Pozamiatane
Pierwsza tura wyborów prezydenckich za nami. Niespodzianek, poza znacznie niższymi niż oczekiwano jeszcze kilka tygodni temu wynikami Roberta Biedronia i Władysława Kosiniaka-Kamysza, nie było. Zaskoczyła (i u wielu wzbudziła entuzjazm) wysoka frekwencja. Chyba ci, którzy się z niej cieszą, nie za bardzo zdają sobie sprawę, że ilość nie przechodzi w jakość – więcej głosujących oznacza, że o wyniku wyborów w większym stopniu decydują ludzie, którzy o zasadach ustrojowych, gospodarce i polityce nie mają zielonego pojęcia. Stąd też coraz bardziej populistyczna retoryka wszystkich polityków, która umożliwia pozyskania poparcia niczego nie rozumiejących wyborców.
Andrzej Duda w pierwszej turze wyborów osiągnął dobry wynik, zbliżony do poparcia macierzystego ugrupowania w ostatnich wyborach parlamentarnych. W przypadku urzędującego Prezydenta, cieszącego się od lat prawie nieprzerwanym największym zaufaniem społecznym, nie rzuca on jednak na kolana. Pokazuje za to wyraźnie, że Andrzej Duda nie zdołał zbudować sobie samodzielnej pozycji, która umożliwiłaby mu uzyskania poparcia wyborców innych politycznych ugrupowań. Inna sprawa, że zwłaszcza w ostatnich miesiącach nawet nie próbował udawać ponadpartyjną głowę państwa. Na pierwszą turę spokojnie to wystarczyło. Druga mogłaby się zakończyć katastrofą. Mogłaby, gdyby nie kandydat, z którym przyjdzie mu się zmierzyć.
Rezerwowy Rafał Trzaskowski uzyskał wynik nieznacznie lepszy niż notowania Koalicji Obywatelskiej, chociaż trzeba przyznać, że prawdopodobnie część głosów odebrał mu Szymon Hołownia. To jednak zdecydowanie za mało, żeby nawiązać równorzędną walkę z konkurentem. Można co prawda twierdzić, że 56,5% wyborców głosowało przeciw Andrzejowi Dudzie. Ale to jeszcze nie znaczy, że 56,5% wyborców zagłosuje za Rafałem Trzaskowskim. Przynajmniej część z osób, które poparły innych kandydatów uważa wybór między dwoma zwycięzcami pierwszej tury za konieczność zdecydowania czy lepsza jest dżuma, czy cholera. Wybiorą profilaktykę – zostaną w domu.
Wynik uzyskany przez Szymona Hołownię budzi szacunek biorąc pod uwagę brak struktur, brak utrwalonego przez lata elektoratu, brak partyjnych (czyli pochodzących z państwowej subwencji) pieniędzy. Gdy jednak porównać go z poparciem dla Pawła Kukiza z 2015 roku (ponad 20%), nie wygląda to już tak dobrze. Co ważniejsze jednak, pięć lat temu bezrefleksyjny miłośnik jednomandatowych okręgów wyborczych mógł przekuć swój indywidualny sukces na niezły wynik w wyborach parlamentarnych, które miały miejsce kilka miesięcy później. Tymczasem teraz najbliższe wybory, a w zasadzie kolejna ich seria, będą miały miejsce dopiero za trzy lata. Utrzymanie poparcia elektoratu i mobilizacji tysięcy wolontariuszy przez taki czas wydaje się mało prawdopodobne. Zwłaszcza, że wyborcy Szymona Hołowni to głównie elektorat sprzeciwu, który ma dość (jak widać to dość pojemne hasło) trwającego od kilkunastu już lat duopolu i plemiennej nawalanki PO i PiS. I mimo, że uważany za medialnego celebrytę, jako jedyny był w stanie zdefiniować wyzwania stojące przed Polską w najbliższych dziesięcioleciach, to jednak będzie mu trudno wokół realizacji tych celów skupić większe grono zwolenników. Jedyną jego szansą byłby rozpad Platformy i „osierocenie” liberalno-demokratycznego elektoratu, na co jednak się nie zanosi.
Bardzo dobry występ Krzysztofa Bosaka w debacie prezydenckiej nie przełożył się na rewelacyjny wynik w I turze prezydenckiej elekcji. Kandydata Konfederacji poparła zbliżona liczba wyborców do tej, która pół roku temu w wyborach parlamentarnych zagłosowała na jego ugrupowanie. Na uwagę zasługuje marginalizacja haseł charakterystycznych dla narodowców, którzy tworzą jeden z dwóch głównych nurtów tego ugrupowania, i z którego to środowiska wywodzi się sam kandydat. W retoryce kampanijnej zdecydowanie dominowały hasła wolnorynkowe. Biorąc pod uwagę, coraz wyraźniejszy dryf Platformy Obywatelskiej w lewą stronę i całkowitą marginalizację Nowoczesnej (tak, jest jeszcze taka partia) oraz brak jakiejkolwiek samodzielnej liberalno-konserwatywnej formacji na polskiej scenie politycznej (Porozumienie Jarosława Gowina jest jedynie przystawką Prawa i Sprawiedliwości), może to w przyszłości zaowocować wzrostem poparcia dla Konfederacji i jednocześnie spowodować jej dalsze cywilizowanie.
Największe rozczarowanie przeżył Władysław Kosiniak-Kamysz, mimo że jego wynik i tak jest najlepszym rezultatem uzyskanym przez kandydata Polskiego Stronnictwa Ludowego w XXI wieku. Apetyty lidera Koalicji Polskiej były jednak znacznie większe, zwłaszcza że na przełomie kwietnia i maja sondaże dawały mu nawet nadzieję na drugą turę, w której nie był bez szans w starciu z Andrzejem Dudą. Potem jednak do gry wrócił kandydat PO i marzenia się rozwiały. Okazało się, że ciężka praca, wsparcie żony (zdecydowanie najbardziej medialna i chyba też najbardziej inteligentna z żon pretendentów), a nawet populistyczne obietnice wyborcze (obniżenie VAT-u na pół roku, likwidacja podatku dochodowego od osób fizycznych dla rencistów i emerytów, różnego rodzaju dopłaty dla obywateli), nie mają większego znaczenia. Jak w znanym dowcipie o zajączku piszącym pracę magisterską – nie ważne jaki jest temat, ważne kto jest promotorem.
Trudno mówić o rozczarowaniu w przypadku Roberta Biedronia, którego notowania od tygodni szorowały po dnie. Mało kto jednak się spodziewał, że mimo poparcia prawie całej lewicy (poza Unią Pracy) uzyska wynik gorszy niż Magdalena Ogórek, która pięć lat temu reprezentowała jedynie SLD. To chyba już ostateczny koniec politycznej kariery Roberta Biedronia, który nawet w Słupsku, gdzie przez cztery lata był Prezydentem, uzyskał kompromitujący wynik. Ważniejszym jednak jest pytanie, czy to chwilowa zadyszka lewicy, czy też, po wielkich nadziejach wzbudzonych niezłym wynikiem w wyborach parlamentarnych, formacja ta jednak powoli pogrąży się w politycznym niebycie. Dużo zależy od dalszej ewolucji programowej PO (chociaż w przypadku tej partii mówienie o programie to zbyt ambitne sformułowanie) i losów ruchu powstającego wokół Szymona Hołowni. Może się bowiem okazać, że na tradycyjną lewicę (o postkomunistycznej genezie) nie będzie już miejsca na naszej scenie politycznej.
Wszyscy czekają teraz na decydujące starcie między Andrzejem Dudą a Rafałem Trzaskowskim. Obaj kandydaci zaraz po zamknięciu lokali wyborczych, jeszcze w niedzielny wieczór, ruszyli w teren. Tym samym złamali obowiązujące prawo. Kampanię wyborczą można bowiem wznowić dopiero po ogłoszeniu przez PKW oficjalnych wyników pierwszej tury, a to stało się dopiero w nocy z poniedziałku na wtorek. Ale kto w Polsce spośród rządzących jeszcze przejmuje się prawem.
Sondaże i matematyczne kalkulacje wskazują na wyrównaną walkę do końca. Wiele jednak wskazuje, że wynik wyborów jest już przesądzony. Zmiany gospodarza Pałacu Namiestnikowskiego (dobra nazwa biorąc pod uwagę, że prawdziwym „carem” jest w Polsce ktoś inny) nie będzie. Po fatalnym początku restartowanej kampanii prezydenckiej, sztab wyborczy Andrzeja Dudy w końcu się ogarnął, a sam kandydat włączył piąty bieg wykazując determinację jaką trudno było u niego dostrzec w ciągu całej mijającej kadencji. Wyraźnie też stawia na pozyskanie konserwatywnych wyborców Władysława Kosiniaka-Kamysza i Krzysztofa Bosaka, nie gardząc przy tym populistycznymi atakami na warszawskie elity, do których przecież od lat się zalicza (wcześniej zaliczał się do elit krakowskich).
Tymczasem w przypadku jego przeciwnika można odnieść wrażenia, że pomysły na kampanię wyczerpały się jeszcze przed końcem pierwszej tury. Rafał Trzaskowski stara się pozyskać elektorat wszystkich kandydatów opozycyjnych, co jest kwadraturą koła i skutkuje brakiem czytelności jego przekazu. Zdecydowanie za bardzo też koncentruje się na krytyce swojego przeciwnika niż prezentowaniu własnych propozycji. Czasami można odnieść wrażenie, że wstydzi się promowania swojego programu, co zresztą biorąc jego zawartość i sposób tworzenia, w zasadzie nie dziwi. Absurdalność niektórych proponowanych rozwiązań najlepiej chyba widać w przypadku propozycji podatkowych – zwolnienie z PIT-u osób zarabiających poniżej 30 tys. zł. rocznie spowodowałoby, że niewielkie przekroczenie tego progu oznaczałoby … zmniejszenie dochodów netto. Kulą u nogi Rafała Trzaskowskiego jest też jego polityczna przeszłość, a w zasadzie teraźniejszość. Niezależnie od tego jak bardzo stara się ukryć swoją partyjną przynależność, nie jest w stanie zatrzeć swoich związków z Platformą Obywatelską, której przecież jest wiceprzewodniczącym. A to dla wielu Polaków krytycznie nastawionych do obecnej władzy, jest okolicznością uniemożliwiającą udzielania poparcia w drugiej turze wyborów. Dopóki istnieje Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość może być spokojne o wyniki wyborów na szczeblu krajowym.
Wybory to emocje. A te zdecydowanie lepiej potrafi wzbudzać Andrzej Duda, który doskonale czuje się na wyborczych wiecach. Czasami można odnieść wrażenie, że entuzjazm tłumów jest dla niego swoistym afrodyzjakiem, co zresztą nie byłoby pierwszym takim zjawiskiem w historii. Wszystko wskazuje więc na to, że absolutna dominacja Zjednoczonej Prawicy w polskiej polityce szczebla centralnego będzie kontynuowana przez kolejne trzy lata. Paradoksalnie jednak, reelekcja Andrzeja Dudy może zwiększyć szansę ugrupowań opozycyjnych na zwycięstwo w następnych wyborach parlamentarnych. I odwrotnie, sukces Rafała Trzaskowskiego może ułatwić Jarosławowi Kaczyńskiemu utrzymanie poparcia Polaków przez kolejne lata. Łatwiej będzie bowiem przekonać wyborców, że brak kontynuacji sukcesów gospodarczych z pierwszej kadencji rządów to wynik oczywiście pandemii, ale też sabotażu politycznego opozycyjnego Prezydenta. I dlatego jedynie uzyskanie większości pozwalającej obalać prezydenckie veto może zapewnić Polsce świetlany rozwój. Nie ma wątpliwości, że wielu wyborców będzie w stanie w to uwierzyć.
Gdyby jednak zdarzył się cud (a takim zdaniem jednego z najlepszych polskich dziennikarzy politycznych Andrzeja Stankiewicza byłoby zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego), to i tak nadzieje antyPiS-owskiej części polskiego społeczeństwa okazałyby się płonne. Utrata Pałacu Namiestnikowskiego nie tylko nie zakończyłaby absolutnej dominacji Jarosława Kaczyńskiego, ale mogłaby nawet skonsolidować obóz Zjednoczonej Prawicy i ograniczyć wewnętrzne spory. Zupełnie już całkowicie oderwane od rzeczywistości są przewidywania, że porażka Andrzeja Dudy spowodowałaby rozpad obozu rządowego i przedterminowe wybory parlamentarne. Jarosław Kaczyński już raz zdecydował się na skrócenie kadencji parlamentu i więcej tego błędu nie popełni. Nie zrobi też nic, co mogłoby spowodować utratę przez jego partię większości w Sejmie. To oznacza, że egzekucja Jarosława Gowina zostałaby odłożona w czasie, a porzucony przez wszystkich lider Porozumienia zostałby prawdopodobnie zastąpiony na fotelu lidera sojuszniczej partii kimś innym – prawdopodobnie wicepremier Jadwigą Emilewicz, ponieważ Kamil Bortniczuk jest zbyt inteligentny, a więc zbyt niebezpieczny z punktu widzenia prezesa, żeby stanąć na czele jednej z dwóch przystawek. Skompromitowany krakowski filozof musiałby odejść na polityczną emeryturę.
Równie naiwne są także oczekiwania, że Rafał Trzaskowski wraz z opozycyjnym Senatem byliby w stanie zatrzymać PiS-owską „nawałę”. To prawda, że Prezydent za zgodą Senatu może ogłosić ogólnokrajowe referendum (chciał to dwa lata temu zrobić Andrzej Duda, ale nie uzyskał poparcia „swoich” senatorów, co chyba najdobitniej pokazało jaką pozycję ma we własnym ugrupowaniu). Tyle, że do jego ważności potrzeba udziału ponad połowy uprawnionych do głosowania. A to jest praktyczne nierealne i może się zakończyć taka samą kompromitacją osoby Prezydenta jaką na odchodnym zafundował sobie w 2015 roku Bronisław Komorowski.
Pozornie bronią atomową Prezydenta jest prawo veta. Pozornie. Veto bowiem może zostać odrzucone przez Sejm. Potrzeba do tego co prawda 3/5 głosujących, których PiS obecnie nie posiada. Ale większości blokującej (40%) nie ma też Koalicja Obywatelska, która nie we wszystkich sprawach może liczyć na poparcie innych ugrupowań. Już widzę jak posłowie lewicy głosują za utrzymaniem veta Prezydenta wobec kolejnego prezentu Jarosława Kaczyńskiego dla wyborców kosztującego budżet państwa miliardy złotych. Zresztą wątpliwe, żeby Rafał Trzaskowski w ogóle próbował taką ustawę zablokować. Przecież jak się niedawno okazało, jest wielkim zwolennikiem 500+, trzynastej emerytury i innych tzw. prosocjalnych pomysłów partii rządzącej. Jak widać chętnych do rozdawania wyszarpanych resztek kawałków czerwonego płótna Rzeczpospolitej nie brakuje.
Prezydenckie veto pozornie jedynie jest mocnym instrumentem blokującym. W praktyce jest dość łatwe do obejścia. Sposobów jest kilka. Pierwszy można nazwać sanacyjnym, ponieważ stosowany był przed wojną przez współpracowników Józefa Piłsudskiego. Polega na uchwalaniu bardzo ogólnego prawa, co daje urzędnikom dużą swobodę w podejmowaniu decyzji. To oczywiście korupcjogenne i niszczące system prawny rozwiązanie, ale tym akurat doktor prawa Jarosław Kaczyński najmniej się będzie przejmował.
Drugi sposób jest w zasadzie bardziej cywilizowaną wersją pierwszego i polega na wprowadzaniu do ustaw licznych tzw. delegacji ustawowych, na podstawie których organy wykonawcze wydają rozporządzenia szczegółowo regulujące określone kwestie. Trudno uzasadnić veto do ustawy, w której nic kontrowersyjnego nie ma, a rozporządzenia są poza zakresem kompetencji Prezydenta (chyba, że sam jest upoważniony do ich wydania). Tym samym Prezydent naraziłby się na śmieszność wetując ustawę i nie mogąc tego veta sensownie uzasadnić, albo okazałaby się nieskuteczny, gdyby okazało się, że wydane później rozporządzenia zmieniają radykalnie rzeczywistość.
Trzeci sposób można nazwać amerykańskim, ponieważ często stosowany był w USA, zwłaszcza gdy w Kongresie dominowała opozycja wobec urzędującego Prezydenta. Został on zresztą wypróbowany już w Polsce przy okazji uchwalania kolejnych tarcz antykryzysowych. Polega na tym, że w jednej ustawie umieszcza się przepisy regulujące różne sfery życia (ostatnio np. zwiększające kary za nielegalna aborcję, co jak wiadomo ma oczywisty związek z pandemią – aż strach pomyśleć co robili ludzie zamknięci w domach w trakcie lockdownu). Oprócz kontrowersyjnych są tam również takie, które trudno zakwestionować. Prezydent zaś może zawetować całą ustawę, a nie pojedyncze artykuły. Załóżmy, że w ustawie likwidującej w praktyce niezawisłość sędziowską są jednocześnie przepisy dotyczące czternastej (a może już piętnastej) emerytury czy też waloryzacji 500+ (do np. 800+). Czy Rafał Trzaskowski zdecydowałby się na veto narażając na zarzuty, że broni sędziowskiej nadzwyczajnej kasty kosztem biednych emerytów i nieszczęsnych dzieci, którym zabiera szanse rozwoju i skazuje na nędzę? Wątpię. Tylko, że brak veta skompromitowałby go z kolei w oczach tej części opozycji, która poważnie traktuje fundamentalne zasady demokracji i protestuje przeciw stopniowej budowie autorytarnego państwa.
Czy jednak zwycięstwo Andrzeja Dudy, jak twierdzą niektórzy, będzie ostatecznym końcem polskiej demokracji? Nie, ponieważ demokracja, jeżeli definiujemy ją jako wpływ społeczeństwa na władzę, nie jest systemem zero-jedynkowym. Nie ma kraju w pełni demokratycznego, ani też w pełni niedemokratycznego. Nawet w najkrwawszych tyraniach, dyktator zawsze musi się liczyć z możliwym buntem społeczeństwa. Nawet w krajach uważanych za najbardziej demokratyczne, przeciętny człowiek nie ma bezpośredniego wpływu na kierunek rozwoju swojego państwa. W Polsce zaś mamy system coraz bardziej przypominający okres rządów sanacji. Warto w tym miejscu przytoczyć słowa nieżyjącego już historyka, jednego z najwybitniejszych biografów Józefa Piłsudskiego, prof. Andrzeja Garlickiego. „Miał pełnię władzy. Władza oznaczała dlań prawo decyzji. Ostatecznej i niepodważalnej. Oznaczała też, że zakres spraw podlegających tym decyzjom zależy tylko od jego woli. Na tym właśnie polega istota dyktatury. Nie musi jej towarzyszyć zniesienie czy drastyczne ograniczenie praw obywatelskich, likwidacja ciał przedstawicielskich, rządy terroru. Piłsudski rozumiał, ze naprawdę silna władza nie musi swej siły demonstrować; musi jej używać wtedy, gdy jest to potrzebne. Jawna dyktatura, odrzucająca konstytucję i system parlamentarny, byłaby zbyteczną demonstracją siły, a w rzeczywistości wyrazem jej słabości.”
Polska od kilku lat jest na drodze prowadzącej do stanu, który ostatecznie zaistniał w II Rzeczpospolitej w latach 30-tych. 12 lipca być może uczynimy w tym kierunku kolejny krok. Ale nie będzie to moment przełomowy. To czy w Polsce zapanuje łagodna wersja systemu autorytarnego zadecydują kolejne lata. Zależy to od siły nacisku UE, od polityków opozycji, ale przede wszystkim od polskiego społeczeństwa. I dlatego trudno być optymistą.
Karol Winiarski