek była) działaniem na rzecz dobra wspólnego. Stała się sposobem wyciągania publicznych pieniędzy przez polityków. Ludzka natura jest egoistyczna. Trudno oczekiwać, że politycy będą inni. Mogą ich powstrzymać tylko rygorystyczne przepisy oraz … surowy osąd wyborców. Jeżeli tego brakuje, to patologia rozkwita. To właśnie stało się w naszym kraju. I nic nie wskazuje na to, że cokolwiek miałoby się w tym względzie w sposób trwały zmienić. Chyba, że na gorsze.
Karol Winiarski