Polexit
„Wykluczamy zatem możliwość Polexitu. Przypisywanie nam zamiaru wyjścia z Unii Europejskiej jest kłamliwym zabiegiem propagandowym totalnej opozycji – nie mającym odzwierciedlenia w faktach”. To fragment uchwały Rady Politycznej Prawa i Sprawiedliwości (a raczej wypowiedzi rzeczniczki partii), która miała przerwać kolejną odsłonę niekończącej się historii oskarżeń partii rządzącej o chęć wyprowadzenia Polski z UE. Oskarżeń wywołanych tym razem wypowiedziami niektórych czołowych polityków tej partii, a nie, jak twierdzą autorzy, insynuacjami opozycji.
Powody opozycyjnej ofensywy w tym temacie są dość oczywiste. Zdecydowana większość Polaków, w tym także zwolenników Prawa i Sprawiedliwości, jest polexitowi przeciwna, a to daje nadzieję na zatrzymanie wzrostowego trendu sondażowego tej partii. Trudniej wytłumaczyć całkowicie sprzeczne ze sobą wypowiedzi polityków PiS-u, o ile oczywiście założyć, że zarówno Marek Suski jak i Ryszard Terlecki przedstawiali stanowisko partii, a nie swoje własne. Należy jednak pamiętać o dwóch związanych zresztą ze sobą sprawach. Po pierwsze, wśród elektoratu Prawa i Sprawiedliwości jest pewna grupa eurosceptyków, którą trzeba dopieszczać. Po drugie, na prawo od tej partii czai się jawnie niechętna UE Konfederacja (swoją drogą nazewnictwo – unia, konfederacja – jak ulał pasuje do wojny nomen omen secesyjnej). A prezes Kaczyński zawsze starał się zwalczać wszystko na prawo od jego ugrupowania. Dlatego od czasu do czasu pojawiają się polexitowe sugestie ze strony niektórych polityków Prawa i Sprawiedliwości. I dlatego tolerowane, a nawet akceptowane, są wypowiedzi przedstawicieli Solidarnej Polski. I dlatego we wspomnianym oświadczeniu znalazł się także inny passus: „Wiążemy przyszłość Polski jednoznacznie z przynależnością do Unii Europejskiej, ale to nie oznacza, że musimy się godzić na postępujący, pozatraktatowy proces ograniczania suwerenności państwom członkowskim”.
Jak widać polityczna logika niewiele ma wspólnego z logiką klasyczną. Co bowiem zrobi Prawo i Sprawiedliwość, gdy „proces ograniczania suwerenności państw członkowskich” będzie postępował? Czy mimo tego, dalej będzie sprzeciwiał się polexitowi? Czyli, wpisując się w narrację Marka Suskiego, będzie się godził na brukselską okupację Polski? Czyż nie pachnie to narodową zdradą? Klasycznej logiki w tym nie ma za grosz. Ale jest logika polityczna polegającą na obsługiwaniu zróżnicowanych oczekiwań własnego elektoratu.
Członkostwo Polski w UE, podobnie zresztą jak wiele innych rzeczy, już dawno przestało być przedmiotem racjonalnej analizy, a stało się kolejnym narzędziem wojny polsko-polskiej. Tymczasem sprawa bynajmniej nie jest taka prosta jak stara się ją przedstawiać opozycja, która zdaje się traktować naszą przynależność do europejskiej wspólnoty na równi z niepodległością. W tym drugim przypadku rzeczywiście nie ma o czym rozmawiać. Ale o przynależności naszego państwa do wszelkich organizacji, w tym do UE, dyskutować można, a nawet trzeba. Sprawą kluczową jest bilans korzyści i kosztów. Nie tylko materialnych. Także politycznych, geostrategicznych, a nawet aksjologicznych. I nie tylko tych wynikających z członkostwa. Także tych, które ewentualnie uzyskalibyśmy i musielibyśmy ponieść w przypadku polexitu. Można je oczywiście różnie oceniać, ale traktowanie naszego członkostwa w UE jako czegoś niezmiennego i nienaruszalnego jest po prostu kompletnie absurdalne. Jeżeli w krajach unijnych władzę zdobędą prawicowi populiści, którzy zakręcą kurek z pieniędzmi, zaczną promować tradycjonalistyczne wartości i nawiążą ścisłe relacje z Rosją, to euroentuzjastyczne partie dzisiejszej opozycji też będą uważały, że członkostwo w UE to nasza racja stanu? Prawie dwieście lat temu premier Wielkiej Brytanii, lord Palmerston mówił „Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników ani wiecznych wrogów, wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii i obowiązek ich ochrony”. W połowie XIX wieku średniej wielkości państwo jakim była Wielka Brytania nie miała sobie równych na świecie, a słońce nad imperium brytyjskim nigdy nie zachodziło.
Na sobotniej konwencji PO Donald Tusk wezwał Jarosława Kaczyńskiego do poparcia wprowadzenia konstytucyjnego zapisu uzależniającego polexit od ustawy, do której przegłosowania konieczna byłaby większość 2/3 zarówno w Sejmie, jak i w Senacie. To dość istotna zmiana stanowiska biorąc pod uwagę, że jeszcze dwa miesiące temu lider PO odsądzał od czci i wiary wszystkich, którzy twierdzili, że z PiS-em o najważniejszych sprawach dotyczących przyszłości Polski trzeba rozmawiać. Co więcej, Donald Tusk poddał ostrej krytyce swoich partyjnych kolegów, którym zdarzyło się ostatnio powiedzieć lub zrobić coś politycznie niepoprawnego. Czyżby lider największej partii opozycyjnej przechodził na pozycje skrajnego symetryzmu?
Zgłoszona przez niego propozycja nowelizacji Konstytucji jest kuriozalna i to z kilku powodów. Po pierwsze od dawna Władysław Kosiniak-Kamysz postuluje zdecydowanie prostsze, choć równie kontrowersyjne, rozwiązanie – zapisanie w Konstytucji członkostwa Polski w UE. Do tej pory Platforma była temu stanowczo przeciwna uznając, że dopóki PiS rządzi, nie ma mowy o jakichkolwiek zmianach w naszej ustawie zasadniczej. Sama propozycja została oczywiście zgłoszona bez skonsultowania tego z innymi partiami opozycyjnymi. Chodzi więc wyłącznie o umocnienie dominującej pozycji Platformy po jednej ze stron politycznej barykady i zepchnięcie PiS-u do defensywy. Żadnej zmiany Konstytucji oczywiście nie będzie.
Po drugie, niczego nie trzeba w Konstytucji zapisywać, ponieważ taka regulacja, aczkolwiek wyrażona nie wprost, już istnieje. Zgodnie z art. 90 zgoda na ratyfikację umowy międzynarodowej przekazującej organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach, musi być „uchwalana przez Sejm większością 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów oraz przez Senat większością 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby senatorów.” Alternatywnym sposobem jest referendum, a decyzję, który wariant zostanie zastosowany, podejmuje Sejm (bezwzględną większością głosów). Dla każdego prawnika-konstytucjonalisty oczywistą sprawą jest, że proces odwrotny (wypowiedzenie traktatu) wymaga dokładnie takiej samej procedury. Jedyną kontrowersją może być pytanie czy w sytuacji, gdy zgoda na ratyfikację została wyrażona poprzez referendum, można ją zmienić ustawą uchwaloną przez parlament czy też musi to zostać zrobione równoważnym sposobem – czyli również poprzez referendum. Ale jeśli nawet uznać to pierwsze rozwiązanie za możliwe, to nie ulega wątpliwości, że wymaga to kwalifikowanej, a nie zwykłej, większości głosów. Tusk wyważa więc otwarte drzwi.
Po trzecie, w 2010 roku, a więc za rządów Platformy Obywatelskiej, została znowelizowana ustawa z 2000 roku o umowach międzynarodowych. Dopisano wówczas art. 22a regulujący sposób ewentualnego wyjścia Polski z UE. Co ciekawe, rządząca większość przeforsowała zapis zgodnie z którym decyzja taka zapadałaby na drodze ustawowej, a nie referendalnej. Co jeszcze dziwniejsze, nie sprecyzowano w jakim trybie ma zostać uchwalona ta ustawa, a poprawka Senatu o konieczności uzyskania większości 2/3 w obydwu izbach, została przez Sejm odrzucona, co w przypadku kontrowersji interpretacyjnych, mogłoby dać argument eurosceptykom. Co najdziwniejsze, bardziej rygorystyczne rozwiązania popierało, będące wówczas w opozycji, Prawo i Sprawiedliwość. Do dzisiaj Donald Tusk nie wytłumaczył dlaczego jego ugrupowanie zajęło wówczas tak eurosceptyczne stanowisko. Inna sprawa, że nikt go o to nie zapytał.
Żadna poważna siła polityczna w Polsce nie chce w chwili obecnej polexitu. Nawet Konfederacja i Solidarna Polska oficjalnie deklarują chęć dalszego członkostwa Polski w tej instytucji. Zasadnicze różnice polegają natomiast na postrzeganiu wzorcowego modelu wspólnoty, a przede wszystkim zakresu możliwej ingerencji organów unijnych w wewnętrzne sprawy naszego kraju. To, że taka ingerencja jest możliwa, wynika z samej istoty członkostwa w tej organizacji. Jej zakres określają traktaty założycielskie i traktat akcesyjny. Tyle, że każdy akt prawny podlega interpretacji. Gdy prawie dwadzieścia lat temu trwała kampania referendalna, przeciwnicy członkostwa Polski w UE, straszyli narzuceniem Polsce konieczności formalizacji związków partnerskich i legalizacji aborcji. Zwolennicy odpowiadali, że zgodnie z prawem unijnym kwestie te należą do wyłącznej kompetencji państw członkowskich. W zapisach traktatowych nic się w tej sprawie nie zmieniło. Zmieniła się za to ich interpretacja. TSUE, co zresztą w ostatnich dziesięcioleciach jest charakterystyczne dla wszelkich tego typu instytucji, stosuje coraz bardziej rozszerzającą wykładnię obowiązujących przepisów. Czasami to dość naturalna chęć poszerzania zakresu swojej władzy przez sędziów. Czasami jednak, jak chociażby w Polsce czy USA, świadoma działalność sprawujących władzę ugrupowań politycznych. Zamiast zmieniać obowiązujące prawo, co najczęściej wymaga kwalifikowanej większości głosów, a co za tym idzie porozumienia z opozycją, wystarczy obsadzić sądy konstytucyjne (TSUE też nim jest) osobami lojalnymi (to Polska) albo posiadającymi podobne poglądy (to akurat USA). A wtedy wystarczy już zwykła większość konieczna do przegłosowania ustawy, aby radykalnie zmieniać obowiązujące zasady.
Często przywoływanym straszakiem jest przykład Wielkiej Brytanii. Porównywanie groźby polexitu do brexitu nie ma jednak większego sensu. W Wielkiej Brytanii poparcie dla członkostwa tego kraju w UE, w przeciwieństwie do Polski nigdy nie było tak przytłaczające, a od początku naszego wieku przeciwników dalszego pozostawania Zjednoczonego Królestwa we wspólnocie niejednokrotnie było więcej niż zwolenników. Wielka Brytania zawsze była płatnikiem netto, a unijne regulacje wzbudzały coraz większy sprzeciw wyspiarzy, którzy mentalnie nigdy do końca nie czuli i nie czują się europejczykami. Ostatecznie eurosceptyczne nastroje przeważyła masowa emigracja zarobkowa z nowych krajów członkowskich. Sytuacja Polski jest zupełnie inna, a przekonanie, że dzięki UE osiągnęliśmy największy awans cywilizacyjny w naszej historii, jeszcze przez wiele lat będzie przesądzało o euroentuzjastycznych nastrojach Polaków. Z czasem prounijny żar w polskich sercach będzie jednak wygasał, a stanie się to tym szybciej, im bardziej radykalne decyzje będą podejmowane w Brukseli. W większym jednak stopniu będzie to dotyczyć pomysłów walki z globalnym ociepleniem niż kwestii światopoglądowych czy związanych z wymiarem sprawiedliwości. Te pierwsze bowiem w o wiele większym stopniu będą wpływały na koszty życia naszych obywateli. A jak wiadomo, koszula zawsze jest bliższa ciału niż sukmana. I tym powinni się martwić i zajmować polscy politycy, a nie mało produktywnymi sporami o tzw. praworządność.
Karol Winiarski