Pozorna alternatywa
Pozytywna odpowiedź Rafała Trzaskowskiego na wyzwanie na rzucone przez Karola Nawrockiego, doprowadziło do zamieszania, które zburzyło dość senną i nudną atmosferę toczącej się kampanii prezydenckiej. Kandydat Koalicji Obywatelskiej w obliczu groźby politycznej awantury zmuszony został do zaproszenia wszystkich pozostałych kandydatów. Zrobił to półtorej godziny przed planowanym rozpoczęciem debaty. Do dzisiaj nie wiadomo kto tak naprawdę był jej organizatorem i kto poniesie jej koszty. Okoliczności towarzyszące debacie pokazały też pełną służalczość telewizji publicznej, która już kilka minut po wystąpieniu Rafała Trzaskowskiego skierowała do TVN-u i Polsatu propozycję współudziału w całym wydarzeniu. Ostatecznie debata wypadła lepiej niż można się było spodziewać, a najgorzej wyszli ci, którzy na nią nie dotarli. Ocena ta nie dotyczy jednak jej merytorycznych aspektów.
Bardziej obiektywni komentatorzy oceniający uczestników debaty dość jednoznacznie wskazują Szymona Hołownię jako jej zwycięzcę (oczywiście politycy i wyborcy w zdecydowanej większości bezrefleksyjnie najlepiej postrzegają występ popieranego przez nich kandydata, co pokazują pierwsze badania opinii publicznej). To dzięki jego determinacji ustawka zaplanowana przez sztab Rafała Trzaskowskiego została w ostatniej chwili przekształcona w przedwyborcze starcie ośmiu zarejestrowanych kandydatów. Marszałek Sejmu nie bał się również stawić czoła swoich przeciwnikom (i mocno mu niechętnemu tłumowi) w debacie na rynku w Końskich zorganizowanym przez trzy prawicowe telewizje (Republikę, wPolsce i Trwam). Świetnie wypadł też w polemikach toczonych z rywalami w trakcie głównej debaty. Tyle, że można się było tego spodziewać. Debaty przedwyborcze to bowiem nic innego jak konkurs popisów retorycznych, a w tym, chociażby ze względu na swoje zawodowe doświadczenie, były dziennikarz TVN-u na wejściu ma przewagę nad innymi. Tylko czy sprawowanie urzędu Prezydenta RP rzeczywiście ma polegać na umiejętności występowania przed szeroką publicznością?
Wszyscy oceniający przebieg piątkowej debaty koncentrują się wyłącznie na jej czysto wizerunkowych aspektach. Liczą się błyskotliwe odpowiedzi na pytania, refleks oraz … umiejętność nieodpowiadania na pytania dziennikarzy i kontrkandydatów. Dlatego tak świetnie zostało przyjęte przejęcie przez kandydatkę lewicy tęczowej flagi podarowanej Rafałowi Trzaskowskiemu przez Karola Nawrockiego. W dużym stopniu takie kryteria oceny kandydatów to wina przyjętej formuły debaty. Zabrakło przede wszystkim prawa do riposty. Dlatego odpowiadający mógł kłamać w żywe oczy albo po prostu mówić o czymś zupełnie innym bez żadnych konsekwencji. Pełna swoboda dotyczyła też treści zadawanych pytań. Stąd absurdalne domaganie się przez Szymona Hołownię od Karola Nawrockiego znajomości prezydentów republik nadbałtyckich i Węgier, których nazwisk zapewne nie zna większość polityków, ponieważ, poza prezydentem Litwy, nie posiadają oni większych kompetencji. Pytanie może było odpowiednie na Olimpiadę Wiedzy o Polsce i Świecie Współczesnym, ale nie na prezydencką debatę.
Wizerunkowy zwycięzca piątkowej debaty tragicznie wypadł jeżeli chodzi o ocenę merytorycznej strony jego wypowiedzi. Twierdzenie, że wzrost nakładów na NFZ nie przekłada się na poprawę stanu systemu polskiej opieki zdrowotnej i dlatego nie warto tego robić, świadczy nie tylko o kompletnej ignorancji Marszałka Sejmu, ale też o jest niesłychanie szkodliwe dla nas wszystkich. Umacnia bowiem przekonanie, że nie warto inwestować w publiczny system opieki zdrowotnej, a wydawane na ten cel pieniądze należałoby zostawić Polakom, aby mieli czym zapłacić za prywatne usługi. Wówczas dramatycznych próśb o ratowanie życia zamieszczanych na portalach typu „Siepomaga” mielibyśmy wielokrotnie więcej. Idąc tokiem rozumowania Szymona Hołowni należałoby w ogóle znieść składkę zdrowotną – skoro wzrost nakładów na służbę zdrowia nie przynosi jego zdaniem poprawy, to przecież spadek też nie powinien spowodować pogorszenia sytuacji. Marszałek Sejmu nie zauważył, że nakłady na publiczną opiekę zdrowotną w Polsce w stosunku do PKB są jednymi z najniższych w Europie, co bardzo słusznie zauważyła Magdalena Biejat. No, ale przecież kandydat Trzeciej Drogi korzysta z kliniki rządowej i własnych niemałych zasobów finansowych, to o co ma się martwić. Władza nie tylko się sama wyżywi, ale i wyleczy.
Prawie całkowita zgodność wśród kandydatów panowała w kilku fundamentalnych kwestiach. Nikt nie chciał podwyższania podatków i innych obciążeń finansowych, a niektórzy mówili o ich obniżaniu. Pod nieobecność Sławomira Mentzena prym wiódł Karol Nawrocki, któremu chyba jeszcze nikt nie powiedział jaka jest sytuacja naszego budżetu – zbliżający się do konstytucyjnej granicy 60% PKB poziom zadłużenia państwa, deficyt finansów publicznych w 2024 roku na poziomie 6,6% (dopuszczalny nie więcej niż 3%) i mocno rozczarowujące wyniki budżetu za dwa pierwsze miesiące jeżeli chodzi o stronę dochodową (zaledwie 12% planowanych na cały rok wpływów w ciągu pierwszych dwóch miesięcy br.). Okłamywanie rodaków dla własnych korzyści politycznych (a przy okazji i materialnych) weszło polskim politykom w krew. Ale trudno im się dziwić, skoro ciemny lud właśnie tego oczekuje.
Podobna zgodność panowała w kwestii przywrócenia (a w zasadzie odwieszenia) obowiązkowej służby wojskowej. Poza Markiem Jakubiakiem wszyscy byli temu zdecydowanie przeciwni optując za dobrowolnymi szkoleniami. Rafał Trzaskowski pochwalił się nawet uczestniczeniem w jednym z nich, chociaż na zdjęciach które są dostępne widać go raczej w pobliżu kotła z grochówką. Oczywiście kandydaci nie są aż takimi ignorantami, żeby nie wiedzieć, że jednodniowe szkolenia może pozwolą odróżnić karabin maszynowy od działa bezodrzutowego, ale nie nauczą skutecznego się nimi posługiwania. Skoro jednak większość społeczeństwa, a zwłaszcza młodych ludzi, jest zdecydowanie przeciwna nawet kilkutygodniowym obowiązkowym szkoleniom, no to przecież nie można się narażać na utratę ich głosów. A jak wybuchnie wojna, którą wielu z kandydujących polityków wieszczy (tu wyjątkiem jest Joanna Senyszyn, która wraz z Maciejem Maciakiem reprezentowała na debacie najbardziej pacyfistyczną postawę), to co prawda będzie już za późno na zmianę stanowiska, ale też przecież nie spowoduje to dla nich negatywnych konsekwencji politycznych – żadnych wyborów przecież wówczas nie będzie.
Pierwsze sondaże poparcia dla kandydatów, które zapewne wkrótce się pokażą, nie przyniosą zapewne większych zmian. Być może Rafał Trzaskowski trochę straci na rzecz Szymona Hołowni i Magdaleny Biejat, a Karol Nawrocki zyska kosztem Sławomira Mentzena, ale większego znaczenia dla ostatecznych wyników prezydenckiej rywalizacji mieć to nie będzie. Tym bardziej, że przesunięcia będą dotyczyły pierwszej tury, a migracje wyborców dokonają się głównie w ramach dwóch głównych obozów politycznych. Jeżeli nie zajdą nieprzewidziane wypadki, to w sierpniu Rafał Trzaskowski zamieni warszawski ratusz na Pałac Prezydencki. Chyba, że część wyborców przyznając rację Joannie Senyszyn uzna, że skoro sami nie startują, to nie ma na kogo głosować i zostaną w domu. A wtedy Prezydentem RP zostanie doktor historii, który nie wie, że Stany Zjednoczone powstały w 1776 roku i tym samym Polska nie może mieć „trzystu lat relacji z USA”. Tylko czy alternatywa w postaci polityka, który już chyba sam nie wie jakie ma poglądy będzie lepszym rozwiązaniem dla naszego kraju? Wybór między niebezpiecznym monopolem a wyniszczającym duopolem to wybór między dżumą a cholerą. A w tle jeszcze inne groźne choroby. Pozytywnej alternatywy brak.
Karol Winiarski