Plan Tuska
Niewiele ponadmiesięczny okres sprawowania władzy przez rząd Donalda Tuska jest stanowczo zbyt krótkim okresem na dokonywanie ocen jego działalności. Można jednak pokusić się o sformułowanie wstępnych przewidywań co do celów jakie mu przyświecają i metod jakie będzie stosował. Ryzyko formułowania daleko idących wniosków jest oczywiście duże i nie dotyczy wyłącznie możliwych błędów przy analizowaniu intencji obecnego szefa rządu. Cele i metody mogą przecież ulegać zmianie, a przynajmniej modyfikacji, w zależności od sytuacji – zarówno wewnętrznej jak i międzynarodowej. Należy też założyć, że Donald Tusk w ogóle jakieś dalekosiężne cele posiada, a to wbrew pozorom nie jest takie oczywiste. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o wizję Polski do jakiej dąży. Sam przecież kiedyś odsyłał ludzi z wizją do psychiatry.
W okresie pierwszych swoich rządów lider Platformy Obywatelskiej głosił, ale i też stosował, dwie polityki – miłości i ciepłej wody w kranie. Nie zawsze przynosiła ona pozytywne, przynajmniej z politycznego punktu widzenia, rezultaty. Pozostawienie Mariusza Kamińskiego na funkcji szefa CBA zaowocowało zatajeniem wykrycia afery hazardowej przed premierem – czyli bezpośrednim zwierzchnikiem – i wykorzystaniu jej medialnie, co oczywiście miało osłabić rząd PO-PSL i wspomóc ówczesną opozycję. Jednocześnie zabrakło poważniejszych reform systemowych, co tylko częściowo można tłumaczyć ogólnoświatowym kryzysem gospodarczym i fatalnym stanem finansów publicznych po reformach poprzedniego rządu obniżających podatki, głownie dla najbogatszych Polaków (tyle, że w pełni popieranych i częściowo już realizowanych przez rząd PO-PSL). Ogólne rezultaty tej polityki były jednak pozytywne – po raz pierwszy w historii rządząca partia wygrała po raz drugi wybory parlamentarne, a Donald Tusk zachował stanowisko premiera. Wynik był co prawda trochę gorszy od tego sprzed czterech lat, ale biorąc pod uwagę sytuację gospodarczą i start w wyborach Ruchu Palikota (ponad 10% poparcia), można to uznać za wielki sukces tej polityki. Tym bardziej, że Prawo i Sprawiedliwość uzyskało wynik gorszy niż cztery lata wcześniej.
W drugiej kadencji swoich pierwszych rządów Donald Tusk postanowił zrealizować ambitne i mało popularne społecznie reformy – stopniowe podnoszenie wieku emerytalnego, posłanie sześciolatków do szkół czy praktyczna likwidacja systemu Otwartych Funduszy Emerytalnych. Pojawiły się też nieliczne działania mające na celu zahamowanie niekorzystnych trendów demograficznych, a wprowadzane przez ministra Władysława Kosiniaka-Kamysza. Zwrot w lewo był też widoczny w sprawach światopoglądowych – po wielu latach ratyfikowana została antyprzemocowa konwencja stambulska i wprowadzone zostało częściowe refinansowanie zabiegów in vitro. Trudno powiedzieć jak zakończyłyby się wybory parlamentarne w 2015 roku, gdyby Donald Tusk nie objął stanowiska Przewodniczącego Rady Europejskiej. Niespodziewana klęska Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich i całkowite nieporozumienie jakim było przekazanie władzy w partii i państwie Ewie Kopacz, doprowadziły do wyborczej klęski Platformy Obywatelskiej.
Wszyscy, którzy myśleli, że ponowne objecie funkcji premiera przez Donalda Tuska będzie również oznaczało powrót polityki miłości, srodze się rozczarowali. Pierwsze tygodnie jego rządów wskazują raczej, że hasłem przewodnim będzie osiem gwiazdek (a zasadzie nawet dziesięć). Partia Jarosława Kaczyńskiego przestała być politycznym rywalem. Stała się politycznym wrogiem. A wroga trzeba nie tylko pokonać. Wroga trzeba zniszczyć. Temu celowi służą powoływane w Sejmie komisje śledcze, siłowe przejęcie mediów publicznych i całkowite podporządkowanie prokuratury. Można oczywiście mieć nadzieję, że w dwóch ostatnich przypadkach chodzi jedynie o neutralizacje tych instytucji i zabezpieczenie się przed politycznymi atakami z ich strony – Prawo i Sprawiedliwość oraz Suwerenna Polska całkowicie je sobie podporządkowały w okresie swoich rządów. Równie dobrze działania te mogą jednak służyć wyeliminowaniu Zjednoczonej Prawicy z grona politycznych konkurentów. Nawet jeżeli Adam Bodnar nie ma takiego zamiaru, to przecież nie on będzie o tym decydował.
Mimo zapowiedzi, że zostanie opracowana ustawa zapewniająca niezależność mediów publicznych od wpływów politycznych (przed wyborami politycy PO zapewniali wielokrotnie, że jest gotowa), trudno oczekiwać, że Donald Tusk wypuści z rąk tak użyteczne narzędzie propagandy. Kluczem są oczywiście kadry – w tym przypadku osoby zarządzające mediami publicznymi, a przede wszystkim te, które będą decydowały o obsadzie organów nadzorujących i zarządzających spółkami medialnymi. Wystarczy, że ostatecznego wyboru będzie dokonywał parlament, a skład tych ciał będzie odpowiadał oczekiwaniom politycznego kierownictwa. I nie chodzi tylko o odpowiedni, medialny przekaz dotyczący opozycji. Zapewne też bardzo mogą się zdziwić koalicjanci Koalicji Obywatelskiej, gdy w razie sporów w rządzie okaże się, że media publiczne zdecydowanie trzymają stronę premiera.
Podobne zamierzenia widać już w przypadku prokuratury. Przedstawione przez ministra Adama Bodnara założenia nowej ustawy regulującej funkcjonowanie też instytucji pozornie zapewniają jej niezależność. Nie jest to jednak prosty powrót do stanu sprzed 2016 roku. Wówczas Prokuratora Generalnego wybierał Prezydent spośród dwóch kandydatów. Jednego wybierała Krajowa Rada Sądownictwa, drugiego Krajowa Rada Prokuratorów. Byli to więc autentyczni przedstawiciele środowiska sędziowskiego i prokuratorskiego. Teraz grono podmiotów uprawnionych do zgłaszania kandydatów ma być znacznie szersze (Prezydent RP, Marszałek Sejmu, grupa 35 posłów, grupa 15 senatorów, grupa 200 prokuratorów w stanie czynnym, grupa 2000 obywateli), ale ostatecznego wyboru dokonają Sejm i Senat. Czyli rządząca koalicja. Nie trzeba być prorokiem, żeby przewidzieć, że będzie to człowiek cieszący się pełnym zaufaniem Donalda Tuska.
Jednym z kryteriów ocen polityków jest ich sprawczość. Pogląd to dość kontrowersyjny, ponieważ z tego punktu widzenia całkiem skutecznymi politykami byli Stalin czy Mao Zedong (do końca życia byli niekwestionowanymi przywódcami swoich państw), a wielu innych (Hitler czy Mussolini) przez wiele lat cieszyli się ogromnym poparciem swoich rodaków. Zresztą i dzisiaj można znaleźć wielu skutecznych polityków – Putin, Łukaszenka czy Xi Jinping. Oceniając ich działalność w dłuższej perspektywie albo biorąc pod uwagę inne kryteria oceny, obraz tych polityków jest diametralnie odmienny. O wiele trudniejsza jest sytuacja polityków w krajach demokratycznych. Możliwości ich działania są znacznie mniejsze niż dyktatorów, a weryfikacja ze strony wyborców następuje co kilka lat. Niekiedy, naginając zasady praworządności, wolności słowa i demokracji, udaje się im utrzymywać władzę przez wiele lat (Orban, Erdogan czy Vucić), ale nie zawsze jest to możliwe. Do tej pory Polska była takim właśnie krajem, o czym świadczą chociażby ostatnie wybory.
Czy Donald Tusk zdoła całkowicie zneutralizować i politycznie zmarginalizować Zjednoczoną Prawicę. Nie można tego wykluczyć. Rządzący przez ostatnie osiem lat politycy prawicy są w głębokiej defensywie. Słabnie autorytet Jarosława Kaczyńskiego, a w Prawie i Sprawiedliwości otwarcie trwa już walka o władzę – kilka dni temu swój akces do sukcesji po prezesie otwarcie zgłosił Mateusz Morawiecki. Zmiany demograficzne i obyczajowe nie sprzyjają ugrupowaniom, które bazują na konserwatywnym elektoracie starszego pokolenia, a takim właśnie jest Prawo i Sprawiedliwość. Zdolność koalicyjna Zjednoczonej Prawicy jest jak na razie żadna, o czym boleśnie przekonał się premier Morawiecki starając się utrzymać władzę po październikowych wyborach. Perspektywy odzyskania władzy są jak widać dość mgliste.
Rzeczywistość polityczna jest jednak zwykle bardzo dynamiczna. Zjednoczona Prawica w dalszym ciągu posiada spory elektorat. Ostatnie spadki sondażowe, dość oczywiste po przegranych wyborach, nie muszą trwać wiecznie. Prawdopodobnie informacje o pazerności przedstawicieli poprzedniej władzy i członków ich rodzin, które będą stopniowo ujawniane spowodują w ciągu kolejnych tygodni dalszy odpływ elektoratu. Mało jednak prawdopodobne, aby poparcie dla Zjednoczonej Prawicy spadło do poziomu kilkunastu procent. Twardy, tożsamościowy elektorat tej formacji jest większy, a sukces tzw. „demokratycznej” opozycji zwanej dzisiaj „koalicją 15 października” (albo przez przeciwników „koalicją 13 grudnia”), w dużym stopniu był spowodowany mobilizacją osób, które zwykle udziału w wyborach nie biorą. Jeśli ich niechęć do Prawa i Sprawiedliwości osłabnie (czas zaciera pamięć), a rozczarowanie do nowej władzy wzrośnie, to w następnych wyborach parlamentarnych mogą po prostu nie wziąć udziału.
Nie ma też pewności, że Zjednoczona Prawica, która od dawna jest wewnętrznie podzielona, ostatecznie się rozpadnie. Dopóki prezes żyje, tak się nie stanie, nawet gdy formalnie odda komuś przewodnictwo w partii. Jeśli doszłoby do podziału, nie można wykluczyć, że do wyborów prawica pójdzie jednak zjednoczona. A gdyby nawet personalne konflikty lub wyborcza taktyka uniemożliwiłaby stworzenie wspólnej listy, to łączny wynik tych ugrupowań mógłby umożliwić powrót do władzy. Zwłaszcza, jeżeli jedno z ugrupowań byłoby mniej radykalne i tym samym mogłoby pozyskać bardziej centrowy elektorat rozczarowany rządami obecnej koalicji. Miałoby też ono zapewne większą zdolność koalicyjną czyli to, czego teraz partii Jarosława Kaczyńskiego zabrakło.
Trudno oczywiście przewidywać jak wyglądałaby polityka powstałego w takich okolicznościach rządu. Mało jednak prawdopodobne, aby zrezygnował on całkowicie z odwetu – zwłaszcza wobec polityków Koalicji Obywatelskiej. Można więc oczekiwać, że wojna polsko-polska będzie trwała w najlepsze i nie zakończy jej nawet odejście dwóch głównych antagonistów. Waśnie plemienne nie kończą się przecież wraz ze śmiercią wodzów. Świat nie będzie jednak na nas czekał. Kolejna szansa dana nam przez historię zostanie zaprzepaszczona. I tylko do siebie będziemy mogli mieć o to pretensje. W końcu to my tych wodzów wybieramy.
Karol Winiarski