Plan Tuska?
Finałowy odcinek sezonu niekończącego się serialu pod nazwą kampania wyborcza, został niespodziewanie zakłócony wydarzeniami w Rosji. Zamiast na naszych dzielnych politykach udawadniających po raz kolejny, że ich przeciwnicy to złodzieje, łajdacy, a w najlepszym razie nieudacznicy, Polacy z narastającym zdziwieniem śledzili rajd 5 tysięcy wagnerowców na Moskwę. Gdyby nie wiec Donalda Tuska we Wrocławiu można by pomyśleć, że to właśnie on, dzięki swoim legendarnym rosyjskim wpływom, zorganizował całą ustawkę, aby zepsuć show Zjednoczonej Prawicy w Bogatyni. Nic jednak straconego. Panowie Rachoń i Cenckiewicz i tak będą w stanie udowodnić, że to Tusk jest prawdziwym autorem rosyjskiego zamieszania.
Tradycyjnie, na wiecach dwóch głównych ugrupowań koalicyjnych – Zjednoczonej Prawicy i Koalicji Obywatelskiej – nie pojawiły się żadne nowe elementy. Politycy rządzących ugrupowań opowiadali o swoich wspaniałych osiągnięciach, uprawiając propagandę sukcesu jakiej nie powstydziłby się nasz krajan, nieżyjący już Maciej Szczepański. Donald Tusk tradycyjnie pokazywał Polskę w ruinie, obwiniając za ten stan rzeczy sprawującą władzę od ośmiu lat Zjednoczoną Prawicę. Lepiej było na imprezach wyborczych pozostałych ugrupowań – Trzeciej Drogi, Lewicy i Konfederacji. Zwłaszcza partia Sławomira Mentzena i Krzysztofa Bosaka przedstawiła kilka propozycji programowych zawartych w programie wyborczym „Konstytucja Wolności”. Tyle, że w tym wypadku nigdy nie wiemy, czy to tak na serio, czy też raczej lider Nowej Nadziei znowu żartuje.
W Bogatyni prezes Jarosław Kaczyński występował już w nowej roli – wicepremiera. Teorii tłumaczących przyczynę powrotu lidera Zjednoczonej Prawicy do rządu jest co najmniej tyle, co podmiotów ją tworzących. Sam prezes twierdzi, że to z powodu zbliżających się wyborów. Tyle, że dokładnie rok temu składał rezygnację z funkcji wicepremiera do spraw bezpieczeństwa, i to mimo trwającej wojny w Ukrainie, tłumacząc to koniecznością zajęcia się partią w perspektywie … zbliżających się wyborów. Trudno zresztą zrozumieć dlaczego w takim razie po prostu nie stanął na czele kulejącego ostatnio sztabu wyborczego. A już zupełnie nie wyjaśnia to ustąpienia wszystkich czterech dotychczasowych wicepremierów. To zasadniczo różni obecną obecność Jarosława Kaczyńskiego w rządzie od tej sprzed ponad roku, gdy obecność innych zastępców szefa rządu mu nie przeszkadzała. I to jest chyba klucz do rozwiązania zagadki nagłego powrotu prezesa PiS do rządu.
W ostatnich miesiącach widoczny był imposybilizm Jarosława Kaczyńskiego i to we wszystkich dziedzinach życia politycznego. Przynajmniej od czasu skutecznego zablokowania importu ukraińskiego zboża, trudno zauważyć jakiekolwiek sukcesy w polityce unijnej, w której poza Węgrami (sprawa relokacji) nie możemy liczyć na poparcie żadnego innego kraju. W polityce wewnętrznej kolejne rozdawnicze propozycje nie przynosiły spodziewanych efektów sondażowych, a wymuszona nowelizacja ustawy lex Tusk pozbawiła jej jakiejkolwiek wartości politycznej. Nawet w kwestiach życia wewnętrznego Zjednoczonej Prawicy można było odnieść wrażenie, że nikt prezesa nie słucha. Dlatego nie tylko powrócił do rządu, ale zmuszając do odejścia dotychczasowych wicepremierów, pokazał kto tu rządzi. Nikt z nich nie zaprotestował, a Jacek Sasin wręcz szczytował ze szczęścia. Mina zrzedła mu dopiero po wygwizdaniu przez publiczność w trakcie uroczystości otwarcia Igrzysk Europejskich. No ale, czy można mieć szacunek do byłego wicepremiera? Z tego powodu zresztą chyba nie pojawił się w Krakowie Mateusz Morawiecki – premier w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.
Rozwiązana została za to w Bogatyni inna zagadka. Jeszcze dwa miesiące temu wielu poważnych komentatorów wieszczyło samodzielny start Suwerennej Polski. Nie znamy szczegółów wyborczego porozumienia, ale obecność i wystąpienie Zbigniewa Ziobry na wiecu przesądza sprawę. Zresztą oprócz niego występowali też inni liderzy wszystkich kanapowych partyjek i tworów tworzących Zjednoczoną Prawicę. Także Adam Bielan, którego właśnie Jacek Żalek oskarżył publicznie o tworzenie mafijnego układu do wyciągania kasy z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju. Politycy Zjednoczonej Prawicy zgodnie twierdzą, że sprawą zajmuje się prokuratura. Tylko, że we wspólnym uścisku liderów tej formacji rękę Adama Bielana ściska między innymi Zbigniew Ziobro – Prokurator Generalny. Czy jakikolwiek prokurator w Polsce odważy się postawić zarzuty kumplowi swojego szefa. I współpracownikowi szefa wszystkich szefów.
W ostatnich dniach ukazało się też kilka nowych sondaży. Pokazywały one najczęściej niewielki spadek poparcia dla Zjednoczonej Prawicy i ogromny wzrost notowań Koalicji Obywatelskiej. To oczywiście efekt marszu 4 czerwca. Ale w większości z nich łączny wynik ugrupowań opozycyjnych był gorszy niż przed miesiącem, a ilość mandatów, które mogłyby one uzyskać, daleko niewystarczające do uzyskania większości bezwzględnej w przyszłym Sejmie. Na dodatek Trzecia Droga często lokowała się w nich poniżej progu wyborczego, a Lewica niebezpiecznie się do niego zbliżała. W tej sytuacji zaczęły się wśród niektórych komentatorów – przynajmniej tych, którzy nie widzą w Tusku zbawcy narodu – pojawiać pytania o rzeczywisty cel lidera Platformy Obywatelskiej w nadchodzących wyborach. A przede wszystkim o kwestię fundamentalną – czy Donald Tusk naprawdę chce odebrać władzę Zjednoczonej Prawicy? Pytanie na pozór wydaje się absurdalne. Przecież właśnie po to Donald Tusk porzucił ciepłą posadkę szefa Europejskiej Partii Ludowej i wrócił do Polski. Ale czy naprawdę chodzi mu o najbliższe wybory? I tu u niektórych zaczynają się pojawiać wątpliwości. Tym większe, im bardziej dogłębnie analizują strategię kampanii wyborczej Koalicji Obywatelskiej.
Sukces wyborczy uwarunkowany jest najczęściej umiejętnością pozyskania wahających się wyborców. Aby ten cel uzyskać, należy łagodzić swój przekaz odwołując się do jedności, wspólnoty interesów czy narodowej solidarności. Jednym słowem to, co skutecznie niegdyś uprawiał niegdyś Donalda Tuska poprzez „politykę miłości”. Tymczasem wiecowy przekaz lidera PO jest coraz bardziej agresywny, co zaczęło nawet wzbudzać umiarkowaną krytykę bardziej umiarkowanych zwolenników opozycji. Z pewnością sprzyja to mobilizowaniu twardego elektoratu i pozwala pozyskać przeciwników obecnej władzy, którzy do tej pory chcieliby głosować na inne partie opozycyjne (zwłaszcza Lewica ma skrajnie antypisowki elektorat). Ale to przelewanie z jednej opozycyjnej szklanki do drugiej, a na dodatek po drodze część wyborczego płynu się wylewa. Wygląda to na chęć całkowitego zmarginalizowania mniejszych ugrupowań opozycyjnych. Można oczywiście uzasadnić to chęcią zmuszenia ich do utworzenia jednej listy wyborczej, co być może pozwoliłoby im zdobyć niewielką większość w parlamencie. Ale jest też inne wytłumaczenie tych działań.
Powstanie większościowego rządu, mimo zdobycia ponad 230 mandatów w Sejmie przez opozycję, wcale nie wydaje się takie oczywiste. I nie chodzi bynajmniej o możliwą obstrukcję ze strony Andrzeja Dudy – drugi tzw. „krok” przy powoływaniu rządu praktycznie wyłącza go z całej procedury powoływania rządu. Większy problem może być z ustaleniem wspólnego programu i składu Rady Ministrów. Zaufania między liderami partii opozycyjnych zbyt wiele nie ma, a ambicje są zwykle wielokrotnością politycznego poparcia. Liderzy Trzeciej Drogi mogą dojść do wniosku, że z ich punktu widzenia lepiej będzie poprzeć mniejszościowy rząd KO i Lewicy, pozostając poza nim. Los takiego rządu, zależnego w każdym głosowaniu od poparcia innych ugrupowań, byłby raczej z góry przesądzony. Zresztą nawet wejście wszystkich partii opozycyjnych do rządu nie rozwiązałoby problemu. Przykład Solidarnej (obecnie Suwerennej) Polski pokazuje, że można być opozycją we własnym rządzie. I to bez poważniejszych konsekwencji.
Andrzej Duda nie może raczej uniemożliwić powstania rządu Donalda Tuska, ale może mu mocno utrudnić życie. Pewna szansa pojawiłaby się, gdyby Zjednoczona Prawica uzyskała mniej niż 185 mandatów – to ilość potrzebna do utrzymania prezydenckiego veta w głosowaniu sejmowym. Wówczas ewentualne poparcie Konfederacji pozwoliłoby przełamać opór Andrzeja Dudy. To jednak mało prawdopodobne, a przede wszystkim niezależne od woli Donalda Tuska. Na dodatek Prezydent zawsze może odesłać ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, co oznacza w praktyce jej zamrożenie na wieczność. Dopiero wybory prezydenckie w 2025 roku mogą zmienić sytuację. O ile wygra je kandydat dzisiejszej opozycji. A to wcale nie jest takie oczywiste. Zwłaszcza po prawie dwóch latach rządzenia w tak niekomfortowych uwarunkowaniach politycznych. I w nie najciekawszej sytuacji gospodarczej.
Inflacja w ostatnich miesiącach szybko spada. Podobnie jest zresztą w większości krajów świata, co pokazuje znaczenie jej zewnętrznych uwarunkowań. W Polsce jest ona jednak znacząco wyższa niż w krajach Europy Zachodniej czy USA. I wiele wskazuje, że najpóźniej w pierwszych miesiącach przyszłego roku trend spadkowy może się zakończyć, a przynajmniej silnie spowolnić. Przedwyborcze rozdawnictwo, możliwy wzrost cen surowców energetycznych, a także efekt bazy, bardzo utrudni zejście do poziomu celu inflacyjnego NBP (2,5%). Nie wiadomo również na ile poprawi się ogólna sytuacja gospodarcza Polski. Jeszcze kilka miesięcy temu drugi kwartał miał być początkiem odbicia. Tymczasem wyniki gospodarcze kolejnych miesięcy (zwłaszcza produkcja przemysłowa i spożycie) tego optymizmu nie potwierdziły. Przewidywania ekonomistów coraz częściej przypominają prognozy meteorologiczne. Podobnie jak synoptycy potrafią bardzo szczegółowo wytłumaczyć dlaczego wcześniej się pomylili.
Wszystkie te okoliczności pokazują, że przejęcie władzy po nadchodzących wyborach może być obciążone dużym ryzykiem. Tymczasem całkowite zdominowanie opozycji i przyglądanie się jak mniejszościowy rząd Zjednoczonej Prawicy szantażowany przez Konfederację, pogrąża się w niebycie, może zapewnić znacznie lepszą pozycję do objęcia steru rządów po następnych wyborach. Tym bardziej, że wcale nie muszą one mieć miejsca po pełnej czteroletniej kadencji. Zwłaszcza, jeżeli rząd nie miałby już wsparcia ze strony swojego Prezydenta. Większość w Sejmie i w Senacie, nie sprawiający problemów Prezydent i brak zbliżających się kolejnych wyborów (samorządowych, europejskich czy prezydenckich), to wprost wymarzona sytuacja do sprawowania władzy. Tylko czy rzeczywiście realna?
Kontynuacja w takiej czy innej formie rządów Zjednoczonej Prawicy zostałaby jednak uznana za porażkę Donalda Tuska. Niekoniecznie musiałaby się powtórzyć sytuacja z 2005 roku, gdy podwójna porażka lidera PO (w wyborach parlamentarnych i prezydenckich) nie zachwiała jego pozycją i pozwoliła mu dwa lata później zdobyć władzę. Obecnie opozycyjny elektorat wiąże obecnie z jego osobą zbyt duże nadzieje. Rozczarowanie może przynieść spadek poparcia i pojawienie się wątpliwości co do jego zdolności odsunięcia Zjednoczonej Prawicy od władzy. A to stworzyłoby dogodne warunki do pojawienia się konkurencji. Nie w osobie dotychczasowych liderów innych ugrupowań opozycyjnych – oni już nie są w stanie wzbudzić społecznego entuzjazmu. Ale ktoś zupełnie nowy i nieobciążony przeszłością, mógłby taka rolę odegrać tworząc zupełnie nowe ugrupowanie. Mogłaby to zresztą być Konfederacja, której liderzy jeszcze nie rządzili i konsekwentnie deklarują wrogość do obydwu głównych ugrupowań – „PiS-PO – jedno zło”.
Trudno też byłoby elektoratowi wytłumaczyć, że najważniejsze od 1989 roku wybory, tak naprawdę nie były najważniejsze, ponieważ takowymi będą dopiero następne. Zresztą, jeżeli choć trochę politycy Koalicji Obywatelskiej wierzą w snute przez siebie apokaliptyczne wizje dalszych rządów Zjednoczonej Prawicy, to nie powinni ryzykować. W końcu Zbigniew Ziobro może w końcu przeprowadzić skuteczną reformę wymiaru sprawiedliwości i naprawdę posadzić Donalda Tuska, czego domagali się od niego uczestnicy wiecu w Bogatyni, Ryzyko, chociaż małe ze względu na nasze uzależnienie od Wielkiego Brata zza oceanu, jest na razie niewielkie. Ale gdyby do władzy powrócił Donald Trump, to poważniejsza interwencja z tej strony już by nie groziła.
Rzeczywiste zamierzenia Donalda Tuska pozostają tajemnicą. Będąc młodszym od Jarosława Kaczyńskiego, może planować bardziej perspektywicznie. W jego przypadku presja czasu jest o wiele mniejsza. To daje większy komfort przy konstruowaniu politycznych planów. O ile w ogóle jakiekolwiek plany istnieją.
Karol Winiarski