Po premierze „Wojny światów” – recenzja
Wojna światów – powieść science fiction Herberta George Wellsa wydana została po raz pierwszy w 1898 roku u schyłku epoki wiktoriańskiej i w tych realiach reżyserka Weronika Szczawińska osadziła sztukę, która w Teatrze Zagłębia miała swoją premierę dzisiaj (w sobotę 04 listopada). Cztery dni wcześniej, podczas próby medialnej reżyserka pytana o to dlaczego umiejscowiła akcję w wiktoriańskim sztafażu odpowiedziała, że pozwala to na jawną zabawę konwencjami teatralnymi (farsa z dużymi niespodziankami), a ten kostium epoki jest dzisiejszym kostiumem, bowiem my tak naprawdę tylko udajemy, że jesteśmy nowocześni.
Co prawda niektóre dialogi, które słyszymy ze sceny, dla dzisiejszego widza brzmią dziś może nieco anachronicznie w kontekście współczesnej wiedzy o Marsie, ale pytania zawarte w powieści autorstwa Herberta George Wellsa o porządek świata, hierarchię w nim panującą, uprzedzenia, obawy, pozostają aktualne, bo nie chodzi tutaj o epatowanie efektami specjalnymi tylko właśnie o chwilę zastanowienia, czy aby na pewno na planecie wszystko jest tak jak być powinno i to nie tylko w odniesieniu do ludzi, ale do świata zwierząt i całej przyrody.
Dotychczasowe filmowe adaptacje powieści mocno spłyciły temat – włącznie z najnowszą z Tomem Cruise w roli głównej – koncentrując się na atmosferze strachu i błyskotkach „magików” z Hollywood z całą ich futurystyczną estetyką. Dlatego bardzo dobrze, że Weronika Szczawińska sięgnęła do podstawowego przesłania powieści, które nie dość, że jest wciąż aktualne, to może rodzić kolejne pytania o to np. czy poziom świadomości na naszej planecie jest wystarczający na przyjęcie wiadomości, że we Wszechświecie istnieją inne cywilizacje – może nawet bardziej zaawansowane od naszej – bez ogólnego chaosu, plagi samobójstw, upadku niektórych doktryn religijnych i innych zjawisk, wiadomości, która nie jest do pogodzenia z atropocentrycznym poglądem, według którego – krótko mówiąc – jesteśmy pępkiem Wszechświata, a nawet jego celem.
W sztuce reżyserka zastosowała liczne środki artystycznego wyrazu i faktycznie – jak zapowiadała – była to swoista zabawa konwencjami teatralnymi. Farsa z elementami groteski, a nawet pantomimy nie dla wszystkich jest łatwa w odbiorze o czym świadczył raczej umiarkowany entuzjazm po zakończeniu spektaklu – w tym teatrze mieliśmy do czynienia już z dużo większymi owacjami. Duży wkład w ostateczny efekt miał zaangażowany do tego spektaklu Daniel Malone – artysta wizualny, odpowiedzialny za scenografię i kostiumy oraz dramaturg Piotr Wawer Jr., ponieważ warstwa wizualna w tym spektaklu zdawała się odgrywać równie dużą rolę co tekst, który w natłoku dźwięków w tylnych rzędach momentami był nieczytelny.
Aktorzy – jak na profesjonalistów przystało – w dobrej formie i z dużą siłą wyrazu – włącznie z debiutantami: Nataszą Aleksandrowicz i Łukaszem Stawarczykiem. W sumie sztuka nie tak łatwa w odbiorze jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka i znany tytuł, ale jeżeli tylko część widzów wyjdzie z teatru z przekonaniem, że człowiek jednak nie jest miarą wszechrzeczy, to już będzie dobrze.
Zdjęcia z próby medialnej: