Pokutny Franciszek
Papież Franciszek, mimo poważnych problemów zdrowotnych, udał się z tygodniową pielgrzymką do Kanady. Była to długo oczekiwana, a wręcz żądana przez Kanadyjczyków, wizyta, będąca konsekwencją nagłośnienia sprawy tzw. szkół rezydencjonalnych prowadzonych od lat 20-tych XIX do lat 90-tych XX wieku na zlecenie rządu kanadyjskiego przez instytucje religijne – w większości (około 60%) przez Kościół Katolicki. Składane przez papieża przeprosiny nie były precedensem – w ostatnim latach wszyscy za wszystko wszystkich przepraszają. Zdarzało się to również kolejnym papieżom, chociaż zwykle dotyczyło wydarzeń z czasów znacznie wcześniejszych. Jednak podobnie jak w poprzednich przypadkach, również te przeprosiny dotyczyły działań konkretnych przedstawicieli Kościoła Katolickiego, a nie całej instytucji, co oznacza utrzymywanie fundamentalnego i bardzo wygodnego z punktu widzenia Watykanu twierdzenia – ludzie Kościoła są grzeszni, ale Kościół jest święty. Tym razem jednak sprawa nie ma aspektu czysto historycznego, ponieważ żyjące wciąż ofiary domagają się nie tylko przeprosin, ale też zadośćuczynienia za doznane krzywdy. Ich wspomnienia niejednokrotnie poświadczają ogrom patologii, które miały miejsce w tych placówkach. Tyle, że epatowanie opisami przestępstw popełnianych przez konkretnych ludzi oczywiście przyciąga uwagę opinii publicznej, ale jednocześnie utrudnia spokojną analizę całego problemu.
Krytyczna ocena patologicznych zachowań części kadry dydaktycznej, w tym katolickich księży, nie podlega dyskusji. Winę ponoszą oczywiście bezpośredni sprawcy, ale też osoby i instytucje, które miały sprawować nad nimi nadzór – organy kierownicze kanadyjskiego Kościoła Katolickiego i kościołów protestanckich. Odpowiedzialność spoczywa także na władzach państwa kanadyjskiego – instytucje religijne były jedynie realizatorami programu, który nie był ich autorstwa, chociaż z pewnością w pełni się z nim utożsamiali. Jeżeli ktoś coś zleca, to ma obowiązek kontroli, a w razie nadużyć i nieprawidłowości jest za nie również odpowiedzialny.
Skala patologii nie jest w pełni rozpoznana. Dramatyczne opisy ofiar nie są wiarygodnym źródłem pokazującym skalę całego zjawiska. To co ich spotkało mogło być czymś wyjątkowym (zapewne tak było w przypadku najbardziej bulwersujących przypadków), ale mogła to być również stała praktyka (prawdopodobnie dotyczy to codziennych metod dydaktyczno-wychowawczych stosowanych w placówkach). Warto jednak mieć na uwadze, że cały ówczesny system edukacyjny radykalnie odbiegał od współczesnych realiów. Z własnych doświadczeń (sprzed czterdziestu lat) pamiętam, że bicie linijką po rękach, albo nawet po głowie czy ciągnięcie za włosy zdarzały się i to w najbardziej szanowanych placówkach ze strony znanych nauczycieli. Wcześniej było znacznie gorzej. Dzisiaj takie zachowania byłyby przedmiotem postępowania dyscyplinarnego, a może nawet i prokuratorskiego. Wówczas uchodziły za coś zupełnie normalnego.
Nie znamy ilości ofiar śmiertelnych wśród około 150 tys. uczniów szkół rezydencjalnych na przestrzeni ponad stu lat ich działalności. W pełni udokumentowana jest śmierć 3 tysięcy osób, ale nieoficjalnie szacuje się ich liczbę na 7-10 tysięcy. Nawet radykalni krytycy działalności Kościoła przyznają, że większość z nich to ofiary chorób, które szczególnie śmiertelne żniwo zbierały wśród nieuodpornionej ludności rdzennej. Trzeba również pamiętać, że mówimy głównie o drugiej połowie XIX i pierwszej połowie XX wieku, gdy śmiertelność wśród dzieci była znacznie większa niż obecnie, a w latach 1918-1920 krwawe żniwo zbierała hiszpanka. Aby w pełni ocenić skalę śmiertelności należałoby porównać ilość zmarłych dzieci indiańskich (2-6%) z odpowiednimi zgonami w populacji dzieci białych. Biorąc pod uwagę dane z innych krajów w tym okresie, różnice mogłyby się okazać znacznie mniejsze niż się na pierwszy rzut oka wydaje.
Równie ważnym w stosunku do Kościoła Katolickiego, ale także do państwa kanadyjskiego, zarzutem jest oskarżenie o przymusowe chrystianizowanie ludności indiańskiej połączone z ich akulturacją. Pomysł tworzenia szkół rezydencjalnych polegał bowiem – jak to wyraził się jeden z twórców programu – na „zabiciu w dzieciach Indianina”. Dzisiaj wszelkie próby wynarodowienia czy pozbawienia tożsamości kulturowej spotykają się ze zdecydowanym sprzeciwem i krytyką. Wówczas jednak myślano inaczej. Często przekonanie o wyższości cywilizacyjnej białych powodowało zachowania rasistowskie prowadzące niejednokrotnie do strasznych zbrodni (działalność króla Belgów Leopolda II w Kongu). Jednak nawet wśród ludzi mających tzw. „postępowe” poglądy, dominowało przekonanie o „brzemieniu białego człowieka” spoczywającym na cywilizowanych mieszkańcach naszej planety i wynikających z tego obowiązkach wobec ludów nazywanych prymitywnymi, co wielokrotnie skutkowało przedsięwzięciami edukacyjnymi, zdrowotnymi czy pomocą humanitarną wobec ludności kolorowej. Kolonizacja nie zawsze powodowała śmierć, zniszczenie i wyzysk podbitej ludności. Pozytywne efekty też miały miejsce i trzeba o nich pamiętać dokonując pełnego bilansu tych czasów.
Eliminację miejscowych zwyczajów i wykorzenienie lokalnych zwyczajów najczęściej traktuje się obecnie jako zbrodnię kulturową. Tak się oczywiście bardzo często działo – dorobek cywilizacyjny wielu podbitych ludów przepadł bezpowrotnie. Ale też nie można bezkrytycznie idealizować ich dokonać i tradycyjnych zachowań. Trudno przecież uznać składanie ludzkich ofiar przez Azteków, podział kastowy i rzucanie się wdów na stosy pogrzebowe w Indiach czy kanibalizm praktykowany wśród niektórych ludów pierwotnych na Nowej Gwinei czy w Afryce, za coś co należałoby chronić, a nawet tolerować. Co ciekawe, ci którzy w czambuł potępiają kolonizatorów za narzucanie własnej kultury i obyczajów, jednocześnie stanowczo protestują przeciw sposobowi traktowania kobiet w wielu obecnych społecznościach – głównie islamskiego kręgu kulturowego. Nie przyjmują przy tym argumentów drugiej strony (i słusznie), że to przecież wynika z ich tradycji, a prawa kobiet (podobnie jak i w ogóle prawa człowieka), to wymysł cywilizacji zachodnioamerykańskiej i amerykańskiej, którą brutalnie stara im się narzucić.
Oceniając każdy proces należy nie tylko brać pod uwagę jego pozytywne i negatywne skutki, ale także konsekwencje innych możliwych rozwiązań. Próba cywilizowania dzieci ludów rdzennych była w XIX wieku powszechną praktyką stosowaną w wielu częściach świata. Z perspektywy wieloletnich doświadczeń widać wszystkie mankamenty tego pomysłu. Ale skoro papieża Franciszka podejmuje wódz plemienia, który uważa się za ofiarę systemu szkół rezydencjalnych, a jednocześnie jest prawnikiem, to widać, że przynajmniej w niektórych przypadkach, pozytywne efekty też miały miejsce. Alternatywa, którą widzą krytycy tego systemu, to pozostawienie ludów rdzennych w spokoju i umożliwienie im kontynuowanie dotychczasowego sposobu życia. Piękne, tylko że całkowicie nierealne. Podbój Ameryki już się wówczas dokonał. Tereny, na których żyli Indianie zostały im odebrane i stopniowo były zagospodarowywane. Powrót do dawnych czasów był po prostu niemożliwy, podobnie jak nie dało się w drugiej połowie XIX wieku otoczyć Afryki drutem kolczastym i nie wpuszczać tam żadnych Europejczyków. Indianie mogli żyć dalej w rezerwatach, ale to oznaczało ich stopniową patologizację i bynajmniej nie chroniło rodzimej kultury, która w nowych warunkach nie mogła dalej funkcjonować w dotychczasowej formie. Próba cywilizowania kolejnych pokoleń była motywowana dążeniem do rozwiązania tej patowej sytuacji. W dużym stopniu nieudaną, ale też prawdopodobnie bezalternatywną.
W Polsce dość łatwo nam rzucać gromy na działalność kolonizatorów i państw, które na gruzach dawnych kolonii powstały. Ale i mamy swoich Indiach, chociaż nie są oni ludnością rdzenną. To Romowie, którzy w latach 60-tych zostali przymusowo osadzeni w miastach ze wszystkimi tego konsekwencjami. Poza motywacjami ideologicznymi (komuniści nie lubili ludzi, których nie mogli kontrolować, co zresztą przypominało stosunek władz w okresie feudalizmu do tzw. „ludzi luźnych”), duże znaczenie miała właśnie chęć stworzenia szans rozwoju młodym Romom. I podobnie jak w przypadku północnoamerykańskich Indian czy australijskich Aborygenów, trudno mówić o pełnym sukcesie. Ale czy była lepsza alternatywa?
Ocena przeszłości z punktu widzenia dzisiaj obowiązujących poglądów i bez uwzględnienia ówczesnych realiów to typowy błąd ahistorycyzmu i prezentyzmu. Bardzo często wynika z braku elementarnej wiedzy krytyków, którym wydaje się, że ludzie zawsze myśleli tak jak myślą teraz. Dlatego nie są w stanie zrozumieć motywacji naszych przodków, którzy nie zawsze byli bezwzględnymi mordercami i sadystami dążącymi wyłącznie do maksymalizacji własnych zysków i osobistych korzyści. Zawsze jednak powinni pamiętać, że za kilkadziesiąt lat ich obecne, jak najbardziej mainstreamowe poglądy, mogą być uznane za anachroniczne i godne całkowitego potępienia. Przez takich samych ignorantów jak oni.
Karol Winiarski